Głód usług

18.05.2020

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK PHOTO
/ ADOBE STOCK PHOTO

Trzydzieści siedem miliardów. Tyle złotych był wart polski rynek usług gastronomicznych w zeszłym roku. To jedna z tych liczb, które poznajemy teraz, w kolejnych odcinkach narracji postpandemicznej, pod hasłem „dobrze już było”. Jak zawsze w przypadku takich danych, trudno zwykłemu człowiekowi, bez znajomości kontekstu, szczegółów i trendów, ocenić, czy to dużo, czy mało, czy było się z czego cieszyć i czy oznacza to, że świat, a konkretnie polskie miasta, stawał się lepszym miejscem do życia.

Ale te dane, świadczące, że przeciętny Polak wychodzi zjeść i wypić na miasto cztery razy częściej niż 30 lat temu, to wiadomość z gatunku pozytywnych. O ile wierzymy, że jako istoty społeczne jesteśmy stworzeni do wychodzenia z domu na agorę, plac, ulicę – wszędzie tam, gdzie wystawiamy nasze istnienie, skłonności i zwyczaje na wzrok bliźnich. Wszak ogień (czy choćby płomyk) wiary nie jest w naszej kulturze sprawą li tylko obcowania jednostki z absolutem w porannej medytacji wśród świergotu ptaków, lecz potrzebuje religii – a więc ludu zgromadzonego w miejscach świętych. Podobnie jedzenie, nasza politeistyczna prawie religia, ma swój aspekt międzyludzki, publiczny.

Inna sprawa, że gdy się przyjrzeć, jak się te miliardy rozkładają, to zrozumiałe się staje, dlaczego mowa tu o „usługach”, a nie po prostu restauracjach, barach i kafejkach. 20 proc. tej liczby (i największa dynamika przyrostu) przypada na fast foody – które, owszem, świadczą usługę, choć z posiłkiem jako doświadczeniem nie ma to wiele wspólnego. Pod słowem „doświadczenie” rozumiemy bowiem przeżywanie bodźców rzucone na tło jednostkowej pamięci i przepuszczone przez filtr kulturowych skojarzeń nabytych przez ową jednostkę na jej życiowej drodze.

O wszystkim tym miałem okazję sobie na świeżo przypomnieć, odwiedziwszy dawnego wspólnika w restauracyjce, którąśmy kiedyś prowadzili. Zapytany, czy daje sobie radę, nie epatował smutkiem – wszak pochodząc z Wenecji, ma we krwi hardość przebiegłych kupców i nieustraszonych w zdradzie dyplomatów. Ale tłumaczył, jak nędzny jest jego obrót w przypadku posiłków na wynos: nie dość, że trzeba się dzielić wysoką prowizją z sieciami dostawczymi, beneficjentami całej tej sytuacji, to i z ceny trzeba było spuścić: gość przecież płacił nie za samą miskę klusek, ale za owo doświadczenie: miejsce, wystrój, zapach, atmosferę, dowcip obsługi. A w tamtym lokalu jest to warte sporej dopłaty – uwierzycie, jeśli czytaliście „Kuchnię Dantego”. Przez dwa miesiące wszystko to diabli wzięli i jeśli knajpa gotowała z dowozem, to raczej była to autoterapia kucharza niż poważny biznes.

Ciekaw jestem, jak się teraz będzie odbudowywać ta delikatna sieć impulsów i wrażeń. Czy pomimo dezynfekcyjnych procedur (pamiętacie tę scenę w „Rzymie” Felliniego, kiedy burdelmama po wyjściu klientów rozpyla w dusznym salonie jakiś chemiczny proszek?), rozsuwania stołów i przegród z pleksi nasza chęć, żeby podoświadczać posiłku, okaże się żywotna jak tkanka zarastająca bliznę? Jak będzie smakowało U Stasi, kiedy zniknie gęsty tłok na wspólnej ławce przy stołach pod ścianą (dla mnie najważniejsza przyprawa do tamtejszego rosołu)?

Na drzwiach tej sławnej na całą Galicję jadłodajni wywieszono wierszyk: „Kiedy knajpki się odwieszą, to kucharki się ucieszą”. Nie tylko one. Także kelnerzy i barmani. Ostatnie dwa miesiące, kiedy 99 proc. (bo „większość” to byłby eufemizm) z nich po prostu wpadło w czarną dziurę – uświadomiły nam, że co prawda w liczbie stolików na tysiąc mieszkańców „gonimy Zachód”, ale w ogóle nie zaczęliśmy dowartościowywać tego zawodu, traktowanego jak śmieciówka dla studentów i bocznica dla przegranych. Tę robotę można zaś lubić, uważać za godną. Bądźcie hojni, jak przedtem, i dodajcie do napiwku więcej jeszcze uśmiechu. To w ich garści są klucze do tego, za czym tęskniliście, wyciągając z torby kolejny take away. ©℗

Nie tylko w polityce, o czym pisze zajmująco w pierwszej części numeru Jarosław Flis, mamy trudny mentalnie okres przejściowy, pełne napięcia zawieszenie. Otóż na targach zarówno zaboru austriackiego, jak i rosyjskiego (wybaczcie, w pruskim jeszcze nie mieszkam) widuję piękną rukolę spod folii, grubszą od tej paczkowanej z importu, ale za to jakże charakterną. Lecz pomidory ciągle nie wyszły z zimy, jeszcze im sporo brakuje, żeby jeść je bez obróbki termicznej. Dlatego robię sobie teraz często taki wiosenny makaron – wydaje mi się tak intuicyjny, że mocno się zdziwiłem, gdy się okazało, że wcale go nie wymyśliłem. Było to ponoć ulubione danie Gianniego Agnellego, ostatniego szefa Fiata, gdy była to jeszcze włoska firma. Gotujemy we wrzątku spaghetti dla 4 osób. Na dużej patelni podgrzewamy na 6 łyżkach oliwy rozgnieciony ząbek czosnku, wrzucamy 250 g przepołowionych pomidorków koktajlowych, zwiększamy nieco ogień, podsmażamy kilka minut tak, żeby puściły sok i aromat, ale nie całkiem się rozpadły. Przerzucamy na patelnię spaghetti prosto z wrzątku, intensywnie mieszamy, gasimy ogień, dosypujemy drobniutko posiekaną łodygę selera naciowego i po jednej porządnej garści rukoli na osobę. Lekko mieszamy. Na talerzach jeszcze posypujemy rukolą i szczodrą garścią grubych wiórów parmezanu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2020