Gdzie nie stoi ZOMO

PiS wychodzi na ulice nie tylko po to, by zaprotestować przeciwko „fałszerstwom wyborczym”. Jarosław Kaczyński zdał sobie sprawę, że doszedł do ściany, jeśli chodzi o zdolność mobilizacji własnego elektoratu tradycyjnymi metodami.

08.12.2014

Czyta się kilka minut

„Miesięcznica” katastrofy smoleńskiej, Warszawa, 10 lipca 2012 r. / Fot. Justyna Rojek / EAST NEWS
„Miesięcznica” katastrofy smoleńskiej, Warszawa, 10 lipca 2012 r. / Fot. Justyna Rojek / EAST NEWS

Awarie systemu informatycznego, niekończące się liczenie głosów, zaskakujący wynik PSL, podobnie jak niepokojąco wysoki odsetek głosów nieważnych w ostatnich wyborach samorządowych – są faktem. Ale ten fakt posłużył PiS-owi jedynie za pretekst. Zwłaszcza że partia Kaczyńskiego wychodzi na ulice w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego nie po raz pierwszy.
O tym, że nie chodzi o sprawę „fałszerstw”, najłatwiej się przekonać obserwując, jak PiS podszedł do protestów wyborczych. Początkowo politycy tej partii mówili, że spływają do nich informacje od tysięcy mężów zaufania, dotyczące nieprawidłowości przy wyborach. Mówili, że mają liczne argumenty na potwierdzenie tezy, iż doszło do fałszerstw. Gdy jednak minął termin składania protestów, okazało się, że owszem: pobito rekord i do sądów trafiło ponad półtora tysiąca zażaleń. Sęk w tym, że PiS złożył ich tylko ok. 200, więcej przedstawili np. działacze SLD. Jeśli Jarosław Kaczyński chciał udowodnić, że doszło do fałszerstw, mógł to zrobić na sali sądowej – wygląda jednak na to, zależało mu nie na udowadnianiu czegokolwiek, tylko na wykorzystaniu okazji do załatwienia kilku innych spraw.
Prawica maszeruje
„Marsze Wolności, Solidarności i Demokracji” PiS organizuje 13 grudnia od trzech lat. Pierwszy raz wykorzystano tę rocznicę w 2011 r., tuż po przegranych wyborach parlamentarnych – i już wtedy „w obronie demokracji” (Jarosław Kaczyński mówił wówczas m.in. o berlińskim wykładzie ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego na temat przyszłości UE i przywódczej roli Niemiec w jej reformowaniu). Rok później hasłem marszu było „Obudź się, Polsko”: PiS występował w obronie „wolnych mediów”, przede wszystkim Radia Maryja, które walczyło z KRRiT o miejsce na multipleksie telewizji cyfrowej. W ubiegłym roku tematem przewodnim były niesprawiedliwości społeczne. Teraz PiS znów wraca do haseł obrony demokracji i wolnych mediów.
Manifestacji w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego nie sposób jednak zrozumieć bez corocznych wydarzeń z 11 listopada. PiS ma z tą rocznicą kłopot. Z jednej strony są pochody organizowane przez prezydenta Bronisława Komorowskiego śladem pomników przywódców II RP, z drugiej – marsze narodowców. Te ostatnie są dla partii Kaczyńskiego wielkim problemem: nie dość, że PiS nie ma z nich żadnych politycznych korzyści, to jeszcze obarcza się tę partię odpowiedzialnością za zamieszki. To zresztą paradoks, gdyż aby uniknąć powiązania z demonstracją narodowców, prezes PiS co roku wyjeżdża w tym dniu do Krakowa, gdzie składa kwiaty na grobach Józefa Piłsudskiego i swego brata.
Wielu lewicowych komentatorów ma do Kaczyńskiego pretensje, że odpowiada za zamaskowanych młodzieńców, którzy biją się z policją. Jest inaczej: powiązane z marszem środowiska (nie tylko narodowców, także nowej prawicy Korwina-Mikkego) są dla PiS bezpośrednim zagrożeniem politycznym. Kaczyńskiemu nie jest też po drodze, jak tamtym, z eurosceptyczną prawicą: ani z antyimigrancką Marine Le Pen, ani z nacjonalistycznym Brytyjczykiem Nigelem Farage’em, ani węgierskim Jobbikiem itp. W tym sensie teza, że lider PiS broni polskiej polityki przed prawicowym ekstremizmem, jest prawdziwa. Choć on sam wielu Polakom wydaje się skrajny, to dzięki PiS narodowcy czy antyeuropejski i równocześnie prorosyjski Kongres Nowej Prawicy wciąż są marginesem. Sęk w tym, że z punktu widzenia Kaczyńskiego ten margines staje się coraz bardziej niebezpieczny. I to bezpośredni powód, dla którego PiS zaczął organizować marsze w rocznicę stanu wojennego – miesiąc po niepodległościowych burdach w stolicy.
Na demonstracjach organizowanych przez PiS nie dochodziło dotąd do poważniejszych incydentów, nie brakowało jednak mocnych słów, apeli czy porównań. Bo marsze w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego mają utrwalić w elektoracie PiS przekonanie, że choć po 1989 r. zaszła zmiana, nie była ona wystarczająco głęboka. 13 grudnia Kaczyński będzie przekonywał, że sytuacja jest podobna do tej z PRL. W wywiadzie udzielonym tuż po wyborach tygodnikowi „Wprost” mówił, że patronem postkomunizmu jest według niego Platforma Obywatelska, nie SLD, a nową szefową partii nazwał „Urbanem w spódnicy”. Skoro dziś PiS czuje się jak opozycja w stanie wojennym, musi porównywać PO do PZPR. Zapewne wkrótce dowiemy się, kto jest nowym generałem Jaruzelskim.
PiS odwraca uwagę
Zamieszanie, które za sprawą PKW przyniosły wybory samorządowe, było dla PiS prezentem od losu. Po pierwsze, partia nie miała żadnego pomysłu, co robić po wyjeździe Donalda Tuska. Nominacja polskiego premiera na szefa Rady Europejskiej była dla Kaczyńskiego takim zaskoczeniem, że PiS przez kilka miesięcy nie mógł odzyskać politycznej równowagi. Rządy PO nazywano wszak „systemem Tuska”, złowrogi premier z Sopotu był dla PiS i jego sympatyków uosobieniem wszystkiego, co złe – a później Tusk nagle wyjechał i całą narrację trzeba było wymyśleć od nowa. W dodatku Ewa Kopacz zaczęła zapowiadać zmianę w polskiej polityce i zapraszać Kaczyńskiego na spotkania, w efekcie czego PiS do reszty się pogubił.
Powyborczy bałagan dał więc Kaczyńskiemu wszystko, czego potrzebował. W liście do kandydatów w wyborach samorządowych pisał: „Te wybory byłyby dla nas, dla Polski wielkim świętem, gdyby nie skandaliczne okoliczności, które im towarzyszyły”. A dalej: „Nie możemy pozwolić, żeby władza PO-PSL dalej niszczyła nasze państwo i jego instytucje, manipulowała, ograniczała wolność słowa i prawa opozycji, godziła w podstawy demokracji”. Wyjazd Tuska przestał być problemem, problemem przestało być również to, że PiS znów zaczął przegrywać z PO w sondażach. Symboliczne zwycięstwo w liczbie głosów oddanych do sejmików miało gorzki smak.
Gdy emocje sympatyków rozpalają oskarżenia o fałszowanie wyborów, nikt nie odważy się zakwestionować przywództwa w partii, co w innym ugrupowaniu byłoby w sytuacji kolejnej przegranej naturalne. Ale wykorzystywanie zarzutów o fałszerstwo jest też planem na rok przyszły. Jarosław Kaczyński zdał sobie najprawdopodobniej sprawę, że nie ma szans na samodzielne rządzenie. Bez jakiegoś niespodziewanego wydarzenia, które rozbiłoby w pył Platformę Obywatelską, nie wygra najbliższych wyborów. Owszem, może wyprzedzić PO, ale nic nie wskazuje na to, by mógł przejąć władzę. Uderzanie w legitymizację państwa i wyborów służy więc obronie własnej pozycji. Lider PiS nie może czekać, aż ktoś przyjdzie po jego głowę. Musi walczyć przede wszystkim o swój monopol na prawicy. Huśtanie łodzią, podgrzewanie atmosfery, marsze nawiązujące do protestów z czasu stanu wojennego nadają się do tego idealnie. Przy okazji można zapędzać do narożnika resztę prawicy.
PO zyskuje
Kaczyński zdał sobie sprawę, że doszedł do ściany, jeśli chodzi o zdolność mobilizacji własnego elektoratu metodami tradycyjnymi. Udawanie centrowca ma ograniczoną skuteczność, radykalizowanie języka również – wyprowadza więc ludzi na ulice. Novum w polskiej polityce stanowi to, że do komitetu honorowego marszu zaprasza kilku biskupów, a do przesłania demonstracji ponownie dodaje apel o wolność prasy: wykorzystując słuszne oburzenie na zatrzymanie dziennikarzy relacjonujących okupację PKW, poszerza to grono o redaktorów naczelnych i publicystów prawicowych mediów. Wielu z nich, pałając słusznym oburzeniem na wyborcze nieprawidłowości czy zachowanie policji wobec dziennikarzy, nieświadomie realizuje scenariusz napisany przez lidera PiS.
W samym maszerowaniu nie ma oczywiście nic złego: wolność zgromadzeń to jedna z podstawowych wartości demokracji. Również zarzuty o zawłaszczanie przez PiS rocznicy wprowadzenia stanu wojennego nie brzmią poważnie – w wolnym kraju każdemu wolno wybrać dowolną datę do wspominania. Ba: nie ma też nic nielegalnego w tym, że Kaczyński odwołuje się do mitu fałszerstwa, by utrzymać swą dominację na prawicy.
Paradoks polega jednak na tym, że na związanej z marszem eskalacji najbardziej skorzysta PO. Ugrupowanie to wygrało wybory w 2011 r. przede wszystkim dzięki pokazywaniu radykalnej twarzy PiS. Gdy Kaczyński będzie chodził po ulicach i oskarżał Platformę o zamach na demokrację, zaś PO będzie oskarżać PiS o próbę przewrotu, wyborcy partii Ewy Kopacz będą coraz bardziej przestraszeni. Im bardziej będą się bać, tym chętniej pójdą do urn, by – zapominając o wszystkich rozczarowaniach i błędach Tuska i Kopacz – oddać na nich głos. Byle zatrzymali Kaczyńskiego.
Liderowi PiS zarzuca się więc wyprowadzanie ludzi na ulicę czy kwestionowanie wyniku wyborów. Ale jest jeszcze kwestia politycznej skuteczności. Chroniąc swą pozycję na prawicy, Jarosław Kaczyński coraz bardziej oddala się od celu, jakiego oczekują jego wyborcy: przejęcia władzy.

MICHAŁ SZUŁDRZYŃSKI jest dziennikarzem „Rzeczpospolitej”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]