Gdzie jesteśmy?

Polityka jest sztuką zapobiegania złym następstwom niepożądanych zjawisk. Tymczasem politycy wyłącznie utwierdzają się w słuszności własnego stanowiska, w błogim przeświadczeniu, że w razie czego winnym i tak okaże się ktoś inny.

13.12.2006

Czyta się kilka minut

Spokojnie, proszę Państwa, to tylko kolejny w ciągu ostatniego roku kryzys na scenie politycznej, a może należałoby powiedzieć - kryzys permanentny, jaki cechuje rządy premiera Jarosława Kaczyńskiego. Kryzys może sprzyjać rządzącym, bo wskazuje wrogów, mobilizuje zwolenników, odwraca uwagę od niepowodzeń, umacnia osobistą władzę przywódców. Okazuje się jednak, że zarządzanie kryzysem staje się coraz trudniejsze. By w ogóle utrzymać się u władzy, a tym bardziej być skutecznym, sięgano w kolejnych odsłonach po koalicjantów, nie zważając na ostrzeżenia i na reputację ludzi, których wpuszczono do koalicji, a tym samym do rządu. A jeśli ma się już w rządzie ludzi, którzy ewidentnie opierają się także na marginesie społecznym, na - jak to mówiono - "elemencie", gdy ludzie ci bez żenady chronią radykalizmy polityczne (jak w przypadku LPR) czy patologie obyczajowe (jak w przypadku Samoobrony), dramatycznie rośnie koszt takiej koalicji, a jej skuteczność w rozwiązywaniu prawdziwych problemów sprowadza się do zera. I tak popadamy w błędne koło.

Oczywiście, można jeszcze na jakiś czas zażegnać krach, np. poświęcając Stanisława Łyżwińskiego, ratując Andrzeja Leppera czy wymieniając kolejnego ministra, ale nie zmienia to faktu, że coraz częściej to nie bracia Kaczyńscy zarządzają kryzysem, lecz kryzys najwyższymi władzami naszego kraju. Koalicjanci, walcząc o polityczne życie, po prostu szantażują: "Uratujcie nas albo nici z ustawowego ujawniania współpracowników rozwiązanego WSI, nici z prezydenckiej nowelizacji ustawy lustracyjnej, nie będziemy posłusznie głosować na kandydata PiS na stanowisko prezesa NBP. A o budżecie to porozmawiamy już niebawem". Koalicja tak dalece zajmuje się sama sobą, że nie ma już (może na szczęście) czasu ani sił, by zająć się innymi dziedzinami życia publicznego. Tak więc szanse na zrobienie w końcu czegoś pożytecznego maleją. Co gorsze, główna siła opozycyjna, czyli PO, też jest pogrążona w wewnętrznych rozgrywkach i zapomina, że powinna być w oczach wyborców alternatywnym rozwiązaniem. Tymczasem partia budowana na znanych nazwiskach liderów - kiedyś czterech, potem trzech, ostatnio dwóch - z zimną krwią osłabia teraz pozycję nawet swojego przewodniczącego.

Tak bawić się państwem na dłuższą metę się nie da. Tu nie chodzi o to, czy w tym przypadku winien jest poseł X, wicepremier Y czy pani Z - tu po prostu coraz bardziej cuchnie. Roman Giertych i Andrzej Lepper sami z rządu i koalicji nie odejdą, bo to dla nich śmierć polityczna. Romana Giertycha i Andrzeja Leppera Prawo i Sprawiedliwość nie wyrzuci z rządu i koalicji, bo chce za wszelką (prawie dosłownie wszelką) cenę nadal rządzić, a tak trzeba by w rezultacie rozpisać bardzo ryzykowne politycznie wybory przedterminowe. Jeśli rządzenie samo w sobie jest czymś nadrzędnym, nie dziwmy się, że koszty nie mają właściwie znaczenia. Szlachetny cel, w który PiS wierzy, usprawiedliwia w myśl tej logiki użycie nawet takich środków, jak LPR i Samoobrona razem wzięte.

Z takim przeświadczeniem nie sposób dyskutować, co więcej, nie można nawet porozumieć się na płaszczyźnie faktów: Prawo i Sprawiedliwość uważa, że właśnie dzięki obecnej koalicji większościowej wiele dobrego zrobiło dla Polski. Analizując te same fakty z ostatnich kilku miesięcy, śmiem twierdzić, że per saldo bilans jest ujemny dla kraju i jego obywateli. Nie można bowiem bezkarnie ustanawiać niższych standardów moralnych dla rządzących niż dla reszty obywateli, a potem bić na alarm, że kwitnie korupcja i w nieskończoność zaostrzać artykuły kodeksu karnego, nawołując przy tym do odnowy moralnej. W takich razach głoszona rewolucja moralna staje się swoim zaprzeczeniem. I wówczas mamy prawo powtarzać: "Mamy dość", nie mamy ochoty żyć w takiej atmosferze przez następne trzy lata.

Dla Prawa i Sprawiedliwości z kolei, takie myślenie jest tylko przejawem nienawiści do PiS, bo przecież wszystko się zgadza: wygraliśmy wybory, więc rządzimy, utworzyliśmy koalicję, więc mamy parlamentarną większość, umacniamy naszą pozycję we wszelkich organach państwa, więc osiągamy to, na czym nam zależy - a za trzy lata zobaczymy, kto będzie górą. Dlatego też najnowsza propozycja Platformy Obywatelskiej wydaje się Prawu i Sprawiedliwości śmieszna, jeśli nie cyniczna. PO może bowiem - jeśli zechce - wspierać obóz rządzący (np. w sprawie budżetu) i wtedy będzie rozsądna i patriotyczna, ale nie wolno jej domagać się rekonstrukcji rządu i przyspieszonych wyborów, bo wtedy działa przeciwko Polsce i demokracji. Prawo i Sprawiedliwość mówi o zakończeniu wojny z Platformą Obywatelską, bo chce mieć w Sejmie przy konkretnych głosowaniach ewentualne poparcie Platformy, a nie być skazanym wyłącznie na skompromitowanych koalicjantów. Platformie Obywatelskiej ten układ po prostu się nie opłaca, nawet jeśli w jakiejś sprawie interes państwa by tego wymagał. Jak dotychczas obie strony zdołały się porozumieć i wspólnie głosować niemal jedynie w sprawie niewydarzonej ustawy lustracyjnej.

Tak więc, będzie raczej po staremu, tyle tylko że wszyscy na tym tracimy. A jest tak: większość społeczeństwa raczej się nie pisze na trzy lata dalszych skandali i kryzysów, PiS nie godzi się na przedterminowe wybory, a PO nie godzi się na zaciśnięcie zębów i zastąpienie na dłuższy czas LPR i Samoobrony w charakterze politycznego czynnika warunkowo wspierającego rząd PiS.

Jeżeli zatem nikt nie ustąpi, będzie to oznaczało, że wszyscy dopuszczamy możliwość poważnego tąpnięcia, które dopiero wymusi zmiany na scenie politycznej. Może to być kolejny, jeszcze większy skandal i kompromitacja, może to być - mimo dobrej koniunktury gospodarczej - gwałtowny protest społeczny, może to być dotychczasowa wyniszczająca polityka, która za trzy lata zaowocuje stratami trudnymi do odrobienia. Polityka jest między innymi sztuką zapobiegania złym następstwom niepożądanych zjawisk. Natomiast dzisiejsi polscy politycy utwierdzają się wyłącznie w słuszności własnego stanowiska, w błogim przeświadczeniu, że w razie czego winnym i tak okaże się ktoś inny.

Na ulicach dynamicznej Gdyni można przeczytać całkiem niegłupie hasło: "Naszą partią jest Gdynia". Zastanówmy się przez chwilę, co jest dziś moją, naszą Gdynią i nie utożsamiajmy tego automatycznie z konkretną partią polityczną. A wtedy potencjalnych sojuszników znajdziemy, wbrew oficjalnym podziałom, także w mało przewidywalnych miejscach, nawet w odartym dość skutecznie z autorytetów Sejmie.

Bo i Sejm ma do wyboru: przejść do najnowszej historii jako jeden z najgorszych czy dokonać czegoś pozornie niewiarygodnego i łamiącego schematy - odbić się od dna i stworzyć nową jakość, nawet przy tej obsadzie ław poselskich, nawet wbrew formalnym przywódcom partii. Nasza Gdynia jest tego warta.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2006