Gdy profesor plagiatuje

Plagiatowanie prac magistrantów i doktorantów przez ich promotorów i recenzentów to nie tylko kradzież własności intelektualnej. To także zdrada zaufania i trauma dla młodej kadry, tolerowana przez rektorów.

07.04.2023

Czyta się kilka minut

 / KASIA KOZAKIEWICZ DLA „TP”
/ KASIA KOZAKIEWICZ DLA „TP”

Należy stanowczo zaprotestować przeciwko »dobrotliwej« ocenie plagiatowania prac dyplomowych przez promotorów i łagodnej polityce karalności, prowadzonej przez rzeczników dyscyplinarnych. Uderza to w poczucie sprawiedliwości akademickiej i nie odstrasza kolejnych naśladowców przed okradaniem magistrantów i doktorantów, powodując korupcję naukową kadry akademickiej” – pisze Marek Wroński (dr hab., emerytowany prof. Akademii Kaliskiej) w jednym z ostatnich odcinków cyklu „Z archiwum nieuczciwości naukowej”. Prowadzi go na łamach „Forum Akademickiego” od ponad 20 lat, opisał tam kilkaset spraw i nie ma wątpliwości, że jest coraz gorzej.

„Wzorowy” profesor

– Promotor nigdy mnie nie przeprosił – mówi Katarzyna Warecka (mgr), adwokatka z Gdańska. – Ani razu się do mnie nie odezwał, nawet gdy przesłał mi pieniądze, które otrzymał jako honorarium za artykuł będący fragmentem mojej pracy magisterskiej. Za to do prokuratora wysłał informację, że korzyści majątkowe zostały wydane, a on nie jest już wzbogacony. Liczył na umorzenie, ale nie zgodziłyśmy się.

Michał Płachta (prof. dr hab.) był dziekanem Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego, gdy w 2004 r. dwie absolwentki prawa – Eliza Wasińska i Katarzyna Warecka – ujawniły, że jako promotor przywłaszczył sobie ich prace magisterskie sprzed dwóch lat i opublikował w formie trzech artykułów naukowych. Za jeden z nich otrzymał od własnego wydziału imponujące do dzisiaj honorarium – 6 tys. zł brutto.

– Dowiedziałyśmy się przez przypadek, dzięki temu, że Eliza pracowała w wydawnictwie prawniczym – wspomina Warecka. – Ja byłam na drugim roku aplikacji prokuratorskiej i ta sprawa wywróciła moje życie do góry nogami.

Wspólnie poinformowały prokuraturę, uczelnię i media. Prokuratura skierowała sprawę do sądu, który dopiero w 2009 r. wydał wyrok: 8 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 3 lata, 8 tys. zł grzywny, zwrot kosztów procesu oraz honorarium za artykuł. Sąd drugiej instancji podtrzymał wyrok w 2010 r.

– Tak długie procesy wtórnie wiktymizują ofiary, które muszą wciąż zeznawać to samo – mówi Warecka. – Krzywdzący jest też stosunek przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości do ofiar, których wiarygodność jest podważana ze względu na wiek i płeć. To, czego doświadczyłyśmy w sądzie, było bardzo obciążające. Słyszałyśmy, że to niemożliwe, by studentki napisały tak dobre teksty, a profesor dokonał plagiatu.

Po publikacjach w mediach Płachta zwolnił się z pracy na UG. Ówczesny rektor uczelni, Andrzej Ceynowa (dr hab., prof. UG), powinien mimo to wszcząć postępowanie dyscyplinarne, ale tego nie zrobił. Płachta zatrudnił się więc w elbląskiej Uczelni Humanistyczno-Ekonomicznej (dziś Akademia Medycznych i Społecznych Nauk Stosowanych), a obecnie pracuje w Wyższej Szkole Bezpieczeństwa z siedzibą Poznaniu. Czy władzom tych uczelni nie przeszkadza fakt, że ich pracownik popełniał plagiaty, i czy człowiek okradający własnych magistrantów powinien nadal uczyć młodych ludzi i prowadzić seminaria?

Odpowiedź AMiSNS: „Uczelni ciężko jest się ustosunkować do poniższych zarzutów, ponieważ od wielu lat nie współpracujemy z Prof. M. Płachtą”. WSB: „Jako Uczelnia nie pochwalamy i tępimy wszelkie objawy plagiatu. Natomiast Pan prof. Płachta jest wzorowym pracownikiem WSB i jesteśmy zadowoleni z jego pracy”.

Plagiat z dedykacją

– Do dziś cierpię na zespół stresu pourazowego i nasiloną stresem poważną chorobę autoimmunologiczną – mówi Justyna Bokajło (dr), adiunkt na Uniwersytecie Wrocławskim. – Minęło ponad dziesięć lat, a ja nadal nie jestem w stanie otworzyć mojego doktoratu, aby w końcu wydać na jego podstawie publikację. Mimo terapii wciąż mam flashbacki jak żołnierz, który wraca z frontu. Gdy zobaczyłam, że recenzent mojej rozprawy ukradł jej najważniejsze fragmenty, przeżyłam szok, ale to, czego doświadczyłam później w sądach i na uczelni, pogorszyło mój stan.

Bokajło obroniła doktorat w 2011 r. Parę miesięcy później podjęła pracę na Uniwersytecie Wrocławskim i otrzymała od swojego recenzenta, Witolda Małachowskiego (dr hab., prof. SGH), jego najnowszą książkę z dedykacją i ponad 50 stronami skopiowanymi z jej rozprawy.

– Początkowo nie mogłam uwierzyć, że mógł być zdolny do takiego czynu i w dodatku tak cyniczny, by wręczyć mi książkę z plagiatem i życzeniami „dalszej kariery naukowej” – wspomina badaczka.

O sprawie Bokajło poinformowała władze uniwersytetu, a te z kolei – rektora SGH, skąd sprawa trafiła do prokuratury. Proces karny zakończył się po sześciu latach, w 2020 r. Małachowski został uznany za winnego, ale ze względu na niską szkodliwość społeczną sąd nie wymierzył mu kary. Postępowania dyscyplinarnego nie wszczęto – SGH nie przedłużyła Małachowskiemu, który właśnie osiągnął wiek emerytalny, umowy.

Bokajło złożyła też pozew do sądu cywilnego, który po kilku latach zasądził 35 tys. zł zadośćuczynienia i nakazał Małachowskiemu opublikowanie w kilku czasopismach oświadczenia o wykorzystaniu tekstu bez jej wiedzy i zgody. Plagiator tak długo zwlekał, aż dwa ze wskazanych przez sąd czasopism przestały istnieć. Badaczka natomiast, mimo zwycięstwa, zaczęła rozumieć pokrzywdzonych, którzy nie decydują się na walkę.

– Oba procesy były obciążające – mówi. – Szczególnie ten karny, kiedy doświadczałam nierównego traktowania. Pomimo roli oskarżyciela posiłkowego sąd traktował mnie jak osobę, która ponosi winę. Choć plagiat był ewidentny, rozpisano przetarg na jego sprawdzenie, który trwał ponad rok, co tylko przedłużyło sprawę. Same rozprawy też były traumatycznym wydarzeniem. Nigdy nie zaproponowano mi szklanki wody czy chwili przerwy, co profesorowi proponowano często. Nigdy nie zwrócono się do mnie stopniem naukowym, byłam traktowana bezosobowo, choć do Małachowskiego mówiono „profesorze”. Rozumiem domniemanie niewinności, ale niejednokrotnie to ja czułam się jak przestępczyni. Do dzisiaj zastanawiam się, po co mi to wszystko było i skąd było we mnie tyle siły. Poniosłam koszty psychiczne, straciłam wiele szans i kontaktów naukowych. Być może byłoby mi trochę łatwiej, gdybym usłyszała słowo „przepraszam”.

Małachowski nie tylko nigdy jej nie przeprosił, ale próbował wzbudzić poczucie winy u Bokajło. Ona sama nie otrzymała wsparcia na swojej uczelni.

– Przekazano sprawę do SGH i uznano, że problem z głowy – mówi. – Poza kilkoma wyjątkami spotkałam się z murem i ostracyzmem ze strony kolegów, ­którzy mieli pretensje, że stwarzam uczelni problemy. Choć pracowaliśmy w innych miastach, a Małachowski nie był moim przełożonym, tkwiłam w hierarchicznej, opartej na rozmaitych zależnościach strukturze. Byłam rozpoczynającą karierę doktorką, a on „kimś ważnym”. Słyszałam dyskryminujące słowa o swoim młodym, dziewczęcym wyglądzie i postawie wobec „tak sędziwie zacnego pana profesora”.

Pamiętajmy o zasługach

– Gdy dowiedziałem się o plagiacie, byłem zaskoczony, ale mogłem patrzeć na to wszystko z dystansem – mówi Błażej Kochański (dr), adiunkt na Politechnice Gdańskiej. – Doktorat obroniłem po 14 latach pracy w bankowości, w 2014 r. O kradzieży mojej własności dowiedziałem się dopiero z artykułu Marka Wrońskiego o plagiatach mojego recenzenta, rektora UG.

Informacja o czynach Jerzego Gwizdały (wówczas dr hab., prof. UG) została upubliczniona przez Wrońskiego we wrześniu 2020 r., ale Rada Uniwersytetu Gdańskiego wiedziała o takim podejrzeniu już wcześniej. 25 lutego 2020 r. Komisja ds. Etyki w Nauce PAN orzekła, że zachodzi możliwość naruszenia przez Gwizdałę praw autorskich, w związku z czym wstrzymano postępowanie o nadanie mu tytułu profesora, o co się ubiegał i którego to tytułu zaczął już nawet używać. Mimo to dwa miesiące później został ponownie wybrany na rektora.

– Gdy dowiedziałem się, że w artykule rektora znajduje się fragment mojego referatu, porównałem z tym artykułem cały swój doktorat – mówi Kochański. – Okazało się, że z wyjątkiem kilku zdań wszystko w tym tekście było moje, i że to jest większa rzecz niż to, co opisano w „Forum Akademickim”. Przygotowałem zestawienie identycznych fragmentów, tzw. konkordancję, i opublikowałem ją na Facebooku.

„Szeptało się o tym w środowisku akademickim, ale NIKT nie śmiał powiedzieć o tym głośno” – napisała w komentarzu Ewa Nawrocka (dr hab., emerytowana prof. UG). Temat został podjęty przez media i rektor złożył rezygnację, motywując decyzję względami zdrowotnymi. Zarazem Senat UG zaapelował, by „oceny pracy byłego Rektora nie sprowadzać jedynie do ostatnich wydarzeń. (...) Piętnując przewiny, nie zapominajmy o zasługach”.

Tych przewin było jednak tyle, że Gwizdale odebrano habilitację. Jego publikacje z plagiatami zostały wycofane. Sprawa trafiła do prokuratury, a w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego wszczęto postępowanie dyscyplinarne. Na UG natomiast Gwizdała najpierw został zawieszony, następnie przebywał na świadczeniu rehabilitacyjnym, a obecnie – jak informuje rzeczniczka uczelni – „W związku z przejściem na rentę uczelnia rozwiązała z Jerzym Gwizdałą stosunek pracy”.

Prokuratura Okręgowa w Bydgoszczy zawiesiła postępowanie, ale informuje, że zebrany materiał pozwala na przedstawienie Gwizdale zarzutów popełnienia dwóch przestępstw: przywłaszczenia autorstwa części cudzego utworu i rozpowszechniania go.

Bez zbędnej zwłoki

Gwizdała nigdy nie przeprosił Kochańskiego, za to Kochański otrzymał od pełnomocniczki byłego rektora UG prośbę „o przesłanie oryginalnego egzemplarza pracy doktorskiej (po wykorzystaniu do zwrotu), ewentualnie poświadczonej za zgodność przez notariusza kopii w celu weryfikacji stawianych zarzutów”.

– Uznałem, że to bezczelność, i nie odpisałem – mówi Kochański. – Zamiast tego zadbałem, by moja praca była widoczna w internecie. Miałem też pomoc prawną. Rozumiem jednak, w jak trudnej sytuacji są młodzi naukowcy, którzy nie mogą sobie na to pozwolić i w dodatku tkwią w akademickiej sieci zależności. Ja mam szczęście, że na politechnice jestem otoczony osobami raczej niepokornymi, więc otrzymałem wsparcie i zachęty do działania. Wprawdzie niektórzy odradzali pośpiech, ale nie posłuchałem. W takich sytuacjach należy działać rozważnie, ale bez zbędnej zwłoki.

Należy jednak uzbroić się w cierpliwość. Sprawa Gwizdały wpłynęła do Komisji Dyscyplinarnej przy Radzie Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego 1 kwietnia 2021 r. – skierowana tam przez rzecznika dyscyplinarnego MEiN po kilku miesiącach postępowania wyjaśniającego. Do dzisiaj wyznaczono jedynie skład orzekający. Pierwsze posiedzenie jest zaplanowane na II kwartał 2023 r.

Natomiast na UG nowy rektor, wybrany w listopadzie 2020 r. Piotr Stepnowski (prof. dr hab.), obiecywał od początku przygotowanie programu przeciwdziałania naukowej nierzetelności. Na pytanie, co konkretnie zrobił, rzeczniczka prasowa UG odpowiada, że rektor powołał rzecznika ds. rzetelności naukowej, Sławomira Steinborna (dr hab., prof. UG), do zadań którego „należy m.in. opracowywanie i propagowanie dobrych praktyk naukowych, działalność szkoleniowa oraz zapewnienie infrastruktury technicznej umożliwiającej wykrywanie przypadków nierzetelności naukowej. Ponadto odbyły się 4 wykłady – szkolenia z prof. Markiem Wrońskim”, a Centrum Aktywności Studenckiej i Doktoranckiej UG przygotowało i upubliczniło na YouTubie dwa filmy, na których wykładowcy UG wyjaśniają, czym jest plagiat.

– Sam wprosiłem się z tymi wykładami – wyjaśnia Wroński, a ja pytam rzeczniczkę prasową, jakie działania zostały dotychczas zrealizowane przez rzecznika ds. rzetelności naukowej i jego biuro (w którym pracują dwie osoby).

Po ponad dwóch latach na UG nadal nie ma programu przeciwdziałania nierzetelności, szkoleń ani specjalnej infrastruktury. Steinborn informuje za pośrednictwem rzeczniczki, że wciąż przygotowuje „kurs online dotyczący podstawowych zasad rzetelności w działalności naukowej oraz w oparciu o dotychczasowe doświadczenia przepisy wewnątrzuczelniane, które mają określić zasady wyjaśniania zarzutów dot. nierzetelności naukowej” i że „najistotniejszą część działalności Rzecznika stanowią postępowania wyjaśniające wątpliwości co do rzetelności naukowej”. Takich spraw było 9, dwie zakończyły się zawiadomieniem prokuratury, a trzy – wszczęciem postępowania dyscyplinarnego na UG. W dwóch sprawach zarzuty okazały się niezasadne, dwie są w toku.

Katedra plagiatu

– W ciągu ostatnich kilku lat poziom nierzetelności naukowej bardzo się zwiększył, a poważne sprawy pojawiły się nawet na najlepszych uczelniach – uważa Wroński, nazywany „łowcą plagiatów”. – Według mnie jeśli cokolwiek się zmienia, to na gorsze, przy całkowitej obojętności i formalizmie rektorów tych sztandarowych uczelni. W dodatku, choć stan prawny się nie zmienił, praktycznie ustała karalność nierzetelności. Bandytów naukowych uczelnie karzą pogrożeniem palcem.

Tę niedobrą zmianę widać na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie ostatnio dwóch plagiatorów z Katedry Teorii Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa zostało ukaranych naganą. Jeden z nich przywłaszczył fragmenty publikacji wielu autorów, w tym pracy doktorskiej swojego doktoranta, a drugi – fragmenty pracy magisterskiej swojej magistrantki.

– Gdy zobaczyłem w potencjalnej książce profesorskiej mojego promotora fragmenty swojego doktoratu, poczułem niesmak. Pojawiły się też pytania, co dalej – mówi Michał Rulski (dr). – Dziś jestem w stanie mówić o tym normalnie, ale te kilka lat walki w sądach i przed komisjami dyscyplinarnymi to był najcięższy okres w moim życiu.

Rulski obronił doktorat w październiku 2016 r., kilka miesięcy później otrzymał od swojego promotora Roberta Łosia (dr hab., prof. UŁ) jego najnowszą książkę. Bez dedykacji, za to z plagiatem. Przygotował i opublikował w mediach społecznościowych zestawienie identycznych fragmentów, ale po jakimś czasie usunął je pod wpływem nacisków władz wydziału i pełnomocniczki Łosia, który oskarżył go o naruszenie dóbr osobistych.

– Pozywanie oskarżających to klasyczny ruch – mówi Rulski. – Obrona przez atak, w nadziei, że oskarżający przestraszy się i wycofa zarzuty. Ja się nie przestraszyłem, ale nie byłem przygotowany na dwa procesy cywilne i to było dla mnie bardzo trudne. Obawiałem się, że tego nie udźwignę, również finansowo. Dzięki wsparciu bliskich dałem radę i wygrałem obie sprawy, choć tę o naruszenie praw autorskich dopiero w drugiej instancji.

We wrześniu 2020 r. sąd apelacyjny zakazał Łosiowi dalszego rozpowszechniania jego książki profesorskiej i nakazał zapłacenie Rulskiemu 10 tys. zł zadośćuczynienia, pokrycie kosztów procesu i zamieszczenie przeprosin na stronie wydziału i katedry. Publikacja miała „wisieć” na portalu zaledwie dwa tygodnie. Dziś nie ma już po niej śladu.

O plagiatach Łosia zawiadomiono też prokuraturę, ta jednak złożyła do sądu wniosek o warunkowe umorzenie sprawy. Sąd zaś nie poinformował o rozprawie Rulskiego ani nikogo z siedmiu poszkodowanych, więc postępowanie karne zostało warunkowo umorzone na okres jednego roku próby, a poszkodowani otrzymali od Łosia po 200 zł nawiązki. Nikt nie zaskarżył wyroku, bo nikt o nim nie wiedział.

– Nie mnie oceniać wymiar kary – mówi Rulski. – Najważniejsze było to, że prawda wyszła na jaw. Obroniłem swoją godność młodego naukowca oraz człowieka. To również było ważne, bo nie tylko moja praca została ukradziona, ale też moje dobre imię było szargane w sądach i na uczelni. Część znajomych z wydziału mnie wspierała, oficjalnie lub nie. Z kolei część środowiska akademickiego – przeciwnie, wywierała naciski, bym zrezygnował, albo insynuowała, że to ja splagiatowałem mojego promotora. Podkreślano, że profesor nie mógłby splagiatować doktoranta.

Skrucha profesora

Jednym ze świadków obrony Łosia był Jacek Reginia-Zacharski (dr hab., prof. UŁ), który – jak się okazało w 2021 r. – również przywłaszczył sobie fragmenty pracy pisanej pod jego kierunkiem. Podobnie jak Łoś, Reginia-Zacharski został ukarany przez komisję dyscyplinarną naganą (oraz dwuletnim obniżeniem uposażenia o 25 proc.) – i nadal pracuje na UŁ. Pełni także funkcję dyrektora Departamentu Strategii Polityki Zagranicznej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz – z ramienia MSZ – członka Rady Narodowej Agencji Wymiany Akademickiej. Jest również członkiem Rady Instytutu Strat Wojennych im. Jana Karskiego.

Pytam w MSZ, dlaczego po ujawnieniu i udowodnieniu Reginii-Zacharskiemu popełnienia plagiatu ministerstwo nie zakończyło współpracy z nim. W odpowiedzi otrzymuję oświadczenie samego Reginii-Zacharskiego, w którym pisze m.in., że podtrzymuje stanowisko o swojej niewinności i że „w trakcie postępowania nie zgłosił się do mnie żaden przedstawiciel mediów o złożenie wyjaśnień”, co jest nieprawdą. Kilkukrotnie bowiem prosił go o wyjaśnienia choćby Marek Wroński. Ponawiam więc moje pytania, przekazując MSZ informację, że Reginia-Zacharski w swoim oświadczeniu mija się z prawdą. Nie otrzymuję odpowiedzi.

To samo pytanie kieruję do Instytutu Strat Wojennych im. Jana Karskiego i dowiaduję się, że „członków Rady Instytutu powołuje Prezes Rady Ministrów, pytanie o pana dr. hab. Jacka Reginię-Zacharskiego prosimy kierować do KPRM”. Pytam w KPRM i również nie otrzymuję odpowiedzi.

Pytam samego Reginię-Zacharskiego – który wkleił do swojej niespełna 150-stronicowej książki 53 strony pracy magisterskiej Marty Kozakiewicz (mgr) – dlaczego przyznał się i przeprosił swoją magistrantkę, po czym zaczął utrzymywać, że jest niewinny, oraz czy jest świadomy krzywdy, jaką jej wyrządził. Otrzymuję odpowiedź: „Od początku postępowania stoję na stanowisku własnej niewinności. Twierdzenia o przyznaniu się przeze mnie do popełnienia plagiatu są wytworem medialnym. Rozmawiając z panią Kozakiewicz, wyraziłem głęboki żal, że dotknęła ją tak nieprzyjemna sytuacja. Jak rozumiem pani Kozakiewicz potraktowała to jako przyznanie się i moje przeprosiny. Pragnę też zauważyć, że pani Kozakiewicz niejednokrotnie wyraziła opinię, że nie czuje się przeze mnie pokrzywdzona”.

Wstyd i poczucie winy

W październiku 2022 r. Marta Koza­kiewicz zaapelowała do komisji ­dyscyplinarnej, by jej byłego promotora surowo nie karać, ponieważ przyznał się jej i przeprosił.

– Dziś wnioskowałabym o najwyższy możliwy wymiar kary, czyli wydalenie z UŁ – mówi Kozakiewicz. – Podstawą mojego wcześniejszego stanowiska było przyznanie się i skrucha profesora Zacharskiego. To była jego pierwsza reakcja na porównanie mojej pracy magisterskiej i jego książki. Podkreślał, że nie pamięta, jak do tego doszło. Naiwnie uważałam, że nie ma większej kary niż wstyd i poczucie winy. Jak widać, nie miałam racji. Jego wystąpienie podczas komisji dyscyplinarnej, gdzie podważał wartość merytoryczną i autentyczność mojej pracy, wprawiło mnie dosłownie w osłupienie. Dziś czuję się nie tylko pokrzywdzona kradzieżą, ale też okłamana.

Sprawa nie trafiła do sądu, bo jest przedawniona. Książka Reginii-Zacharskiego została wydana w 2012 r., tymczasem odpowiedzialność karna za plagiat ulega przedawnieniu po 5 latach, odpowiedzialność cywilna – po 10. Mowa o roszczeniach majątkowych, bo niemajątkowe nie przedawniają się nigdy. Nie przedawnia się też odpowiedzialność dyscyplinarna za plagiat. Ani moralna.

– Pamiętam trzy albo cztery przypadki skruchy i akceptacji winy plagiatora – mówi Marek Wroński. – Jednak większość zaprzecza i zapewnia, że to nie plagiat, tylko przypadkowa zbieżność tekstów („korzystaliśmy z tych samych materiałów”), niestaranność („zapomniałem dodać cudzysłów i odnośnik”) albo pomyłka („pomyliły mi się teksty”). Albo że „te fakty są powszechnie znane”.

– Ofiar się w Polsce nie przeprasza – dodaje Warecka. – To dotyczy nie tylko plagiatu, ale wszelkich przestępstw. Sprawcy rzadko poczuwają się do winy, za to często próbują przerzucić winę na ofiary. W strukturach opartych na hierarchii, poufności i autonomii, takich jak uniwersytet, wojsko czy Kościół, to poczucie bezkarności sprawców jest wyjątkowo duże, podobnie jak ryzyko nadużyć. Ale nawet po kilkudziesięciu latach można pozwać sprawców o przeprosiny i uświadomić im, że są winni. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Inicjatorka kampanii „Kocham. Nie daję klapsów” i akcji „Książki nie do bicia”, specjalizuje się w tematyce praw dziecka. Doktor nauk humanistycznych w dyscyplinie nauki o kulturze i religii. Doktorat o udziale dzieci w programach reality show obroniony w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Ofiar się nie przeprasza