Gdy nadeszła fala

Korespondent „Tygodnika” był w dolinie rzeki Ahr w Nadrenii. Wielu tamtejszym mieszkańcom powódź zabrała wszystko. Także ich bliskich.
z Altenahr i Anrweiler (zachodnie Niemcy)

02.08.2021

Czyta się kilka minut

Miasteczko Ahrweiler po powodzi, widoczny zniszczony most, 25 lipca 2021 r. / ŁUKASZ GRAJEWSKI
Miasteczko Ahrweiler po powodzi, widoczny zniszczony most, 25 lipca 2021 r. / ŁUKASZ GRAJEWSKI

Widzisz tę linię, tam, wysoko? – Dirk Fuhrmann wskazuje kilkupiętrowy budynek. Na wysokości parteru nic nie widać. – Nie, nie tu. Spójrz tam, gdzie są okna na pierwszym piętrze – podpowiada. Teraz faktycznie widać różnicę. Od połowy okna w górę zielony kolor ściany budynku jest jaśniejszy. Poniżej zieleń staje się bardziej morska, ciemniejsza. Ściany są wilgotne. Po oknach na parterze pozostały gołe dziury.

– Tu, gdzie teraz stoimy, potrzebowałbyś sprzętu do nurkowania – uśmiecha się, choć wcale nie jest mu do śmiechu.

60-letni Fuhrmann stoi w centrum miasteczka Altenahr. To turystyczny kurort w dolinie rzeki Ahr. Wije się ona malowniczo wzdłuż zboczy, na których już 2 tys. lat temu Rzymianie zakładali winnice. Ahr w języku celtyckim oznacza „wodę”. To woda nadawała temu miejscu sens: nawadniała winorośl i tworzyła krajobraz, który przyciągał turystów. I to woda ten sens odebrała

Im głębiej w dół

Jeszcze do połowy lipca dojazd do Alten­ahr i innych miasteczek w dolinie Ahru był banalny. Dobrze oznaczone drogi, połączenia kolejowe – kto co woli. Dziś jadąc w tym kierunku z oddalonego o 20 km Bonn, dawnej stolicy Republiki Federalnej Niemiec, wkracza się w inną rzeczywistość.

Na drodze wyrasta blokada. – Prasa? – policjant sprawdza legitymację. – Można jechać, ale proszę nie przeszkadzać dużym transportom.

Policja zawraca prywatne auta.

Im bliżej doliny, tym asfalt robi się bardziej żółty od błota i pyłu. Po niebie krążą helikoptery. Po drodze poruszają się niemal wyłącznie pojazdy Bundeswehry, jeepy i ciężarówki, a także specjalistyczne ciemnoniebieskie wozy Federalnej Agencji Pomocy Technicznej (jej zadaniem jest reagowanie w sytuacjach kryzysowych).

Kawałek dalej kolejna kontrola: – Proszę zaparkować przed miastem i zejść pieszo.

Kilometr drogi prowadzącej w dół, ku dnu doliny, to podróż niczym w „Jądrze ciemności” Conrada. Również w górnych częściach miasteczka Altenahr górskie potoki zalały ulice, piwnice i ogrody. Z ubłoconych samochodów wystają gałęzie i trawa. Mieszkańcy wciąż doprowadzają do porządku swoje domy. – Tak, u nas też zalało, ale to nic poważnego – mówią niemal przepraszającym tonem. – Ucierpieli ci na dole.

Im głębiej w dół, tym gorzej. Coraz mocniej zniszczone auta, coraz więcej błota i wybitych szyb. Tam, gdzie zaczyna się główna ulica, starsza kobieta łopatą zbiera muł. – Na szczęście mieszkam na pierwszym piętrze, mam wciąż gdzie żyć – przerywa pracę. A parter? – To był mój sklep – kobieta opiera ręce na łopacie i przez okno pozbawione szyby patrzy w głąb błotnistej przestrzeni. – Ale ci blisko rzeki mają gorzej, tam zalało wszystko – dodaje cicho i wraca do porządków.

Z każdym metrem przybywa błota. Budynki, w których niedawno były winiarnie, kawiarnie i sklepy, są zrujnowane. Jest tłoczno: żołnierze, technicy, strażacy, ochotnicy, ciężki sprzęt.

Centrum Altenahr to ruiny. Mieszkańcy w rozmowach automatycznie przerzucają się na czas przeszły: tu była droga, tu dworzec kolejowy. Tutaj był most, tam nasze domy.

Płacz albo śmiech

Katastrofa zaczęła się w środę 14 lipca.

Ahr to latem rzeczka, miejscowi mawiają na nią „kałuża”. Jednak tego dnia od rana lało, z godziny na godzinę silniej. 200 litrów na metr kwadratowy: tyle, co normalnie w ciągu kilku miesięcy. Po zboczach doliny z każdej strony woda wlewała się do Ahru. Potężna fala, która utworzyła się pod wieczór, przetoczyła się przez dolinę, niszcząc wszystko na swej drodze.

W centrum Altenahr, gdzie stoi Dirk Fuhrmann, ostał się jeden most. Budynki bezpośrednio przy rzece zostały zmiecione albo kompletnie zrujnowane. Fuhrmann mieszka gdzie indziej, ale w Alten­ahr spędził 40 lat życia, zna tu niemal każdego. Teraz chodzi od budynku do budynku i spontanicznie pomaga przy organizowaniu pracy wolontariuszy.

Po deskach – ułożonych tak, by móc po nich jechać taczkami – wchodzimy do hotelu Zur Post (Przy Poczcie). Obok może tuzin osób podaje sobie kolejno wiadra z mułem. Przy każdym budynku tworzy się hałda błota zmieszana z odpadami. Z okna po przeciwnej stronie leci w dół wanna. Wchodzimy do budynku, który niedawno był największym hotelem w mieście. Obecnie nie ma drzwi, okien, framug, tylko gołe ściany pokryte brunatną mazią.

– Tutaj w kącie stała zgnieciona przyczepa kempingowa. Wczoraj ją wyciągnęliśmy – pokazuje Dirk. Zaraz po powodzi w hotelu było pełno przywleczonych przez wodę drzew. – Teraz to tu jest niemal czysto – komentuje z czarnym humorem. I dodaje: – Mamy dwa wyjścia: możemy albo usiąść i płakać, albo śmiać się i pracować.

Tu i teraz

Na tarasie stoi postawny mężczyzna. Na głowie czapka z daszkiem, na nogach obowiązkowe tu obuwie – kalosze. To Günter Lang, właściciel hotelu. Z twarzy trudno wyczytać jego obecny stan ducha. W każdym razie nie rozpacza, w końcu od powodzi mija już drugi tydzień. Czasem tylko, gdy na twarzy pojawia się nieśmiały uśmiech, widać, że to grymas maskujący strach o przyszłość.

– Tu na tarasie i w środku mieliśmy miejsca dla 400 gości restauracji. A tam był parking – pokazuje dziurę za tarasem. Lang prowadzi niżej i pokazuje kolejno: tu była sauna, tam salon masażu, tutaj basen i siłownia.

– W 2016 r. mieliśmy tu już „powódź stulecia”. Woda sięgała o tutaj – pokazuje hotelarz. Jeśli taki żywioł uznano już wtedy za najgorszy z najgorszych, to nic dziwnego, że nikt się nie spodziewał, iż poziom wody może sięgnąć wiele metrów wyżej. – To działo się błyskawicznie – wspomina. – W środę po południu mieliśmy jeszcze gości w restauracji, woda szybko zaczęła się zbliżać.

Günter z personelem i pozostałymi gośćmi zgromadzili się na najwyższym ­piętrze i stamtąd obserwowali apokalipsę rozgrywającą się na ich oczach. Miasteczko na wiele godzin po prostu zatonęło, tu i tam wystawały wyższe kondygnacje.

Właściciel hotelu musi mieć głowę do planowania. Personel, rezerwacje, produkty do kuchni, sprzątanie. Wszystko trzeba organizować z wyprzedzeniem. Można odnieść wrażenie, że te zdolności Günter Lang utracił wraz z powodzią. – Nie wiem, co dalej. Nie planuję ­następnych kroków. Trzeba wyciągać błoto – Lang skupia się na „tu i teraz”. Myślenie o przyszłości jest równie przerażające, co wspominanie chwil, gdy musiał liczyć się ze śmiercią.

Chcemy stanąć na nogi

– Wszędzie woda i ten przeraźliwy hałas. Krzyki mieszkańców ledwo się przebijały, nie można było nic zrozumieć – wspomina Stefanie Nelles.

Stefanie z siostrą prowadziła pensjonat i restaurację Caspari. Wraz z grupką pomocników siedzi właśnie przed budynkiem. Jest po dwunastej, czas na krótką przerwę. Na obiad pączki i piwo przywiezione przez wolontariuszy. Na szczęście dla właścicielek budynek stoi na niewielkim wzniesieniu. Tu również zalało piwnicę i pierwsze piętro, ale Nelles jest pewna, że stan nie grozi zawaleniem. Tej pewności nie mają właściciele budynków stojących bliżej rzeki.

– Najpierw woda spływała z góry – kobieta odtwarza godziny grozy. – Potem około siedemnastej wody, które wylały z Ahru, zaczęły się zbliżać do nas. W ciągu może 35-40 minut poziom podniósł się o kilka metrów. Uciekliśmy na drugie piętro. Obok domu płynęły pozgniatane auta, drzewa, kontenery i butle z gazem. Butelki wina tworzyły ławice. Nie działała sieć telefoniczna.

Stefanie jest szczęśliwa, że jej sześcioletnia córka była tego dnia na wycieczce: – Zdążyliśmy zadzwonić i przekazać, żeby nie wracała do domu.

Rodziny Stefanie i jej siostry straciły cały dobytek. Z błotem już się uporali, teraz skuwają kafelki w piwnicach, żeby ściany mogły schnąć. – Chcemy stanąć na nogi. Moja rodzina prowadzi ten dom gościnny od trzech pokoleń – mówi Nelles.

Boją się tej chwili, gdy pewnie za parę tygodni media przestaną się interesować ich losem. Stefanie: – Odbudowa miasta to zadanie na lata. Moja córka miała od września pójść do szkoły. Ale szkoły już nie ma.

– Przynajmniej rozwiązał się problem personelu – dodaje z przekąsem jej siostra Andrea. – Jeszcze dwa tygodnie temu prosiliśmy Paulinę, naszą pracownicę z Polski, żeby rozesłała do znajomych oferty pracy u nas. Teraz to nieaktualne.


OSTRZEŻENIE NADESZŁO ZA PÓŹNO

ŁUKASZ GRAJEWSKI z Lipska: W Niemczech spada poziom wody, ale nie skala problemów. Odbudowa miejsc, przez które przeszła powódź, potrwa wiele lat.


Jak zostaną rozdzielone pieniądze, które teraz są zbierane w całych Niemczech przez różne organizacje? Czy trafią bezpośrednio do mieszkańców? Te pytania zadają sobie również właścicielki Caspari. I kto wyremontuje budynki, gdy skończy się sprzątanie? Małe firmy budowlane z regionu ucierpiały tak jak wszyscy. Przepadł sprzęt, auta dostawcze. – Jeszcze przed katastrofą czas oczekiwania na materiały budowlane był liczony w miesiącach. A jak będzie teraz? – zastanawia się Nelles.

Dzięki nim nie płaczę

Mieszkańców Altenahr na duchu podtrzymuje wsparcie i solidarność tych, którzy dobrowolnie ściągają z najdalszych zakątków Niemiec. W niedzielę po południu obok mostu dwóch mężczyzn rozkłada grilla i zaczyna przygotowywać białą kiełbasę, którą wkrótce będą rozdawać w bułkach wszystkim chętnym. – Zrzuciliśmy się na zakupy i przyjechaliśmy pomóc – mówi jeden z mężczyzn, obracając kiełbasy na grillu.

Koparki obsługują głównie właściciele małych firm budowlanych, którzy do doliny Ahru przyjeżdżają w weekend. Niektórzy wzięli urlop i pomagają także w ciągu tygodnia.

W jednym z pensjonatów grupka ochotników wychodzi z piwnicy i odstawia wiadra. – Trinkpause! – mężczyzna zarządza przerwę. Zjawia się butelka z alkoholem, a duże papierowe kubki (przeznaczone na zupę) służą za kieliszki. – Zum Wohl, na zdrowie – wszyscy piją do dna.

Blondynka w średnim wieku okazuje się właścicielką pensjonatu. – To dzięki nim nie płaczę. Po epidemii i lockdownach nagle ludzie są ze sobą tak blisko – mówi z uczuciem.

Alkohol rozgrzewa pamięć i emocje. – Od ponad 20 lat co roku świętowałam tu swoje urodziny – opowiada jedna z wolontariuszek. – Tu były stoliki, tutaj takie beczki, przy których można było przystanąć. A tutaj tańczyliśmy, pamiętasz? – rzuca do koleżanki. Zamyka oczy i zaczyna tańczyć. Mimo kaloszy i błota, w myślach jest gdzie indziej.

Wszystko jest polityką

Scenę obserwuje Marco, operator koparki, który przyjechał razem z kolegą, aby pomóc. – Ona tu nie zostanie – ocenia sceptycznie sytuację właścicielki pensjonatu. – Może i lokal wyremontują, ale pewnie będą chcieli sprzedać.

Mężczyzna przerywa co jakiś czas rozmowę i wsiada na ładowarkę. Łyżka jest już w pełni zapełniona szlamem z piwnicy. Marco wylewa zawartość po drugiej stronie ulicy i ustawia ponownie pojazd tak, aby wolontariusze mogli wylewać kolejne wiadra. – Jest duży chaos, brakuje koordynacji – ocenia. – Przy większych pracach naprawczych powinni pracować tylko żołnierze, ale politycy nie chcą na czas wyborów zdjęć, które wyglądałyby jak ze strefy wojennej – dodaje mężczyzna, który w przeszłości był, jak mówi, na misji w Afganistanie.

Obsługując ładowarkę, Marco ma trochę czasu na analizowanie. – Wszystko jest polityką, nawet ta katastrofa – stwierdza. W miasteczku panuje duże napięcie. Można wyczuć, że wolontariusze, którzy przyjeżdżają spontanicznie, mają problem z oficjalnymi strukturami. Często padają oskarżenia wobec „tych na górze”, którzy nie potrafili szybko zareagować. – My tu jeszcze żadnych polityków nie widzieliśmy – słychać od mieszkańców.

W telewizji padają zapewnienia, że do regionu trafi „błyskawiczna” pomoc finansowa. – Tyle tylko, że aby się po nią zgłosić, trzeba zadzwonić pod konkretny numer telefonu, który jest ciągle zajęty – komentują z przekąsem.

Dlatego mieszkańcy i wolontariusze spontanicznie organizują grupy na komunikatorach, w których ustalają, kto i kiedy przyjedzie. I uruchamiają własne zbiórki pieniędzy. Proszą o wsparcie byłych gości, turystów, miłośników wina. W zamian oferują to, z czego słynie region – wino. Wspierający otrzymają trunek w specjalnym wydaniu, w butelkach znalezionych po powodzi, pobrudzonych błotem.

Od nowa

W Altenahr często słychać, że i tak mieli szczęście, bo fala przyszła, gdy było ­jeszcze widno. Skończyło się na niewielkiej liczbie ofiar. Inaczej było w Ahr­weiler.

To największe miasto w dolinie Ahru, stąd już blisko do miejsca, w którym rzeka wpływa do Renu. Tutaj skumulowana fala przyszła w nocy i zupełnie zaskoczyła mieszkańców. Z wszystkich miasteczek w górach Eifel najwięcej ludzi zginęło właśnie tutaj. W Ahrweiler każdy znał kogoś, kto zginął albo jest uznany za zaginionego.

Główna ulica ciągnąca się wzdłuż rzeki nazywa się, o ironio, Ochronna. – Popatrz! – mówi Markus – Przed tobą jest łąka, tak? Tam obok był stary żydowski cmentarz, ale zmiotła go woda. I zobacz teraz ten filmik – Markus odtwarza na swoim smartfonie nagranie, które wykonał w czwartek 15 lipca nad ranem. Nie ma ulicy, nie ma łąki, wszędzie tylko brunatna tafla wody.

Dom Markusa oddalony jest jakieś sto metrów od rzeki. W środę, gdy nadeszła fala, miał go odwiedzić stolarz, by dokończyć remont schodów. – To miał być ostatni etap prac w moim domu, które ciągnęły się od lat – mówi. – Teraz nie mam nic prócz ubrań na sobie.

Remont trzeba będzie zacząć od nowa. Markus nie traci jednak werwy. Zaprasza do garażu, częstuje bułkami, które dostał od wolontariuszy, nalewa kawy. Rozsiada się na krześle ogrodowym. Razem z synem udało im się wynieść materac na górne piętro. Tyle im zostało.

– Nie ma prądu ani wody pitnej. Wybija kanalizacja. Marzę o prysznicu. Ale nie jest źle, co? – kiwa głową, najpierw w kierunku syna Lukasa, następnie w drugą stronę, gdzie siedzi przyjaciel, który przyjechał na weekend, aby pomóc.

– Po tym, jak wylała woda, widziałem jeszcze moją matkę, która mieszka trzy domy dalej. Krzyczałem, żeby schowała się na poddaszu. Gdy woda ustąpiła, nie było jej w domu – Markus zaczyna tracić pewność siebie. – Dopiero po trzech dniach spotkałem sąsiadkę. I ta mi mówi, że przed godziną jadła z moją mamą obiad w ośrodku, gdzie zorganizowano noclegi dla powodzian – mężczyźnie szklą się oczy, syn Lukas chowa głowę w dłoniach.

– Najważniejsze, że żyjemy – powtarza kilkukrotnie na koniec.

Mieli dobre życie

Kawałek dalej na tej samej ulicy przed domem przysiadł mężczyzna. Obok stoi kobieta, opiera dłonie na jego ramieniu. Trwają w tej pozycji nieruchomo niczym posągi.

Mężczyzna ma pociągłą twarz, krótkie jasne włosy i równo przystrzyżoną bródkę. Kobieta, blondynka w okularach z czarnymi grubymi oprawkami, ma na sobie wygodne sportowe ubranie. Już z odległości widać ból na ich twarzach. Na widok tego bólu trudno zachować zimną krew.

– To dom naszych rodziców – mówi kobieta.

Gdy ktoś w takim miejscu w ten sposób zaczyna rozmowę, nie wypada pytać, gdzie rodzice są teraz. Przez długi czas panuje cisza.

– Ciało taty znaleźliśmy w błocie w piwnicy – mówi kobieta. – Mama jest na liście zaginionych – dodaje ­głosem, który nie zdradza cienia nadziei.

– To nie jest śmierć, której można by sobie życzyć – przerywa milczenie. – Mama miała 80 lat, tata 84. Rodzice mieli dobre życie – mówi to spokojnym, życzliwym głosem, po czym milknie na dłużej.

– Jeszcze trochę posprzątamy i na dziś koniec, wracamy do domu, do Kolonii – jej mąż odzywa się z trudem. – Przynajmniej wieczorem człowiek musi zobaczyć coś innego. Inaczej zwariuje.

Ulica Ochronna zalana jest błotem, w powietrzu unosi się odór z pobliskich hałd, gdzie koparki składują dobytek mieszkańców, który nadaje się już tylko do wyrzucenia. Słońce powoli zachodzi, ochotnicy, żołnierze i technicy opuszczają miasto.

Rodziny i sąsiedzi siadają w kręgach, tu i tam pali się ogień. Rozmowy, jeśli w ogóle, toczą się cicho. Mieszkańcy doliny Ahru zostają sami. ©

Reportaż powstał dzięki stypendium, które autor otrzymał od Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz mieszkający w Niemczech i specjalizujący się w tematyce niemieckiej. W przeszłości pracował jako korespondent dla „Dziennika Gazety Prawnej” i Polskiej Agencji Prasowej. Od 2020 r. stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2021