Gdy giną nasi

Obecność w Afganistanie ma dziś tylko jedno uzasadnienie: polityczny wkład w przyszłość NATO, od którego zależy nasze bezpieczeństwo. Argumenty o niesieniu wolności zweryfikowały realia.

27.12.2011

Czyta się kilka minut

18. batalion desantowo-szturmowy z Bielska-Białej, stacjonujący w bazie Warrior na południu prowincji Ghazni. Żołnierze czekają na śmigłowiec, którym rozpoczną podróż do Polski. Afganistan, 10 października 2009 r. / fot. Damian Kramski / Agencja Gazeta /
18. batalion desantowo-szturmowy z Bielska-Białej, stacjonujący w bazie Warrior na południu prowincji Ghazni. Żołnierze czekają na śmigłowiec, którym rozpoczną podróż do Polski. Afganistan, 10 października 2009 r. / fot. Damian Kramski / Agencja Gazeta /

Pytania o sens tej misji pojawiają się z pewną regularnością: wtedy, gdy zginie kolejny żołnierz. Zwykle jeden, czasem dwóch. Teraz, tuż przed Bożym Narodzeniem, zginęło pięciu; ich pojazd rozerwała przydrożna bomba. W ten sposób liczba Polaków, którzy polegli w Afganistanie, zbliża się do 40; do tego trzeba doliczyć kilkuset, których udział w operacji trwale okaleczył, fizycznie lub duchowo.

Zaklinanie rzeczywistości

Gdy giną żołnierze, głos zabierają politycy. Słuchając jednego z parlamentarzystów PSL - pomińmy nazwisko - można było odnieść wrażenie, że ubolewa on głównie nad tym, iż śmierć "zepsuła" Boże Narodzenie. Z kolei prezydent RP sugerował (może niechcący, ale tak wyszło), że gdy w 2012 r. misja polskiego kontyngentu zmieni charakter z "bojowego" na "szkoleniowy", żołnierze będą bezpieczniejsi. Może Bronisław Komorowski chciał uspokoić opinię publiczną (bo chyba nie żołnierzy w Afganistanie), ale nie zmienia to faktu, że zwierzchnik sił zbrojnych zaklinał rzeczywistość.

W następnych dwóch-trzech latach w Afganistanie nie będzie lepiej ani bezpieczniej. Dla przeciwnika - jakkolwiek go nazwiemy: talibami, zbrojną opozycją, "warlordami" - nie ma znaczenia, jak nazwiemy polski kontyngent: "stabilizacyjnym" bądź "szkoleniowym". Trwa wojna, a perspektywa roku 2014 będzie skłaniać przeciwnika do nasilenia ataków. Teoretycznie mógłby czekać, aż sto kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy - Niemców, Francuzów, Brytyjczyków, Włochów, Polaków itd. - opuści Afganistan. Mógłby oszczędzać siły i ograniczyć się do sporadycznych ataków, aby przypominać o swej obecności, bo to podnosi jego notowania w toczących się po cichu negocjacjach z afgańskim rządem i Amerykanami. Znawcy tematu twierdzą, że tylko takie porozumienie może zakończyć tę wojnę.

Ale przeciwnik zapewne wybierze inną strategię. Nie z powodów militarnych, lecz politycznych - po to, aby mógł później głosić, że to nie zachodni politycy zwątpili w sens dalszego zaangażowania w Afganistanie, tylko on pokonał "niewiernych".

Żołnierze i politycy

Gdy giną kolejni żołnierze, Polacy dają upust emocjom głównie na forach internetowych. Trumny wracają, polegli zostają pochowani - i temat znika. Także jako problem polityczny. Wygląda na to, że dla polskich polityków problem Afganistanu sprowadza się już tylko do jednego wymiaru: jak dotrwać do 2014 r., skoro tak trzeba (z powodu zobowiązań sojuszniczych), i jak nie stracić popularności w społeczeństwie, jeśli będą kolejne ofiary.

- W Polsce nikt się Afganistanem nie interesuje. Nasi wojskowi, którzy tam służą mówią, że zostali pozostawieni sami sobie - mówi "Tygodnikowi" człowiek, który na rozmowę zgadza się anonimowo (dlatego nazwiemy go Jan Kowalski). Jest cywilem, od kilku lat pracuje przy polskim kontyngencie wojskowym w Afganistanie, gdzie zajmuje się sprawami politycznymi. Ostatnio głównie tzw. transition: przekazywaniem odpowiedzialności za kolejne dystrykty władzom afgańskim. Dlatego sporo przebywa "w terenie", poza murami baz.

Kowalski: - Od dawna wiemy, że wojsko nie zrealizuje deklarowanego celu misji, jakim była pomoc Afgańczykom w zbudowaniu nowego państwa. Wojsko jest od czegoś innego niż zastanawianie się, jak powinny wyglądać rozwiązania administracyjne czy prawne. Ale żadne cywilne ministerstwo z Polski nie chce tu przysłać swoich specjalistów. Tylko MSZ przysłało kilku ludzi.

Polski rząd uznaje najwyraźniej - choć nie powie tego otwarcie - że dalsze "inwestowanie" w Afganistan, także "środków" cywilnych, nie ma sensu.

Kwestia strat

Wprawdzie według sondaży zdecydowana większość społeczeństwa jest przeciw obecności polskiego wojska w Afganistanie, ale polityczny pacyfizm, na Zachodzie przejawiający się wielkimi manifestacjami, u nas nie wypalił. Popularności nie tracą politycy, którzy wysłali żołnierzy (SLD-PSL, w 2001 r.), którzy zwiększyli kontyngent i zmienili jego charakter na bojowy (PiS, w 2006 r.), ani którzy kontynuowali tę politykę (PO-PSL). Nie jest zasługą tych ostatnich, że w 2014 r. Polacy opuszczą Afganistan: decyzję o zakończeniu misji podjęło NATO.

Skąd bierze się ta społeczna obojętność? Można postawić dwie hipotezy.

Pierwsza - to nieświadomość. Niewiele wiemy o tym, czego doświadczają żołnierze w Afganistanie (wcześniej w Iraku). Inaczej niż na Zachodzie, w Polsce nie powstają o tym filmy - jak amerykański "Restrepo" czy duński "Armadillo". Ani książki, jak choćby genialne dzieło "War" Sebastiana Jungera. Ten amerykański reporter spędził w 2007-2008 r. wiele miesięcy w afgańskiej dolinie Korengal; razem z fotografem Timem Hetheringtonem (zginął w 2011 r. w Libii) towarzyszyli plutonowi amerykańskich żołnierzy, który walczył w najgorszym wówczas miejscu w Afganistanie. Dolina Korengal, pisze Junger, to "Afganistan w miniaturze": "zbyt odległa, by można ją było opanować, zbyt biedna, by można ją było zastraszyć, i zbyt niezależna, by można ją było kupić". Jego książka to nie tylko opowieść o obliczu współczesnej wojny, ale też rozprawa filozoficzno-moralna. Powinni ją przeczytać polscy politycy, decydujący o kwestiach wojny i pokoju.

Ale bardziej prawdopodobna wydaje się hipoteza druga. Jan Kowalski: - W Polsce nie ma problemu politycznego wokół Afganistanu, bo na razie straty są niewielkie. Oczywiście, każda śmierć to tragedia. Zresztą znałem tych pięciu chłopaków, którzy teraz zginęli. Gdy jechałem w teren, często mnie ochraniali. Co więcej mogę powiedzieć...

Kowalski uważa jednak, że spokój społeczny wokół Afganistanu jest kruchy: - Wystarczy, jeśli jeden pocisk, wystrzelony z jakiejś jamy kilka kilometrów od naszej bazy, spadnie na kościół w czasie Mszy albo na stołówkę i zginie kilkudziesięciu ludzi. Wtedy w Polsce podniesie się krzyk, żeby zaraz się wycofywać. Właśnie na to liczą insurgenci.

2001: geneza

Każdy zabity czy okaleczony żołnierz to ten jedyny: ojciec, syn, mąż... Gdy giną ludzie, niełatwo powiedzieć, że ich obecność w Afganistanie ma sens już tylko polityczny: jako "inwestycja" w spójność NATO. Ale taki właśnie jest interes polityczny Polski. A armia, przypomnijmy, jest narzędziem realizowania polityki państwa.

Owszem, pojęcie "politycznego interesu" brzmi gorzej niż uzasadnienia sprzed 10 lat - powtarzane wtedy w wielu stolicach i mające stempel legitymacji moralnej: że np. "bezpieczeństwa Niemiec (Polski itd.) należy bronić u stóp Hindukuszu", albo że chcemy budować w Afganistanie nowe państwo, nieść wolność i demokrację.

Co nie znaczy, że tamta decyzja była błędna. 10 lat temu Zachód nie przeprowadził inwazji na Afganistan. Wojna trwa tam od ponad 30 lat: od kiedy kraj usiłowali opanować afgańscy komuniści wspierani przez ZSRR. Jej etapem było zajęcie sporej części kraju przez talibów, którzy ugościli Al-Kaidę, sprawczynię zamachów z 11 września 2001 r. W październiku 2001 r. Amerykanie zaatakowali nie Afganistan, ale reżim talibów.

Błędny jest też często powtarzany bon mot, że tak jak Afganistanu nie zdołali podbić Macedończycy Aleksandra Wielkiego, Brytyjczycy i Sowieci, tak nie udało się nam. Zachodnia koalicja nie chciała podbijać, lecz stworzyć w Afganistanie takie warunki, by jej wojska stały się tam zbędne. Taki był cel, gdy w grudniu 2001 r. Zachód postanowił, na konferencji w Petersbergu koło Bonn, zaangażować się w Afganistanie - w międzyczasie uwolnionym od rządów talibów nie tylko przez armię USA, ale głównie przez samych Afgańczyków (podział ról w krótkiej kampanii 2001 r. przypominał niedawną Libię: z talibami walczyli głównie Afgańczycy, zachodnie lotnictwo ich wspierało; pośrednikiem były siły specjalne).

2012: weryfikacja

Z perspektywy celów, jakie stawiano 10 lat temu, misja afgańska jest porażką. Czy oznacza to, że postawiono sobie niewłaściwe cele?

Jan Kowalski: - Na pewno były zbyt optymistyczne. Sądziliśmy, że jak wejdziemy tam z wielką potęgą militarną i wpompujemy gigantyczne pieniądze, to odniesiemy sukces i będziemy mogli się wycofać. Owszem, Afganistan się zmienia. Ale jeśli zamierzaliśmy utworzyć tam państwo w naszym rozumieniu, to po dekadzie jesteśmy niewiele dalej niż w punkcie wyjścia.

Przykład pierwszy: rząd prezydenta Karzaja jest słaby i niereprezentatywny. Kowalski: -Taki szczegół: 80 czy 90 proc. ministrów ma podwójne obywatelstwo. Afgańczycy widzą, że gdyby coś poszło nie tak, to oni zostaną, a tamci wyjmą obce paszporty i znikną.

Przykład drugi: udało się zbudować nominalnie wielką armię, policję i siły bezpieczeństwa; razem 300 tys. ludzi. Ale... Kowalski: - W armii są jednostki bardzo dobre, ale większość jest średnia, zaś policja jest bardzo słaba. A poza tym: Afganistan utrzymuje się z zagranicznej pomocy. 70 proc., niektórzy twierdzą, że 90 proc. jego budżetu to dotacje zagraniczne. Wycofanie się z Afganistanu i równoczesne zakręcenie kurka z pieniędzmi spowoduje, że armia się rozpadnie. Bo kto zapłaci żołd?

Przykład trzeci: właśnie trwa stopniowe przekazywanie władzy Afgańczykom nad kolejnymi dystryktami. W Ghazni, "polskiej" prowincji, w 2012 r. trzy dystrykty z 36 i samo miasto Ghazni znajdą się pod pełną kontrolą władz afgańskich. Ale... Kowalski: - Dochodzę do wniosku, że sami Afgańczycy nie są tym zainteresowani. Bo jeśli oddajemy komuś za coś odpowiedzialność, to znaczy też, że zakręcamy kurek z pieniędzmi i z różnymi innymi rzeczami. To syndrom człowieka podłączonego do dializy. Niby chcą, a tak naprawdę nie chcą.

Radia na korbkę

Przykład czwarty: właśnie pieniądze. Afgańczycy pracujący w nowej administracji nie chcą, aby Zachód się wycofał. Ale... Kowalski: - Oni nas chcą, bo my to pieniądze. Chociaż też, z drugiej strony, nadzór nad pieniędzmi. Korupcja jest ogromna, spora część środków, jakie wydajemy, znika w kieszeniach urzędników. Oczywiście część zostaje spożytkowana sensownie. Możemy coś wybudować, możemy też dopilnować, by pieniądze wydawano na to, co potrzebne. Wiemy, że jak biorą kasę na oczyszczalnię ścieków, to ona powstanie. Jakby nas nie było, wzięliby pieniądze, a oczyszczalni by nie było.

Przykład piąty: ludzie. Kowalski: - Oni przeżyli 2000 lat w lepiankach i w strukturze plemienno-rodowej. Przeżyją nas i to, co będzie po nas. To można pojąć dopiero, jak się tam jest. To wysokie góry i autarkiczne gospodarki nastawione na przeżycie. To małe wspólnoty, które jednoczy religijność i plemię. I tak dalej. Oczywiście, możemy im zrzucać radia - na korbkę, bo nie ma prądu. Będzie to ich jedyny kontakt z cywilizacją.

Przykład szósty: daremność. Kowalski: - Podstawowym problemem jest stworzenie jakiejkolwiek struktury administracyjnej w terenie. Żeby np. w każdym dystrykcie był choć jeden prokurator i sędzia. I szkoła. Na tym polu trwa zacięta walka. Bo nasi przeciwnicy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Oni proponują własny system, np. sądowniczy. W teorii prawa afgańskie są kopią zachodnich. W praktyce uderzamy o mur. Np. w wiosce żyje bandzior, ma kilku uzbrojonych misiów i wszystkich terroryzuje. My byśmy chcieli, aby sprawę załatwiono po naszemu: aby wkroczyła policja, był prokurator, proces i więzienie. W systemie afgańskim, do tego skorumpowanym, trwałoby to latami, a bandzior chodziłby wolny. A tu w nocy przyjeżdża kilku talibów, bierze gościa na główny plac, mułła czyta wyrok, facet dostaje w łeb i wszyscy są szczęśliwi, że problem rozwiązano. Ich poczucie prawa i sposobu jego egzekwowania jest inne niż to, jakie chcemy zaimplantować.

2014: scenariusze

Co się stanie, gdy w 2014 r. wycofają się wojska międzynarodowe?

Kowalski uważa, że nie wszyscy odejdą: - Amerykanie zostawią pewnie 20-25 tys. ludzi, głównie sił specjalnych, dla wsparcia rządu. W tej chwili trwają negocjacje nad statusem tego kontyngentu, pozornie niezbyt licznego na tak duży kraj. Ale współczesny teatr działań wojennych to głównie wywiad i rozpoznanie elektroniczne, czyli samoloty bezzałogowe, podsłuch. Plus lotnictwo. I siły specjalne, błyskawicznie przerzucane.

Czy po 2014 r. wybuchnie wojna domowa? Kowalski: - Nie sądzę. Znaj proporcję, mocium panie: siły, które realnie walczą przeciw naszej koalicji i rządowi afgańskiemu, to kilka tysięcy ludzi w skali kraju. Tyle że są mobilni, pojawiają się, znikają. A poza tym: to nie tylko talibowie, ale też lokalni watażkowie. Czasem ich kupujemy, by przeszli na naszą stronę. W zamian oddajemy im władzę w regionach, gdzie są silni.

Tak czy inaczej: kluczem do przyszłości jest porozumienie z wrogiem. Kowalski: - Od półtora roku Amerykanie i rząd Karzaja pracują nad opcją porozumienia przynajmniej z częścią talibów. Założenie jest takie, by podzielić się władzą. To trudne, ale jedyne rozwiązanie, by nie przegrać Afganistanu. No i Amerykanie muszą zostać, pewnie na wiele lat. Co jest zresztą głównym punktem niezgody w negocjacjach z talibami, bo oni chcą całkowitego wycofania Amerykanów.

- Jeśli pokażemy, że my, NATO, największy sojusz militarny świata, przegraliśmy w takim kraju jak Afganistan, to będzie sygnał, że nikt nie jest w stanie poradzić sobie także z Somalią, Jemenem i innymi miejscami, gdzie są różni zwariowani radykałowie, nie tylko religijni, także zwykłe bandziory - uważa Kowalski. - Wtedy punktów zapalnych będzie na świecie więcej.

***

Na przyszłość Afganistanu Polska nie ma wpływu. Ale ma wpływ na własną przyszłość. Wbrew temu, co 20 lat temu prognozował Fukuyama, historia się nie skończyła. Toczy się nadal: na Bałkanach i w WTC, w Iraku i Afganistanie, w krajach arabskich i Rosji. Także na Zachodzie kryzys wstrząsa Unią, oddala od siebie Stany i Europę. To, co niedawno wydawało się pewne, już takie nie jest. Tym ważniejsze, by przetrwały UE i NATO.

Weszliśmy do Afganistanu wspólnie z innymi krajami zachodnimi, więc powinniśmy go opuścić razem z nimi w 2014 r. Sposób, w jaki Zachód zakończy to, w co się zaangażował, jest ważny dla jego własnej przyszłości. Po to tam jesteśmy i powinniśmy pozostać.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2012