Fatum „pojedynku na szczycie”

Obaj, Kaczyński i Tusk, nie są gotowi do spotkania z prawdziwym przeciwnikiem. Różnica między nimi polega tylko na tym, że przywódca opozycji boi się bardziej.

30.08.2011

Czyta się kilka minut

Przedwyborcza debata na szczycie, odbywany przed kamerami finałowy pojedynek pomiędzy dwoma najważniejszymi politycznymi konkurentami, to bez wątpienia widowiskowy, barwny i pełen przemocy mecz bokserski, który jest jednak tylko finałem długiej, z pozoru nieefektownej szachowej rozgrywki. W tej poprzedzającej właściwą debatę, wyczerpującej wizerunkowej szamotaninie, znanej w Polsce pod nazwą "debaty o warunkach debaty", rodzą się rozstrzygnięcia, które mogą często przesądzić albo o wyniku, albo przynajmniej o społecznym odbiorze samego finałowego "pojedynku na szczycie". W Polsce, z braku jakiejkolwiek okrzepłej tradycji czy wypracowanych procedur (w amerykańskich prawyborach i wyborach kwestia "debat" jest już w ogromnym stopniu sformalizowana), "debata o warunkach debaty" wciąż jeszcze prowadzona jest w konwencji sarmackiej. Przypomina tradycyjną szlachecką pyskówkę o honor (najczęściej utracony), o dumę (najczęściej zranioną), usiana jest wzajemnymi zarzutami "tchórzostwa", "miękkości", "chamstwa" itd.

Tym razem "debatę o warunkach debaty" rozpoczął Donald Tusk, rzucając rękawicę w taki sposób, aby Jarosława Kaczyńskiego sprowokować. Zgodnie z długą już tradycją swoich świetnie obmyślanych piarowo wystąpień, także tym razem postanowił "przykryć" rozpoczynającą się parę godzin później konwencję wyborczą PiS, wygłaszając przed kamerami swoją niespodziewaną propozycję cyklu "codziennych, merytorycznych debat" pomiędzy ministrami swojego rządu i wystawianymi przez PiS "ekspertami z gabinetu cieni". Zasugerował też, że cykl takich debat powinien się zakończyć "spotkaniem na szczycie" pomiędzy nim a Jarosławem Kaczyńskim.

Krótka historia

polskich debat

Finałowa debata pomiędzy politycznymi konkurentami, liderami albo przynajmniej symbolicznymi reprezentantami dwóch przeciwnych obozów stała się w polskiej polityce ostatniego ćwierćwiecza czymś w rodzaju fatum. Wydarzeniem centralnym, przez wszystkich oczekiwanym, od którego wszystko ponoć zależy - władza w kraju, losy formacji, przyszłość polityków. O takim traktowaniu bezpośredniego medialnego starcia między dwoma najważniejszymi politycznymi konkurentami przesądziło co najmniej kilka debat konkretnych, których centralny charakter, dynamika, towarzyszące im ogromne emocje stworzyły podzielane niemalże przez wszystkich polskich polityków i kibiców polityki przekonanie, że to właśnie "finałowy pojedynek na szczycie" przesądza o wyniku wyborczego starcia. A nawet więcej: o dynamice kluczowych dla kraju politycznych procesów.

Pierwszą z serii takich "rozstrzygających debat" było starcie Lecha Wałęsy z Alfredem Miodowiczem, 30 listopada 1988 r. Zostało ono zapamiętane jako polityczny przełom, mimo że nie poprzedzało bezpośrednio żadnej kampanii wyborczej. Wałęsa był wtedy zaledwie byłym przewodniczącym zdelegalizowanego przez władze związku zawodowego, rozmowy okrągłego stołu miały się dopiero rozpocząć (wciąż nie było to pewne). Mieczysław F. Rakowski, który miał z Wałęsą własne porachunki (przez całe lata 80. regularnie przegrywał z nim walkę o "rząd dusz", także wśród inteligencji), od dwóch miesięcy pełnił wówczas funkcję premiera. Zgodził się na taką debatę tylko dlatego, że był stuprocentowo pewien, iż Wałęsa w tym starciu polegnie. Gładki, wygadany aparatczyk Miodowicz (funkcja lidera OPZZ była wtedy ważnym stanowiskiem w strukturze realnej władzy, a nie wyłącznie stanowiskiem związkowym) wydawał się Rakowskiemu, Urbanowi i Kiszczakowi przeciwnikiem nie do pokonania dla "ludowego lidera Wałęsy", "samouka", "kaprala" itp.

Kiedy po latach spojrzymy na tamtą debatę nieuprzedzonym okiem, widzimy, że Miodowicz wcale nie poradził w niej sobie tak źle, a Wałęsa nie miał wcale aż tak wielkiej przewagi. Jednak "ulica" (w ówczesnych badaniach sondażowych aż 63 proc. Polaków oglądających telewizyjną debatę Wałęsa-Miodowicz) zobaczyła to, co tak bardzo chciała zobaczyć: bezapelacyjny tryumf Lecha Wałęsy, bohatera, noblisty, człowieka-legendy. Sam Czesław Kiszczak oceniając tamto wydarzenie powiedział, że "zachwiało ono dotychczasowym status quo na linii władza-opozycja". Po niej rozmów okrągłego stołu nie dało się już dalej odwlekać. I to takich rozmów, w których Wałęsa znowu, także dla władzy, był niekwestionowanym liderem "strony społecznej".

15 października 1990 r., na miesiąc przed pierwszą turą pierwszych powszechnych wyborów prezydenckich w Polsce, w apogeum brutalnej i rozdzierającej obóz solidarnościowy "wojny na górze", w telewizyjnym programie Marka Maldisa starli się ze sobą Adam Michnik - reprezentujący urzędującego premiera i kandydata w wyborach prezydenckich Tadeusza Mazowieckiego, i Jarosław Kaczyński - reprezentujący Lecha Wałęsę. Michnik był wtedy u szczytu swojej popularności, dysponował też już politycznym narzędziem silniejszym niż niejedna partia - pierwszą wysokonakładową niezależną gazetą w całym bloku wschodnim, "Gazetą Wyborczą".

A jednak tamtą debatę z Kaczyńskim przegrał, nie tylko dlatego, że również Kaczyński był wtedy u szczytu swoich możliwości: złośliwy, zdystansowany, skutecznie prowokujący przeciwnika, a samemu niedający się wyprowadzić z równowagi. Ówczesny błąd Michnika polegał na tym, że potraktował on debatę z Kaczyńskim jak czystą formalność. Nie tylko dla niego, ale też dla innych politycznych liderów obozu Mazowieckiego Jarosław Kaczyński był wtedy wciąż jeszcze tylko nadmiernie ambitnym, zakompleksionym, pełnym resentymentu "człowiekiem znikąd". Pozbawionym w ich oczach wszelkiej charyzmy łatwym przeciwnikiem.

Klęska Tadeusza Mazowieckiego w pierwszej turze wyborów prezydenckich była oczywiście zbyt wyraźna, żeby twierdzić, iż wynik tamtej, w istocie wewnątrzinteligenckiej debaty Michnika z Kaczyńskim w jakikolwiek sposób o niej przesądził. W dodatku tryumfatorem pierwszej tury wyborów okazał się tak naprawdę Stan Tymiński, który w telewizyjnym studiu nie miał wówczas swojego reprezentanta ani nawet w ogóle nie pojawił się jako temat. Jednak mit debaty pozostał. Michnik nie zapomniał ani nie wybaczył Kaczyńskiemu swojej pierwszej porażki. A polska prawica? Znalazła wtedy swojego anty-Michnika, któremu w znacznej części pozostała wierna do dzisiaj.

Kolejną legendarną debatą stało się starcie Wałęsy i Kwaśniewskiego przed drugą turą wyborów prezydenckich 1995 r. Ono rzeczywiście przesądziło o wyniku tamtych wyborów. Kwaśniewski przyszedł na finałowe starcie świetnie przygotowany, zaprezentował się jako polityk "gładki" i "pragmatyczny", niepozbawiony jednak determinacji w walce o władzę. Sama tylko propozycja "podania nogi", jaką Wałęsa odpowiedział na propozycję podania ręki złożoną po zakończeniu debaty przez Kwaśniewskiego, kosztowała gasnącą solidarnościową "legendę" sporo cennych głosów.

Trauma Kaczyńskiego

Przed wyborami 2007 r. Jarosław Kaczyński szedł na decydującą debatę z Donaldem Tuskiem do "swojej" telewizji. A jednak tamtą debatę przegrał, co kosztowało go może nie utratę władzy (PiS, po półtora roku współrządzenia z LPR i Samoobroną, połączonego z ponawianymi wciąż próbami unicestwienia koalicjantów, nie miał już wówczas żadnej zdolności koalicyjnej), ale załamanie się jego wizerunku człowieka twardego, zawsze panującego nad sytuacją. Trauma po tamtej porażce pozostała u Kaczyńskiego tak duża, że nie jest w stanie jej ukryć do dzisiaj.

Stąd jego zadziwiająca reakcja na propozycję Tuska z 2011 r. Nie tylko "normalne" w sarmackiej konwencji polskich "debat o warunkach debaty" zarzuty "tchórzostwa", nie tylko kontrpropozycja przeprowadzenia debat na całkowicie przez siebie kontrolowanym terenie, w "centrum programowym" PiS, gdzie ministrowie PO, a być może także premier, zostaną zaproszeni, żeby "zdać sprawę ze swoich praktyk" - jak to Kaczyński wyraził w swoim niezrównanym insynuacyjnym języku. Lider PiS o wiele bardziej odsłonił się sugestią, że już raz debatował z Tuskiem na warunkach PO, na terenie PO - i tego nie powtórzy.

Przypomnijmy, że debata 2007 r. odbyła się w telewizji publicznej, nad którą już od półtora roku kontrolę sprawował PiS. Po mianowanym przez braci Kaczyńskich prezesie Bronisławie Wildsteinie, kolejnym mianowanym przez nich prezesem TVP S.A. był Andrzej Urbański - w latach 90. współzałożyciel Porozumienia Centrum, a na krótko przed tą nominacją minister w kancelarii Lecha Kaczyńskiego. Nazwanie ówczesnej telewizji "terenem kontrolowanym przez PO", a debaty przygotowanej dla Kaczyńskiego przez Andrzeja Urbańskiego debatą "na warunkach Tuska" pokazuje głębokość urazu Kaczyńskiego po tamtym starciu. Można bowiem zadać pytanie, jak w takim razie wyglądałaby debata, której warunki Jarosław Kaczyński uznałby za "sprawiedliwe"? Musiałaby się odbywać wyłącznie w otoczeniu wyznawców prezesa, z entuzjazmem przyjmujących każde jego słowo? Przypomnijmy, że podczas debaty z 2007 r. publiczność w telewizyjnym studio była podzielona na zwolenników PiS i zwolenników PO. Obie strony przyjmowały entuzjastycznie każdą wypowiedź swojego lidera i próbowały wybuczeć, a w ten sposób wyprowadzić z równowagi lidera strony przeciwnej.

Faktem jest, że zwolennicy PO okazali się wówczas bardziej zdeterminowani, bardziej "chamscy", jak to nazywają liderzy PiS w swoim neosarmackim języku. Dopiero pod koniec debaty publiczność PiS-owska odpowiedziała buczeniem i entuzjazmem o podobnym natężeniu. Było już jednak za późno, Jarosław Kaczyński, przyzwyczajony przez wcześniejsze kilkanaście miesięcy do całkowicie ustawionych wywiadów w kontrolowanych przez siebie mediach publicznych, znalazł się nagle w otoczeniu częściowo nieprzyjaznym i całkowicie się od tego "posypał".

O ile debatę z 1990 r., z legendarnym Michnikiem, wygrał Kaczyński - człowiek umiejący "walczyć w okrążeniu", zahartowany sytuacją, w której jest czarnym koniem, to w 2007 r. debatę z Tuskiem przegrał człowiek przyzwyczajony już przez otoczenie wyłącznie do wyrazów czołobitności i kultu.

Jak debaty uniknąć

Także w tej kampanii pierwsza reakcja Kaczyńskiego na propozycję Tuska dowodzi, że z tamtej traumy wcale się nie wyleczył, mimo pozostawania przez ostatnie cztery lata w opozycji, mimo bycia celem ataków, czasem nawet gwałtownych i niesprawiedliwych.

Bycie otoczonym przez ludzi, których się złamało, od których wysłuchuje się już wyłącznie wyrazów czołobitności i kultu, nie przygotowuje polskich liderów partyjnych do twardego starcia z realnym przeciwnikiem, w warunkach, nad którymi nie mogliby zapanować. Także Tusk od dawna już nie jest otoczony przez partnerów, lecz jedynie przez ludzi, których sam politycznie wykreował, nad których losem całkowicie panuje (ostatniego politycznego partnera, Grzegorza Schetynę, odesłał do narożnika korzystając z pretekstu afery hazardowej).

Zatem obaj, Kaczyński i Tusk, każdy na swój sposób, nie są do debaty z prawdziwym przeciwnikiem dobrze przygotowani. Tyle tylko że pamiętając decydującą porażkę z 2007 r., Kaczyński boi się bardziej, a Tusk, pamiętając tamten swój sukces, uważa, że bez problemu zdoła go powtórzyć.

I właśnie z takich pozycji wyjściowych rozpoczęła się skomplikowana partia szachów, która może doprowadzić do malowniczego bokserskiego finału. Albo może do niego nie doprowadzić, bo jeśli Jarosławowi Kaczyńskiemu uda się debaty uniknąć bez "nadmiernego despektu", umiejąc ów "despekt" przerzucić na barki przeciwnika, na pewno z takiej okazji skorzysta. Dziś debata mu się nie opłaca, nie jest do niej przygotowany, wyraźnie jej nie chce. Chodzi tylko o to, aby za to, że do debaty na szczycie nie dojdzie, przynajmniej w oczach wiernego elektoratu Prawa i Sprawiedliwości odpowiedzialny był Tusk, a nie on.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2011