Połykacz żab

Hołubił Tuska, lansował Sikorskiego, był akuszerem kariery Królikowskiego. Dziś, gdy politycy PiS widzieliby ich wszystkich za kratami, Jarosław Gowin wciąż wierzy w dobrą zmianę. Albo też – twierdzi, że wierzy.

13.11.2017

Czyta się kilka minut

Jarosław Gowin i Jarosław Kaczyński przed głosowaniem ustawy o Sądzie Najwyższym, Warszawa, 18 lipca 2017 r. / KRYSTIAN MAJ / FORUM
Jarosław Gowin i Jarosław Kaczyński przed głosowaniem ustawy o Sądzie Najwyższym, Warszawa, 18 lipca 2017 r. / KRYSTIAN MAJ / FORUM

Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś, że Jarosław Gowin ma dwie zalety: solidny wzrost i ładne imię. Dziś we wspólnej koalicji owo wspólne, znamionujące ponoć siłę imię powoduje pewną konfuzję. W partii, która uznaje jednego tylko Jarosława, dla rozróżnienia nowego nabytku ukuto określenia: „mały Jarosław” i „duży Jarosław”. Szkopuł w tym, że nigdy nie wiadomo, czy używać ich kierując się wzrostem, czy władzą.

Choć Jarosław Gowin zrobił przez ostatnią dekadę wiele, aby słusznemu wzrostowi dodać politycznej masy – zmieniał partie, sojusze i poglądy – na niewiele się to zdało. Właśnie dostaje bolesną lekcję tego, jak bardzo jest zdany na łaskę niższego, ale większego Jarosława. Ma prawo tęsknić za Donaldem Tuskiem – jeśli nie ojcem, to na pewno ojczymem swej politycznej kariery.

Po łapach

Szefostwo PiS postanowiło dać Gowinowi po łapach po tym, gdy wsparł prezydenckie weta do ustaw sądowych. Był jedynym członkiem rządu, który z otwartą przyłbicą udzielił wsparcia Andrzejowi Dudzie.

Za polityczny ekshibicjonizm Gowin może zapłacić dużą cenę. Tak naprawdę niższy i większy Jarosław jednym gestem może przetrącić tę skomplikowaną i niejednoznaczną polityczną karierę.

Na razie decyzją Kaczyńskiego człowiekiem do specjalnych poruczeń dla Gowina stał się szef klubu PiS Ryszard Terlecki. Gdy na progu nowego roku akademickiego Gowin prezentował profesurze swe ukochane dziecko, czyli nową ustawę o szkolnictwie wyższym, Terlecki brutalnie sprowadził go na ziemię.

– Nie jest możliwe, byśmy przyjęli projekt, bo jest niezgodny z naszym programem – oświadczył.

Potem było jeszcze bardziej szorstko. Gdy Gowin oznajmił, że zaproponuje swą wieloletnią współpracowniczkę, a dziś wice­minister rozwoju Jadwigę Emilewicz na prezydenta Krakowa, Terlecki umieścił w internecie krótki komunikat: „Nie jest to kandydatura uzgodniona z PiS”. I momentalnie partia zaczęła lansować Małgorzatę Wassermann.

Bolesna lekcja

A najboleśniejszą lekcję Gowin dostał kilka tygodni temu, gdy podjął próbę wzmocnienia swej pozycji w koalicji – chciał, by dysponujący kruchą sejmową większością Kaczyński nie był w stanie rządzić bez głosów jego posłów. Zaczął negocjować z kilkoma dawnymi posłankami Kukiz’15, by dołączyły do jego partii Polska Razem, zwiększając jej znaczenie w stosunkach z PiS. Momentalnie do akcji wkroczył Terlecki, który wciągnął je bezpośrednio do klubu PiS. Zamiast uzależnienia PiS od Gowina, skończyło się całkowitym uniezależnieniem – dziś Kaczyński ma samodzielną większość, nieczułą na Gowinowe rozterki, dylematy i wahania.

Próby wzmocnienia Polski Razem skończyły się karykaturalnie. Na początku listopada Gowin urządził konwencję na Stadionie Narodowym, której głównym elementem było złożenie hołdu lennego Kaczyńskiemu („mamy zaufanie do pańskiego przywództwa”). Prezes PiS nawet się nie pojawił, tłumacząc się chorobą. Przysłał z rutynowym listem swego przybocznego, wiceprezesa PiS Mariusza Błaszczaka.

Co prawda na konwencji Gowin chełpił się przyłączeniem do swej partii nowych ludzi i środowisk, szkopuł w tym, że większość współpracuje z nim od dawna – to choćby rachityczni Republikanie, a także niedobitki z Korwinowskiej Partii Wolność. W tej sytuacji głównym nowym nabytkiem okazał się poseł Zbigniew Gryglas, chwilę wcześniej zmuszony do odejścia z Nowoczesnej ze względu na odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne.

Tej wysublimowanej operacji politycznej towarzyszyła zmiana nazwy partii: Gowin ochrzcił ją Porozumienie, dając w ten sposób zręczny powód do kpin, bo jego partia zwana jest przez opozycję Nieporozumieniem. Nawet jeśli to złośliwa przesada, trudno oprzeć się wrażeniu, że po 10 latach na pierwszej politycznej linii Gowin znalazł się w ślepej uliczce.

W stylu Tuska

Był 14 września 2007 r., finał brutalnej kampanii wyborczej kończącej rządy PiS. Ówczesny lider PO Donald Tusk wezwał Jarosława Gowina, który od dwóch lat reprezentował partię w Senacie. Właśnie z Platformą rozstał się patron Gowina Jan Rokita – zrezygnował, gdy okazało się, że jego żona dołącza do PiS. Gowin jedzie jak na ścięcie – spodziewa się, że korzystając z okazji, Tusk wytnie wszystkich ludzi Rokity.

Ale Tusk nie tylko ułaskawia Gowina. W jednej sekundzie robi go nową konserwatywną twarzą Platformy – daje mu propozycję otwierania sejmowej listy PO w Krakowie, namaszczając na miejsce po Rokicie. To było w stylu Tuska: pogrzebać Rokitę rękami jego druha. Gdyby wtedy Gowin się nie zgodził, nie byłby dziś tym, kim jest.

Przed Platformą były związki Gowina z Unią Demokratyczną i jej następczynią, Unią Wolności, ale kariery politycznej tam nie robił. To były głównie towarzyskie kontakty z politykami UD i UW, gdy Gowin był jeszcze krakowskim filozofem i publicystą, liberałem i redaktorem miesięcznika „Znak”, prowadzącym wywiady rzeki z nielubianymi skądinąd przez prawicę ks. Józefem Tischnerem i abp. Józefem Życińskim.

Dla jego kariery politycznej decydujący był ów 14 września 2007 r. i namaszczenie Tuska. Nie ma się co dziwić, że Gowin przez wiele kolejnych lat składa współtwórcy PO hołdy.

– Nie widzę nikogo, kto mógłby w PO odgrywać rolę niekwestionowanego lidera, jaką odgrywa Tusk – kadził mu w swej pierwszej sejmowej kadencji.

Rozbijanie sojuszy

W Platformie jednak Gowin szybko zaczął się rozpychać, starając się dany na kredyt tytuł pierwszego konserwatysty wypełnić realną treścią. Po raz pierwszy wyraźnie było to widać w prawyborach prezydenckich wewnątrz PO na początku 2010 r. By odwrócić uwagę od afery hazardowej, Tusk rzucił hasło wewnętrznych wyborów, które miały wyłonić konkurenta dla Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich jesienią 2010 r. Podczas gdy większość partii stanęła za Bronisławem Komorowskim, Gowin zorganizował część partyjnych konserwatystów wokół szefa MSZ Radka Sikorskiego.

– Z Lechem Kaczyńskim wygra bez większego trudu – reklamował swojego kandydata. Prawybory przegrali dotkliwie – Komorowski dostał prawie 70 proc. głosów. Po tej porażce Gowin szybko porzucił Sikorskiego, zdając sobie sprawę, że na jego plecach daleko już nie zajedzie.

Po drugich z rzędu wygranych wyborach parlamentarnych w 2011 r. Tusk niespodziewanie powołuje Gowina na ministra sprawiedliwości. Żeby zrobić mu miejsce, premier wyrzuca ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego. To było to samo, typowe zagranie Tuska: ponieważ Kwiatkowski z Gowinem za bardzo się zbliżyli, rozbił ich sojusz, zastępując jednego drugim. Gowinowi znów nie drgnęła powieka – ponownie więc zdał test Tuska.

Był jeszcze jeden, ważniejszy powód. Chcąc się umocnić i uniezależnić od lidera PO, Gowin pod koniec swej pierwszej sejmowej kadencji nawiązał ścisłą współpracę z potężnym renegatem – Grzegorzem Schetyną. Był regularnym gościem w jego gabinecie, zwanym „pieczarą”, bo korytarz do niego wiedzie przez suterenę. Odkąd w 2009 r. Schetyna został usunięty z rządu na fali czystek po aferze hazardowej, był przez Tuska systematycznie zwalczany, ale miał własną frakcję wewnątrz partii i liczył się w wewnętrznych rozgrywkach, czego potrzebował Gowin. Ministerialną nominacją Tusk rozbił także i ten tandem.

Kawałek własnej władzy

W zamian za zerwanie doraźnych sojuszy Gowin dostał wreszcie to, co chciał – kawałek władzy. Na wiceministra Gowin ściąga Michała Królikowskiego, młodego, konserwatywnego prawnika, zwolennika zaostrzenia przepisów aborcyjnych. Choć liberalna część Platformy zgrzyta zębami, krakowski polityk broni go jak niepodległości. Dziś, gdy Królikowski doradza prezydentowi w sprawie ustaw sądowych, a jednocześnie zajmuje się nim prokuratura Zbigniewa Ziobry, Gowin o swym dawnym pupilu milczy.

Jako minister Gowin podejmuje poważną polityczną grę – zaczyna budować swój wizerunek w kontrze do Tuska. Zarazem jego działania cechuje jedna jeszcze cecha: nigdy, przenigdy nie atakuje Jarosława Kaczyńskiego. Jego akolitów, rządy PiS, pomysły i działania tej partii tak. Ale Kaczyńskiego osobiście nigdy. Pamiętam, jak w tamtym czasie przekonywał mnie, że Ziobro to niebezpieczny i cyniczny gracz, który za rządów PiS budował państwo policyjne, za to Kaczyński ma szlachetne intencje.

To omijanie Kaczyńskiego było polisą ubezpieczeniową na wypadek konfliktu z Tuskiem. Biorąc pod uwagę coraz bardziej bezczelne zaczepki wobec lidera PO, pewne było, że taka polisa może być rychło naprawdę potrzebna.

Gowin został wyrzucony przez Tuska wiosną 2013 r. Pretekstem była toczona wewnątrz Platformy wojna o ustawę dotyczącą in vitro, którą zajmował się minister sprawiedliwości. Gowin stwierdził w telewizyjnym wywiadzie, że embriony z Polski prawdopodobnie sprzedawane są do Niemiec, gdzie pseudonaukowcy dokonują na nich eksperymentów.

– Życie straciło dziesiątki albo tysiące ludzkich istnień – stwierdził. Tusk się wściekł, bo minister nie potrafił przedstawić dowodów.

Do stóp prezesa

Swą dymisję Gowin potraktował jak początek długiej kampanii wyborczej, u której kresu miało być stworzenie własnej partii. W pierwszym etapie, z poparciem Schetyny i jego ludzi, wystartował przeciwko Tuskowi w wyborach wewnętrznych na szefa Platformy.

Wiedział, że nie wygra, ale – właśnie – to był tylko pierwszy etap. Na papierze jego wyniki nie wyglądały zresztą źle. Mimo hegemonii Tuska, w bezpośrednim głosowaniu członków PO latem 2013 r. dostał ponad 20 proc. głosów. Choć realia były dotkliwe – wobec niskiej frekwencji było to niewiele ponad 4 tys. osób.

Z Platformy odchodzi we wrześniu 2013 r. i wówczas widać wyraźnie, że nie jest poważnym graczem w partii czy liderem frakcji konserwatywnej. Razem z nim wychodzą pojedynczy posłowie.

Po polisę założoną u Kaczyńskiego sięga nie od razu. Najpierw musi przejść ścieżkę naiwnych marzeń i szybkich rozczarowań, którą szli przed nim wszyscy szukający niszy między Platformą a PiS. W grudniu 2013 r. tworzy Polskę Razem Jarosława Gowina, partię skrojoną na jego modłę – mocno konserwatywną światopoglądowo i bardzo liberalną gospodarczo.

– Polacy, którzy chcą nowoczesnej Polski, nie muszą głosować na Tuska, którego jedyny cel to odsunąć PiS od władzy. Polacy, dla których ważne są wartości patriotyczne, nie muszą głosować na Kaczyńskiego, którego jedyny cel to postawić Tuska przed sądem. Dekada jałowej wojny dwóch oderwanych od rzeczywistości partyjnych bossów dobiega dziś końca – symetryzował na swój sposób.

Kaczyński bacznie śledził jego kroki, bo każda nowa prawica mogła mu uszczknąć głosów. Gdy Gowin potajemnie układał się ze Zbigniewem Ziobrą (wówczas uciekinierem z PiS) w sprawie wspólnego startu w wyborach europejskich latem 2014 r., ludzie PiS dali przeciek mediom, by zablokować tę współpracę, niebezpieczną dla słupków ich partii. Gowin i Ziobro wystartowali oddzielnie, żaden nie przekroczył progu wyborczego, na co wspólnie mieli szansę.

To wtedy Gowin zrozumiał, że za rok nie wejdzie do Sejmu, a Ziobro stracił wygodny, sowicie opłacany fotel europosła bez perspektyw na władzę. W tym momencie stało się jasne, że obaj są skazani na Kaczyńskiego. A lider PiS po ich porażce mógł zaproponować koalicję na swoich zasadach – rzucił im jak ochłapy kilka miejsc na listach wyborczych i odciął od pieniędzy.

Atak na Komorowskiego

Choć z punktu widzenia Kaczyńskiego wcielenie Gowina i Ziobry do PiS wydawało się zręcznym rozwiązaniem, prezes nie był do końca pewien, czy da mu to wzrost notowań i czy w ich miejsce nie powstaną inne prawicowe partie, które mogłyby mu podebrać elektorat. Pamiętam, że tuż po ogłoszeniu koalicji PiS-Gowin-Ziobro przeprowadzałem wywiad z Kaczyńskim. Kluczową rzeczą, która go wówczas pochłaniała, były świeże sondaże, pokazujące wspólne notowania trzech partii. Rozbierał je na czynniki pierwsze i analizował na wszelkie możliwe sposoby.

– Po wybuchu afery taśmowej uznaliśmy, że trzeba odłożyć na bok podziały, bo wymaga tego nadzwyczajna sytuacja. Zjednoczenie jest potrzebne, ale nie można się kierować partykularnymi interesami. Gdybym stosował normalne zasady uprawiania polityki, to poczekałbym, aż Ziobro i Gowin skruszeją – mówił mi.

Gowin szybko zaczął się odwdzięczać. Już w kampanii prezydenckiej poprzedzającej kampanię parlamentarną intensywnie angażował się w ataki na swego byłego partyjnego kolegę, Bronisława Komorowskiego. Zręcznie wykorzystywał zaprzyjaźnionego Pawła Kukiza, który w pierwszej turze wyborów prezydenckich uzyskał trzeci rezultat, więc od jego wyborców zależało, kto wygra turę drugą. Wiele z tego, co wtedy robił Kukiz, było inspirowane przez Gowina, by zaszkodzić Komorowskiemu. No bo jak odpowiedzieć na absurdalny pomysł, by stanął do debaty z kandydatem PiS Andrzejem Dudą prowadzonej przez Kukiza? Każda odpowiedź to pułapka.

Podobnie było w kampanii parlamentarnej. Gdy schowany na czas wyborów Antoni Macierewicz został przyłapany na opowiadaniu dyrdymałów na spotkaniu wyborczym z Polonusami w USA, Platforma wykorzystała to do straszenia, że po wyborach zostanie on szefem MON. Żeby osłabić siłę ataku, Gowin wystąpił wówczas na konferencji z Beatą Szydło – oboje zapowiadali, że to on pokieruje resortem obrony po wyborach. To nigdy nie była prawda. Na tej konferencji zresztą Gowin ewidentnie mówił Macierewiczem: – Należy konsekwentne wzmacniać polską armię poprzez zwiększenie środków na obronność i tworzenie jednostek obrony terytorialnej. MON musi przestać być centrum zakupów uzbrojenia zagranicznego. Modernizacja polskiej armii powinna opierać się na zasobach polskiego przemysłu.

Polityczny fakir

Ostatecznie został ministrem nauki, któremu dla sztafażu dodano tytuł wicepremiera.

Oddać mu trzeba jedno – jak w resorcie sprawiedliwości w rozleniwionym gabinecie Tuska, tak i w ministerstwie nauki niedocenianym w PiS Gowin zaczął wprowadzać własne reformy. Jako szef resortu sprawiedliwości promował otwarcie reglamentowanych zawodów, próbował też reorganizować małe sądy, podejrzewając je o bierność i tkwienie w lokalnych układach. Jako minister nauki zorganizował bezprecedensowe konsultacje wspomnianej ustawy o szkolnictwie wyższym z całym środowiskiem akademickim – wyjątkowe w rządzie, który co do zasady nie konsultuje niczego z nikim.

Jednak opór wobec Gowinowych reform jest ten sam – czy to w przywiązanym do ciepłej wody Tusku, czy to w rozmiłowanym w ukropie Kaczyńskim. Tusk wysadził w powietrze jego zmiany w sądach zaraz po tym, jak się go pozbył z rządu. Jeśli teraz także PiS wykastruje jego sztandarowy projekt uczelniany, Gowin będzie podwójnie przegrany. Wszak tłumaczył, że zmienia barwy polityczne właśnie dlatego, że Tusk jest hamulcowym, PiS zaś zreformuje Polskę.

Cenę za tę woltę zapłacił słoną. Musiał połknąć wiele żab – zmienić poglądy, znieść upokorzenia i niejednokrotnie zaprzeczyć samemu sobie. Stał się politycznym fakirem, który jest w stanie wykonać niemal każdą akrobację na dowolnym podłożu.

Jeszcze w Platformie był gorącym zwolennikiem podniesienia wieku emerytalnego. PiS z fanfarami ów podwyższony wiek na powrót obniżył.

Wraz z Królikowskim w Ministerstwie Sprawiedliwości opracowali zmianę procedury karnej, redukującą sąd do roli arbitra w pojedynku prokuratora z adwokatem. Już wówczas Kaczyński nazwał to wielkim prezentem dla przestępców, a po wyborach rządowy kolega Gowina minister Zbigniew Ziobro z rozkoszą wyrzucił te nowalijki do kosza.

Gowin był przeciwny automatycznemu dawaniu po 500 zł na dziecko, przekonując, że to wypchnie słabiej opłacane kobiety z rynku pracy i pozbawi je emerytur – Kaczyński go zignorował. Był przeciwny sieci szpitali – wprowadził ją w życie jego dawny protegowany Konstanty Radziwiłł, który zamienił Polskę Razem na PiS.

W sprawie zmian w sądach Gowin został zignorowany, choć przecież miał własne koncepcje zmian z czasów kierowania resortem sprawiedliwości.

Za, a nawet przeciw

Były czasy, gdy Gowin miał niewzruszone zasady. Fakt – to było, zanim zaraził się polityką.

Jako redaktor naczelny miesięcznika „Znak” zasłynął ostrym atakiem na hierarchów Kościoła za tuszowanie sprawy poznańskiego arcybiskupa Juliusza Paetza, który molestował seksualnie kleryków.

Pod tym względem polityka go zmieniła. Można powiedzieć: nauczyła kompromisów. Ale można też uznać: zakaziła cynizmem. Ambicje zmuszają go do ustępstw, a czasem odkładania na bok własnych przekonań. I do lawirowania. Jednego dnia w wywiadzie skrytykuje PiS, tak jakby był w opozycji: – Jako konserwatysta nie popieram metod działania, którymi posługuje się PiS. Konserwatysta wierzy w dialog, w zmiany głębokie, ale ewolucyjne i wydyskutowane z zainteresowanymi środowiskami – mówi, podkreślając przy tym, że ma liberalne poglądy gospodarcze. Jednocześnie w innym wywiadzie atakuje liberałów i Platformę.

– Polska liberalna miała swoją szansę przez osiem lat rządów Platformy i wykorzystała ją źle – zapomina dodać, że z tych ośmiu lat aż sześć spędził w rządzącej PO.

Nikt tak jak on nie jest za, a nawet przeciw.

Po Kaczyńskim

O ile w kabaretowym „Uchu prezesa” role polityków PiS odgrywają głównie satyrycy albo aktorzy drugoplanowi, to w postać Gowina wcielił się sam mistrz. Być granym przez Andrzeja Seweryna – nikt nie został tak uhonorowany. Może zaważyło elementarne podobieństwo, a może do ukazania politycznych dylematów Gowina trzeba było aż aktora tego co Seweryn formatu?

Mistrz prostymi środkami stworzył hamletyzującą postać, która co prawda głosuje razem z PiS, „ale się nie cieszy”, zaś od ciągłego uginania się ma kłopoty z kręgosłupem.

Gowin zareagował z klasą – posłał Sewerynowi butelkę wina. Jednak fraza, że głosuje razem z PiS, „ale się nie cieszy”, weszła na stałe do zestawu drwin z jego rosnących ambicji, którym towarzyszy malejące znaczenie.

Zderzanie Gowinowych sprzeczności jest łatwe. Tyle że nie daje odpowiedzi na podstawowe pytanie: w co gra Gowin, w imię czego ugina kark pod naporem PiS? Otóż gra o to, co będzie po niemal 70-letnim Kaczyńskim. Wierzy w nowe rozdanie i w to, że prawica bez Kaczyńskiego będzie inna. Walczy z radykalną frakcją Zbigniewa Ziobry, wspierającą premier Beatę Szydło, bo obawia się takiego kierunku sukcesji. Jednocześnie pielęgnuje kontakty z umiarkowanymi politykami obozu władzy, głównie z prezydentem oraz wice­premierem Mateuszem Morawieckim, wierząc, że to w tej części prawicy leży klucz do przyszłości.

Zanim nadejdzie nowe rozdanie, połknie jeszcze wiele żab. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2017