Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ale kiedy przychodzi co do czego – najważniejsza jest „jedność”. Usłyszeliśmy o projekcie komitetu z udziałem wszystkich partii, który ustali wspólne, wszechpaństwowe obchody stulecia odzyskania niepodległości za dwa lata. Powołanie takiego ciała i stosownie podniosłe uzasadnienie, dlaczego mamy iść w jednym marszu (bohaterowie patrzą na nas z nieba!), było zasadniczym przekazem prezydenckich wypowiedzi.
Tymczasem warto przypomnieć, że demokracja to coś więcej niż niekończący się klub dyskusyjny. Jako ustrój polityczny daje praktyczne ramy dla ucierania interesów w procesie podejmowania w imieniu zbiorowości decyzji, które przekładają się na dalsze życie jednostek. Na tym polega różnica między plemienną gromadą a demokratyczną polis – że ciała przedstawicielskie i instytucje czerpią racje swojego istnienia z jawnego artykułowania sprzecznych interesów, a nie z mistycznego związku z rzeczywistością nadprzyrodzoną.
W tym sensie żaden pisany największymi literami Naród, z jakkolwiek dobranym panteonem szczytnych przodków i bohaterów walki o państwo i tradycję, nie usprawiedliwia codziennego deptania procedur, które na realną demokrację w działaniu – a nie w gadaniu – się składają. Do listopada 2018 r. zostało dość czasu, by prezydent i jego zaplecze zaczęli konsekwentnie zapewniać większej niż dziś liczbie środowisk poczucie oswojenia z państwem. To o wiele trudniejsze niż odkurzanie instytucji Frontu Jedności Narodu. Zamiast fasadowego pokazu tejże jedności, trwającego kilka godzin, przydałyby się raczej dwa lata codziennego szacunku dla różnorodności. ©℗