Fasada i technologia

Liczenie głosów jest sztuką trudną, lecz możliwą do opanowania, sądzimy, kierując się doświadczeniami wyborów samorządów klasowych, rad turnusów.

01.12.2014

Czyta się kilka minut

Nie każdy zaczytywał się w młodości literaturą fantastyczną o końcu cywilizacji, zapoczątkowanym buntem maszyn cyfrowych. Tak się to mogłoby zaczynać: zamęt, nikt nie wie, kto na kogo oddał głos, rządzą nami codziennie inne koalicje. Maszyna losująca wyłania wójtów, prezydentów, wysokość czynszu w mieszkaniach komunalnych, numerki do lekarza. Uff. Koszmarny sen, pewnie z powodu mgły.

Od rana w domach kłótnie o to, na kogo głosować i czy pragmatycznie. Oszacować zdolność koalicyjną kandydatów czy stawiać na osoby. Myślę tak: głosujemy na fasady, dlatego władzy NIGDY nie będzie zależało na pogłębianiu świadomości społecznej. Skreśli humanistów, pokazujących wyrwy w fasadzie i odczytujących ich znaczenia. Umownie nazywam humanistami wszystkich wiercących dziury w betonie. Mogą to być także obdarzeni długą pamięcią księgowi, przenikliwie lustrujący budżety oparte na kredytach i unijnych środkach strukturalnych. Słyszymy: ale jednak mamy drogi, nowe budynki etc. Jednak. A jednak czego nie mamy? Cieszymy się z tego postępu, który jest funkcją współczesności, jakby można było wyobrazić sobie, że nic się nie buduje, nie zmienia, tkwimy w XX w. Otóż każda władza będzie dbała o widome znaki postępu, ale nie każda odważy się działać tam, gdzie nie można zrobić dobrej fotki. Więc: warto postępować niepragmatycznie, to może być pierwszy mentalny krok polskich miast w XXI wiek.

Wybory minęły, niebo się rozpogodziło, temat przebrzmiał. Wracam do niego z powodu fasady. To także nieświeże uwagi, bo wszyscy (niby) wiemy, że żyjemy w kulturze pozorów i ubolewamy nad tym, a potem ulegamy. Cenimy ludzi dobrze się prezentujących, historie dobrze podane, dzieła sztuki efektowne, poglądy wypowiadane pewnym głosem. Ludzi, którzy drążą problemy, nazywamy malkontentami. Niezdecydowani nie mają publiczności – wyborczej i żadnej innej. Od czasu do czasu jakaś fajtłapa zrobi karierę, żeby dać dobre tło perfekcjonistom, ale przecież najważniejsze są umiejętności komunikacyjne. Pisarka i pisarz powinni dobrze wyglądać, ciekawie mówić, a książki mają mieć krótkie i węzłowate rekomendacje.

Bohater powieści akademickiej Wita Szostaka „Sto dni bez słońca” jest typem dość żałosnego samochwały, bufona i zarazem naiwniaka. Don Kichotem i Robinsonem. Zderza się na Wyspach Finnegańskich z bardziej zaawansowaną kulturą bufonady. Pretenduje do bycia członkiem (fellow – dodaje zawsze, gdy o tym mówi) społeczności, która już jednak wie, że cała ta ceremonialność, gadanie o wartościach i ich wyczerpaniu, misje ratunkowe podejmowane w grantach humanistycznych – to ściema. „Zachodnia wspólnota” umie iść na piwo, rozpiąć tweedowe marynarki, a nawet po prostu dobrze się bawić. Okazuje się, że taka postawa nie oznacza zawsze uchylenia reguł, bo gdy przychodzi co do czego, dziekan korzysta z władzy, wydala pretendenta do bycia fellow, a także wyjawia mu, w których punktach złamał zasady. Bardzo to śmieszna i gorzka książka. Gorzka, bo pokazuje stan akademickich gier i nasze niespełnione ambicje bycia w ich centrum.

Bohater Szostaka wydaje się typowym wyborcą. Człowiekiem, którego olśniewają pozory, który sądzi stan miasta po jego efektownych budowlach, bez względu na to, co się w nich rozgrywa. Ludzi po stroju. Życie społeczne po rytuałach. Jak by nie był żałosny, próbuje napisać program naprawy świata, zaczynający się od przemyślenia stanu nauki. Nikt z nim nawet nie chce gadać. Zupełnie tak jak z humanistami w świecie rzeczywistym. Bo jeszcze trafimy w jakieś bolące miejsce, pokażemy miasto od podwórka, życie od brzydszej strony. Zinterpretujemy wskaźniki ilościowe i pokażemy niską jakość przedsięwzięć. Na wszelki wypadek lepiej trzymać nas w rezerwatach, dokarmiać przez kroplówkę i cywilizować. Uczymy się pomału dobrze wyglądać, gładko gadać. No i, oczywiście, ustępować miejsca zaawansowanym technologiom, których ani nie wytwarzamy, ani nie rozumiemy. Bo podobno humaniści są niepotrzebni i powinni pilnie się dostosować, w szczególności do gospodarki opartej na technologii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2014