Dziewięć pomników prezydenta

Współpracownicy Lecha Kaczyńskiego marzyli o jego wielkim pomniku. Wspólnie szlochali przy trumnie, ale potem się pokłócili, a teraz nastał czas dzielenia się spadkiem. Planowany monument rozpada się na coraz więcej coraz mniejszych pomniczków.

23.11.2010

Czyta się kilka minut

/ rys. Marek Tomasik /
/ rys. Marek Tomasik /

Nie ma zgody w sprawie tego, czy Lech Kaczyński był politykiem wielkim, ale jest pewne, że siedem miesięcy po śmierci stał się politykiem bardzo pojemnym. Każdy, od radykała do liberała, może znaleźć w tej postaci coś dla siebie. Nawet jego przeciwnicy mówią, że z perspektywy czasu Lech nie był taki zły, przynajmniej w porównaniu z bratem.

Jakie więc pomniki budują byłemu prezydentowi politycy? Co biorą dla siebie z jego spuścizny?

Prometeusz na rurze z gazem

Polityka wschodnia - nieważne, czy się z nią zgadzać, czy nie - była chyba najbardziej przemyślanym punktem prezydentury Kaczyńskiego. Nic dziwnego, że Paweł Kowal, były wiceminister spraw zagranicznych, a dziś jeden z twórców ruchu PiS-owskich secesjonistów, wprost odwołał się do tego w programie nowego ugrupowania: "Wizja Lecha Kaczyńskiego była twórczym rozwinięciem w dzisiejszych warunkach idei Piłsudskiego i Giedroycia, Polski jako przyjaciela i lidera obszaru od Kaukazu po kraje bałtyckie".

Kowal i inni współpracownicy Kaczyńskiego "od Wschodu" nazywali prezydencką wizję niby to żartobliwie, ale tak naprawdę dość serio "planem prometejskim". Chodziło o powstrzymywanie Rosji, przeniesienie sporów m.in. handlowych z tym państwem na forum UE. I wciąganie Gruzji, Ukrainy i Azerbejdżanu w obszar wpływów Zachodu.

Choć nagłe utwardzenie polityki wobec Moskwy zaszokowało kadry MSZ, plan wyglądał na wykonalny. Szczyt Rosja-UE w Samarze, w 2007 r. był wielkim sukcesem. Pierwszy raz "stara" Unia tak twardo poparła postulaty Warszawy w sporze z Moskwą, toczonym wówczas o embargo na dostawy polskiego mięsa.

Kaczyńskiemu udało się zbudować strategiczne związki z Gruzją, Ukrainą, Azerbejdżanem i krajami nadbałtyckimi. Było to szczególnie widoczne, gdy polski prezydent na telefon zebrał znaczącą delegację liderów pobliskich państw, by lecieć na ratunek zagrożonej szturmem rosyjskich czołgów stolicy Gruzji.

Ale to już koniec sukcesów.

Elementem planu prometejskiego miał być sojusz energetyczny. Warszawa chciała zjednoczyć niezależnych od Rosji dostawców ropy i gazu znad Morza Kaspijskiego, kraje tranzytowe i potencjalnych odbiorców. Pomysł spalił na panewce, gdy na szczyt energetyczny do Krakowa w 2007 r. nie przyjechał Nursułtan Nazarbajew, prezydent Kazachstanu - państwa kluczowego dla sojuszu, bo bogatego w surowce energetyczne.

Drugi element planu energetycznego - powstrzymywanie Rosji od wchodzenia na rynek UE - był zwycięstwem, ale po latach ocenianym jako pyrrusowe. Chodzi o kupienie litewskiej rafinerii w Możejkach przez Orlen. Możejki natychmiast zostały odcięte od rosyjskiej ropy. Litwini zdemontowali kawałek torów łączących rafinerię z Łotwą. Przedsiębiorstwo nie ma dostępu do taniego surowca, przynosi straty. Wydaje się, że Orlen najchętniej pozbyłby się firmy, zastanawia się tylko, jak sprzedać, by nie stracić za dużo.

Zresztą już wcześniej zakup Możejek - gorąco popierany przez Lecha Kaczyńskiego i ówczesną szefową jego gabinetu Elżbietę Jakubiak - wywoływał spory w środowisku PiS. Przeciw była grupa ekspertów skupiona wokół Piotra Naimskiego (szef UOP w rządzie Jana Olszewskiego, w rządzie PiS wiceminister gospodarki odpowiedzialny za bezpieczeństwo energetyczne). Uważali oni, że zamiast kupować rafinerię, trzeba szukać dostępu do źródeł ropy innej niż rosyjska.

Niepowodzenia w polityce wschodniej miały też przyczyny obiektywne. Regres zaczął się w 2008 r. na nieudanym szczycie NATO w Bukareszcie - kiedy wbrew zabiegom Polski i USA Sojusz nie przyznał Ukrainie i Gruzji MAP (planu działań na rzecz członkostwa w pakcie). Ostateczna klęska przyszła w sierpniu, gdy wybuchła wojna gruzińsko-rosyjska. Kaczyński robił, co mógł, by wspierać Tbilisi - gdy przybywał do stolicy Gruzji, rosyjskie czołgi stały u bram miasta. To był odważny gest, ale nic więcej.

Po wojnie NATO i UE nie chciały już rozmawiać o przyjmowaniu Gruzji i Ukrainy. Polityczny "prometejski" plan prezydenta zaczął się sypać, zresztą przy pomocy rządu Donalda Tuska, który zrewidował politykę wschodnią. Ochłodzeniu uległy stosunki nie tylko z Litwą, ale też z Ukrainą i Gruzją. Strategia wciągania tych dwóch ostatnich krajów w orbitę wpływów Zachodu została zamieniona na program Partnerstwa Wschodniego (obejmującego m.in. Białoruś i Rosję).

Tak więc z planów prezydenta nie zostało nic, oprócz wspomnień Pawła Kowala, który dziś buduje pomnik Kaczyńskiego - Prometeusza siedzącego na gazowej rurze.

Starszy pan z muzeum

Jan Ołdakowski - dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, jeden z najbardziej wpływowych członków "grupy muzealników" - zawsze mówił o Lechu Kaczyńskim jak o niezwykłym szefie, który ojcował młodym współpracownikom. Dlatego najchętniej widziałby swojego mentora nie na cokole, ale na ławeczce - tak, żeby turyści mogli go dotknąć, usiąść obok i zrobić sobie zdjęcie. Ławeczka, ma się rozumieć, powinna stanąć gdzieś na dziedzińcu Muzeum Powstania - trwałego śladu, jaki Kaczyński zostawił po swoich rządach w stolicy.

Muzeum było tylko częścią "polityki historycznej", którą konsekwentnie realizował prezydent. Polegała ona m.in. na wygrzebywaniu z lamusa i odznaczaniu ludzi zasłużonych dla antypeerelowskiej opozycji. Kaczyński robił to konsekwentnie, nie zrażając się nawet tym, że niektórzy odznaczeni zwracali ordery.

Tym, że pamiętał o historii i nie bał się używania niemodnego słowa "patriotyzm", Kaczyński uwiódł część intelektualistów - którzy w podzięce wybaczali mu potknięcia i słabostki. Będący wśród nich "muzealnicy" lubili opowiadać nie o prezydencie Kaczyńskim, ale o Leszku, "którego bliscy współpracownicy stawali się z czasem po prostu jego przyjaciółmi".

Dziś to środowisko jest w konflikcie z PiS. Ołdakowski mówi, że prezydentowi nie podobałaby się sytuacja, w której jego najbliżsi współpracownicy są sekowani i wyrzucani z partii.

Z psem u boku

Na słowa Ołdakowskiego odpowiada Maciej Łopiński. On twierdzi, że Kaczyńskiemu najbardziej nie podobałaby się nielojalność uciekinierów.

I tu rodzi się dylemat. Bo i Łopiński, i Ołdakowski bardzo dobrze znali Lecha Kaczyńskiego. Pytanie, który znał go bardziej? Łopiński był przyjacielem prezydenta i szefem jego gabinetu. W ocenie Lecha pewnie zresztą nie bardzo się różni od Ołdakowskiego.

Najbliższe otoczenie podkreśla, że prezydent był empatyczny, zawsze pytał o zdrowie rodziców i o to, jakie stopnie dzieci przynoszą ze szkoły. Może trochę zagubiony, zbyt emocjonalny, ale uczciwy i dobry. Kochający zwierzęta i spacery inteligent w pałacowej klatce, który jest przymuszony do wykonywania prezydenckich rytuałów. Kaczyński od występu na wielkiej imprezie wolał, pełną dygresji, powoli sączącą się rozmowę "na sofach", czyli w saloniku na zapleczu swego gabinetu. Tam błyszczał wiedzą o polityce, prawie, historii czy literaturze, i obrażał się, gdy ktoś ze znajomych mówił do niego "Panie Prezydencie" zamiast "Leszku".

Jaki postawiliby mu pomnik? Pewnie skromny, gdzieś na starym Żoliborzu. To byłby spacerujący Kaczyński z grubą książką pod pachą i psem u boku. Może zresztą Łopiński zgodziłby się na "ławeczkowy" pomysł Ołdakowskiego. Z jednym zastrzeżeniem: uśmiechnięty Kaczyński musiałby grozić palcem założycielom stowarzyszenia "Polska jest najważniejsza".

Europejczyk na salonie

Europosłowie Michał Kamiński i Adam Bielan uważani są za głównych twórców zwycięskiej kampanii prezydenckiej z 2005 r. Ich Kaczyński z pewnością ubrany byłby we frak i przechadzał się po europejskich salonach.

Bielan z Kamińskim uważali, że Lech Kaczyński jest politykiem proeuropejskim, tyle tylko że twardo zabiega o naszą pozycję w UE. A to nie wszystkim się podoba, więc przyprawiają Lechowi gębę polityka pełnego kompleksów i zaściankowego.

Wiara w proeuropejskość została zmącona zachowaniem prezydenta podczas awantury o podpisanie ustawy ratyfikującej traktat lizboński. Lech Kaczyński nie chciał wziąć odpowiedzialności za umowę, którą sam wynegocjował, co było trudne do zrozumienia. Obaj politycy tłumaczyli to operacją partyjnych eurosceptyków, Zbigniewa Ziobry i Jacka Kurskiego, którzy dopchali się do ucha Kaczyńskiego. To oni namówili prezydenta do wygłoszenia orędzia, w którym przestrzegał przed konsekwencjami Lizbony. Wystąpienie było ilustrowane zdjęciami: homoseksualistów na ślubnym kobiercu, mapy Niemiec z przedwojennymi granicami, Angeli Merkel naradzającej się z Eriką Steinbach. Potem jednak Lech Kaczyński się z tego wycofał, a Michał Kamiński odetchnął z ulgą. Jak mówił, gdyby prezydent się upierał, on musiałby odejść z polityki.

Bielan i Kamiński starali się doradzać prezydentowi z różnym skutkiem. Czasami wygrywali kampanię, czasami bezradnie patrzyli, jak notowania lecą na łeb na szyję. Winny był często ich szef, który nie miał zamiłowania do PR-owskich tricków i oganiał się od nich, mówiąc, że nie chce być Kazimierzem Marcinkiewiczem.

Kamiński chciał np. - bezskutecznie - sprawić Kaczyńskiemu telefon multimedialny, aby tabloidy mogły pisać, że głowa państwa jest nowoczesna. Dlatego pewnie prezydent wystrojony we frak powinien mieć jeszcze w ręku blackberry, z którego wysyła maila. Wygląda na to, że postument nie pokazywałby rzeczywistego Kaczyńskiego, ale marzenia obu polityków o tym, jaki być powinien.

Z kodeksem w dłoni

Szczególne prawo do spuścizny po zmarłym prezydencie ma Zbigniew Ziobro. Pierwsze kroki w wielkiej polityce stawiał właśnie u boku Lecha Kaczyńskiego - w 2001 r. był u niego wiceministrem, gdy przyszły prezydent rządził resortem sprawiedliwości. Bez wsparcia Lecha, Ziobro nie znalazłby się w parlamencie w 2001 r., nie trafiłby do komisji rywinowskiej, nie stałby się popularny.

Tego, jak radzić sobie na ministerialnym stanowisku, Ziobro uczył się od Lecha Kaczyńskiego. Wizerunek szeryfa zaczerpnął wprost od niego. Tyle jeśli idzie o styl. A poglądy? Też bliskie. Ziobro garściami czerpał z myśli, które przedstawiał prezydent. Obaj byli za bezwzględną polityką karną, łącznie z możliwością orzekania wyroków śmierci dla sprawców okrutnych zbrodni. Ktoś oczywiście może powiedzieć, że stosunki między Ziobrą (gdy był ministrem) a Kaczyńskim (w trakcie prezydentury) mocno się ochłodziły i z dawnej relacji uczeń-mistrz niewiele zostało. Ale to pozory.

Po prostu w Pałacu wpływy mieli ludzie, którzy źle nastawiali prezydenta do ambitnego ministra - Kamiński, Bielan, a także Zbigniew Wassermann czy Janusz Kaczmarek. Gdy tylko Ziobro i grający z nim w duecie Jacek Kurski zdołali przebić się do Lecha Kaczyńskiego, ten zgadzał się z ich diagnozami, kupował ich pomysły.

Tak było właśnie wiosną 2008 r., gdy obaj przekonali Kaczyńskiego, by wygłosił orędzie telewizyjne na temat ratyfikacji traktatu lizbońskiego. To był właśnie prawdziwy, silny Lech Kaczyński, jakim chcieli widzieć go Ziobro i jego stronnicy. Polityk, który wiedział, że wielkie kraje Unii - jak Niemcy czy Francja - to nie "dobrzy wujkowie", ale gracze bezwzględnie walczący o swoje interesy. "Dziurki nie zrobią, a krew wypiją" - mówił jednemu ze swych doradców prezydent.

Gdyby to więc Zbigniew Ziobro fundował pomnik, Lech Kaczyński ustawiony na cokole miałby srogie oblicze. W dłoni dzierżyłby kodeks karny, którym oganiałby się od złych doradców, czyli Kamińskiego i Bielana.

Prezydent pogodny

Spuścizna Lecha Kaczyńskiego? Wrażliwość na sprawy społeczne: równouprawnienie kobiet, problem bezrobocia, kondycję polskich rodzin. Dla profesora prawa i specjalisty od kodeksu pracy to były sprawy kluczowe. Komu, jeśli nie Joannie Kluzik-Rostkowskiej, kwestie te w wielkiej (dziś rozpadającej się) pisowskiej rodzinie były bliższe?

Współczucie dla słabszych i pokrzywdzonych było wizytówką prezydenta. I stosunek do kobiet - całkowite zrozumienie tego, że poza codzienną pracą na ich głowach pozostaje wychowanie dzieci i prowadzenie domów. Kaczyński promował panie i chętnie z nimi współpracował w Pałacu - z Małgorzatą Bochenek, Anną Fotygą, Elżbietą Jakubiak, Leną Cichocką, Zofią Gust, a w warszawskim Ratuszu z samą Kluzik-Rostkowską.

Dla ludzi takich jak szefowa dopiero co powstałego stowarzyszenia "Polska jest najważniejsza" istotne było jeszcze jedno - uciekanie od radykalizmu, tolerancyjność Lecha Kaczyńskiego dla ludzi, którzy myśleli inaczej niż on. Prezydent miał znajomych i przyjaciół w środowiskach, którym nieraz było daleko do PiS - naukowców, prawników i przedsiębiorców. Dla świata Lech był tym lepszym bliźniakiem, wygładzającym kanty, zmiękczającym twardą retorykę Jarosława.

Nie bez przyczyny środowisko Radia Maryja atakowało Lecha Kaczyńskiego za filosemityzm czy uległość wobec "liberałów" i "salonu".

O. Tadeusz Rydzyk w lipcu 2007 r., na zamkniętym wykładzie dla studentów, nazwał prezydenta oszustem, a jego małżonkę czarownicą. Kto, jeśli nie Lech Kaczyński - człowiek otwarty i tolerancyjny - lepiej pasuje na patrona środowiska Kluzik-Rostkowskiej?

Jak wyglądałby monument prezydenta stawiany przez liderkę pisowskich frondystów? Pogodny Kaczyński w rozmowie z grupką osób, wśród których jest matka z dzieckiem, student i starsza pani.

Z teczkami agentów

Bez determinacji Lecha Kaczyńskiego nie byłoby raportu z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych, czyli projektu prowadzonego przez Antoniego Macierewicza. Prezydent autoryzował dokument podpisem w 2007 r. i wziął na siebie polityczną odpowiedzialność za jego ujawnienie. To także część spuścizny.

Jeszcze przed publikacją raportu prezydent posłał swoich reprezentantów do komisji, która zajęła się rozmontowaniem WSI. Gdy pisowski rząd padał na jesieni 2007 r., wyciągnął do niej pomocną dłoń: użyczył pomieszczeń w prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, by weryfikatorzy mogli kontynuować pracę. Warto również wspomnieć, że podzielał generalną tezę Macierewicza i prof. Andrzeja Zybertowicza (doradcy w Pałacu), że WSI miały silne wpływy w mediach, biznesie i polityce. "Jest rzeczą wystarczająco kompromitującą, jeżeli miały istotne wpływy w sferze, która do nich nie należy" - mówił w styczniu 2007 r.

Oczywiście prezydent, wbrew niektórym stronnikom, nie twierdził, że WSI trzęsły III RP. "Jeśli mielibyśmy w Polsce w drugiej połowie lat 90. i pierwszych latach XXI w. sytuację, że WSI by Polską rządziły, jak niektórzy sądzili, to nie miałbym przyjemności i zaszczytu tutaj się z panami spotykać jako prezydent. To na pewno nie było tak, że te służby rządziły Polską" - oceniał blisko cztery lata temu Lech Kaczyński w wywiadzie dla TVP.

Mimo wszystko środowisko, które potykało się z wojskowymi służbami, wiele prezydentowi zawdzięcza. Jaki wystawiłoby mu monument? Pomnikowy Lech Kaczyński mógłby np. przenikliwym wzrokiem studiować akta z adnotacją "ściśle tajne" lub teczki agentów.

Odlany z brązu

Strażnik spuścizny i spadkobierca jest oczywisty. Kto inny może nim być, jeśli nie brat--bliźniak? Frondystów, którzy próbują część spuścizny odebrać Jarosławowi Kaczyńskiemu, ostro skarcił Maciej Łopiński. Powiedział, że próby przeciwstawiania Lecha bratu są absurdalne. I słusznie.

Próby dzielenia bliźniaków są skazane na klęskę - jest to, używając określenia prezesa PiS, "oczywista oczywistość". Bracia rozmawiali ze sobą przez telefon po kilkanaście razy dziennie. O sprawach zwykłych, ale i o polityce. Bywało, że Lech przerywał spotkania, ponieważ czuł potrzebę zamienienia kilku słów z Jarosławem.

Ale było coś więcej.

Spuścizna po Lechu Kaczyńskim to przecież budowa IV RP - Polski, która będzie regionalnym liderem, państwem bez agentów, krajem solidarnych ludzi, którzy umieją oddać hołd swoim, często zapomnianym, bohaterom. A autorem całości politycznego projektu (w którym prezydent miał do odegrania ważną rolę) był Jarosław Kaczyński. W kwestiach kluczowych prezes PiS był dla głowy państwa pierwszym doradcą i powiernikiem. Gdy w 2007 r. prezydent prowadził w Brukseli finałowe negocjacje na temat kształtu traktatu lizbońskiego, na bieżąco konsultował się z bratem. Nie dzwonił do Ludwika Dorna, Zbigniewa Ziobry, Joanny Kluzik-Rostkowskiej, Pawła Kowala czy Michała Kamińskiego. W oczywisty sposób szukał wsparcia u Jarosława Kaczyńskiego.

W najgłębszym przekonaniu prezydenta prezes PiS był postacią wyjątkową, bardziej zasługującą na zaszczyty niż on sam. Janusz Kaczmarek, współpracownik głowy państwa w pierwszej części prezydentury, opowiadał nam, jak to Lech Kaczyński z pełnym przekonaniem mówił, że brat byłby dużo lepszym prezydentem od niego.

Pomnik fundowany przez brata zapewne stanąłby na wysokim cokole, byłby wielki i odlany z brązu. Przedstawiałby męża stanu, który w jednej dłoni trzyma dokument "Projekt

IV RP", a drugą ręką wskazuje kierunek, w którym powinniśmy iść. Żeby taki pomnik stanął, np. na Krakowskim Przedmieściu, Jarosław Kaczyński musiałby wrócić do władzy. Na razie się na to nie zanosi.

Statua niepodobnego bliźniaka

Chociaż to, że rządzi Donald Tusk, nie wyklucza powstania pomnika byłego prezydenta: otoczenie premiera również zaczyna przyznawać się do spuścizny po Lechu Kaczyńskim.

Czasy tamtej prezydentury ekipa Tuska musi traktować z nostalgią. Eksperci od PR robili wszystko, by pokazać, że rząd chce jak najlepiej, ale na przeszkodzie stoi kłótliwy, wiecznie niezadowolony, skłonny do psucia prezydent. Nieważne, że według konstytucji to rząd rządzi, a prezydent ma funkcje w większości dekoracyjne. Ważne, że Lech Kaczyński dawał rządowi dobre alibi.

Tusk budował swój wizerunek premiera frasobliwego, za którego plecami stoi para krwiożerczych bliźniaków. W tej wizji Lech był bardzo podobny do Jarosława, w zasadzie była to jedna postać. Dowodzą tego choćby propagandowe "Przekazy dnia" (wysyłane przez Kancelarię Premiera do polityków PO instrukcje, co mają mówić w mediach): "Bracia Kaczyńscy traktują urząd głowy państwa instrumentalnie", a prezydentura Lecha przynosi Polsce "tylko wstyd i upokorzenie".

Dziś trochę się to zmieniło. Premier powiedział, że "wszyscy powinniśmy starać się realizować to, co dobre w dziedzictwie, w tym, co pozostało po tych politykach, którzy odeszli. Także po Lechu Kaczyńskim". Lech jawi się jako polityk łagodniejszy, za to Jarosław nie zmienił się nic a nic, czyli jest zły i agresywny.

Radosław Sikorski mówił niedawno, że prezes PiS "do Polski odnosi się z pogardą". Tusk dodawał, że Jarosława Kaczyńskiego "fascynuje siła", a motywuje "chęć odwetu".

Lech z rządowego pomnika tak różniłby się od Jarosława, że trudno byłoby się domyślić, że obu łączą jakieś więzy rodzinne. Nad postaciami obu braci dominowałoby oczywiście zadumane oblicze pana premiera.

Michał Majewski i Paweł Reszka są publicystami "Plus-Minus", weekendowego dodatku "Rzeczpospolitej". Za swoje teksty o katastrofie smoleńskiej zostali wyróżnieni Nagrodą im. Andrzeja Woyciechowskiego. Niedawno ukazała się ich książka "Daleko od Wawelu", poświęcona prezydenturze Lecha Kaczyńskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2010