Kto rozwieje mgłę

Jedna katastrofa. Dwie opowieści. Pierwsza o zdradzie. Druga o państwie, które zdało egzamin. Te historie nigdy się nie zejdą, nie stworzą spójnego obrazu. Pytanie, co z większością, która nie daje wiary żadnej z tych „prawd o 10 kwietnia”?

09.04.2012

Czyta się kilka minut

 / fot. Adam Lach / Napo Images / Newsweek Polska
/ fot. Adam Lach / Napo Images / Newsweek Polska

Okopy są dwa. Masz wybór. Jesteś „zdrajcą Polski” z ekipy Tuska albo „oszołomem” z drużyny Macierewicza i Kaczyńskiego. Obie armie siedzą na swych pozycjach i walą do siebie z najcięższych dział. PiS i jego sojusznicy mają na sztandarach wypisane „Państwo Tuska to rosyjska kolonia”, „Jesteście pachołkami Moskwy”. Z drugiego, platformersko-rządowego okopu powiewają flagi z napisami „Brońmy się przed szaleństwem”, „Oni chcą podpalić Polskę”.

Sytuacja jest wygodna dla obu stron. Kaczyński, mobilizując swoich, neguje w całości „państwo Tuska”. A Tuskowi to na rękę: w końcu broni dobrze funkcjonującego kraju przed oszołomami. Te obozy zawłaszczyły sobie opowieść o 10 kwietnia. Zręcznie pomijają niewygodne dla siebie fragmenty. Budują czarno-białe scenariusze, które nijak się mają do faktów.

CHORY PUŁK

Przykład pierwszy z brzegu: pułk, z którego pochodziła załoga i samolot. Dziennikarskie śledztwa (m.in. Pawła Reszki i moje), a później raporty Komisji Jerzego Millera i ostatnio Najwyższej Izby Kontroli pokazywały obraz wieloletnich zaniedbań. Brak treningów, niewykorzystywanie symulatorów w nauce latania, przestarzały sprzęt, nagminne łamanie procedur bezpieczeństwa, fałszerstwa dokumentów, pośpieszne formowanie załóg przed lotami... Długo można wymieniać elementy, które składały się na upadek elitarnej jednostki.

Tyle że ta opowieść nie pasuje ani jednemu, ani drugiemu obozowi. PiS-owi nie pasuje, bo stronnictwo Kaczyńskiego opowiada o nieskazitelnym dowódcy lotnictwa, generale Andrzeju Błasiku, i załodze, która została wciągnięta w smoleńską pułapkę. Nie pasuje, bo fatalne zjawiska w pułku trwały od lat, a więc również w czasie, gdy władzę sprawował PiS.

Platforma także zręcznie obchodzi temat. Dlaczego? Bo musiałaby powiedzieć, co przez 2,5 roku swych rządów – od końca 2007 do kwietnia 2010 r. – zrobiła, żeby uzdrowić sytuację. A zrobiła niewiele. Musiałaby odpowiedzieć, jakie wnioski wyciągnięto po katastrofie wojskowej CAS-y na początku 2008 r. – wypadku, który był bliźniaczo podobny do katastrofy z 10 kwietnia. Owszem, wnioski wyciągnięto. Na papierze.

Z dokumentów, które zebrała NIK, wynika, że dowódcy lotnictwa raportowali do ministerstwa obrony o fatalnej sytuacji w jednostce. Co z tą wiedzą zrobiło kierownictwo MON-u za rządów PO? Nie było odważnego, kto w rozmowie z prezydentem i premierem powiedziałby: „Nie możemy zagwarantować bezpieczeństwa. Nie ma innego wyjścia, jak zawieszenie lotów z VIP-ami”.

Ktoś powie: przecież naganne praktyki w pułku zostały opisane w raporcie Jerzego Millera. Owszem, zostały. Nie zostało powiedziane, kto za nie odpowiada. Kto ponosi odpowiedzialność: którzy konkretnie dowódcy, urzędnicy i ministrowie.

Najmniejszą z win obarczałbym lotników, którzy rozbili się 10 kwietnia pod Smoleńskiem. Wykonywali rozkazy, byli produktem chorego systemu, który zbudowali ich przełożeni i akceptowali politycy różnych opcji – również ci z najwyższych szczebli władzy. Bo tak dla nich było najwygodniej. Wedle zasady – nagnijcie trochę reguły, polećmy, bo mi się spieszy do domu albo na spotkanie.

PIECZĘĆ I START

W zeszłym miesiącu zrobiliśmy z Pawłem Reszką wywiad z prezesem NIK, Jackiem Jezierskim. Izba, którą kieruje, przygotowała druzgocący raport na temat VIP-owskich lotów. Raport, który obozy Tuska i Kaczyńskiego taktycznie zmilczały.

Pytaliśmy prezesa NIK o najpoważniejsze uchybienia, słabości. Wskazał na to, że przez lata nie doczekaliśmy się jako państwo porządnych zasad, które regulowałyby loty VIP-ów. Instytucje takie jak BOR, pułk specjalny, kancelarie najważniejszych urzędów, miały swoje wycinki, fragmenty, za które odpowiadały. Za całość nie było odpowiedzialnego. Nie było nikogo, kto stawiał pieczęć i decydował: „Jest w porządku, ten samolot może startować”. Politykom, i to nie tylko tym z ekipy Tuska, zabrakło wyobraźni. Cena do zapłacenia okazała się wysoka.

Jest w locie z 10 kwietnia postać szczególnie tragiczna. Chodzi o nawigatora Artura Ziętka. Młody porucznik, pasjonat lotnictwa. Rozkaz o wylocie do Smoleńska dostaje dzień przed podróżą. Musi jeszcze wykonać rejs do Gdańska. Na chybcika próbuje się uczyć rosyjskich komend lotniczych, na kolanie studiuje mapy pokazujące drogę do Smoleńska. Nie był w Rosji, nie zna języka. Nawet nie ma szans porządnie się wyspać. Taki harmonogram pracy ustawili mu przełożeni. Czy jest współwinny katastrofy? W najmniejszym stopniu.

DECYZJA, KTÓRA PODJĘŁA SIĘ SAMA

Drużyna Kaczyńskiego strzela do Tuska z najcięższych dział. Jest mowa o krwi na rękach, o zdradzie i tajemnych układach z Putinem. Premierowi w to graj. „Sami widzicie, co to za argumenty. Jak z tym dyskutować?” – może odrzec szef rządu. Strzelanie z mniejszej, ale bardziej precyzyjnej amunicji byłoby skuteczniejsze.

Zaraz po katastrofie drużyna Tuska popełniła poważne błędy. Gabinet w kluczowych, pierwszych momentach nie skupiał się na sprawach najważniejszych. Zamiast radzić się ekspertów, prokuratorów, szukać formuły jak najlepszego badania katastrofy, na najwyższych szczeblach władzy rozmyślano o żałobie, organizacji pogrzebów, o powołaniu niepotrzebnego międzyresortowego zespołu do koordynowania działań, których nie było.

Europoseł Paweł Kowal sformułował, jak się wydaje, słuszną tezę, że największe błędy popełniono właśnie w pierwszych kilkunastu godzinach po katastrofie. Skoro wówczas sprawą interesował się cały świat, skoro Moskwa w świetle kamer wykazywała skłonność do ustępstw, należało sformułować swoje warunki uczestnictwa w śledztwie, we współpracy. Wyrwać tyle, ile się dało.

Zdecydowanie: nie był to moment, w którym „państwo zdało egzamin”. Stopień chaosu ilustruje to, w jaki sposób wybrano podstawę prawną do badania katastrofy, czyli załącznik 13. konwencji chicagowskiej. Kto podjął decyzję? Nie wiadomo do dziś. Na początku Donald Tusk zrzucał odpowiedzialność na Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy MAK-u. „Rada i sugestia Edmunda Klicha tuż po katastrofie była taka, żeby procedować według konwencji” – mówił premier.

Klich umywał ręce: „Nikt mnie nie pytał, czy to będzie najlepsze, czy najgorsze, ja tylko dostarczyłem dokument ministrowi Grabarczykowi, a później już dowiedziałem się od Tatiany Anodiny, że to zostało zaakceptowane”.

Kluczowa decyzja „podjęła się sama”. W styczniu 2011 r. Tusk, dociskany przez dziennikarzy, przyznał, że nie ma dokumentu, w którym rząd ani jakakolwiek polska instytucja podejmuje decyzje o stosowaniu tej podstawy prawnej.

Tuż po katastrofie prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew zapewniał Donalda Tuska, że śledztwo będzie wspólne. Przynajmniej tak podawały służby prasowe polskiego premiera. Z prokuratorami na miejscu tragedii spotkał się minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski i – jak głosił komunikat Centrum Informacyjnego Rządu – „ustalił zasady współpracy obu stron”. Rosjanie z telefonicznej rozmowy Tusk–Miedwiediew z 10 kwietnia wynieśli inną konkluzję: o „gotowości i konieczności ścisłej współpracy przy śledztwie”. Współpraca to nie wspólne śledztwo.

Zdaje się, że polska strona dość długo wierzyła, iż jest inaczej. Jeszcze 26 kwietnia minister Kwiatkowski pytał w oficjalnym piśmie prokuratora generalnego, czy możliwe jest powołanie wspólnego zespołu śledczych z Polski i Rosji. Delikatnie mówiąc, nie najlepiej to świadczyło o koncepcyjnej pracy, którą w pierwszych dniach i tygodniach po katastrofie wykonali najważniejsi ludzie w państwie.

BAJKA O DOBRYM CARZE I ZŁYCH BOJARACH

Jeśli ktoś więc chce krytykować Donalda Tuska, racjonalnych, rzeczowych argumentów mu nie zabraknie. Kolejny z nich: przypadek pułkownika Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy MAK-u. Klich, co wyszło na jaw już w pierwszych tygodniach po katastrofie, kompletnie nie radził sobie podczas pracy w zespole. Nie był w stanie zawierać żadnych kompromisów. Dowiódł, że niezależnie od okoliczności, jeśli może się z kimś pokłócić, to na pewno to zrobi. Pokłócił się więc z naczelnym prokuratorem wojskowym Krzysztofem Pakulskim, z ministrem obrony Bogdanem Klichem, z ministrem Jerzym Millerem i członkami jego komisji. Jeśli dodać do tego „parcie na szkło” i ambicje polityczne, które wyszły z Edmunda Klicha – daleko będzie od obrazu chłodnego profesjonalisty, który powinien był w Moskwie dowodzić naszymi ekspertami, i mimo trudności spróbować dociec przyczyn narodowej tragedii.

Być może Klich jest doskonałym fachowcem. Jednak polskie interesy w Rosji powinien był reprezentować ktoś, kto potrafi dogadać się z innymi urzędnikami: za jego sprawą spory wewnętrzne osłabiały naszą, i tak słabą, pozycję. Prawdę mówiąc, szef rządu powinien był wyrzucić Edmunda Klicha już przy drugim konflikcie. Dlaczego Tusk tego nie zrobił? Tu sprawa jest chyba prosta – premier bał się krytyki ze strony PiS: „Co rząd chce ukryć, zwalniając pułkownika, który szefem komisji badania wypadków lotniczych został z nadania naszego ministra?”. Dalszą część retoryki można sobie wyobrazić. Potem – gdy także prawicowi posłowie byli już zmęczeni pułkownikiem Klichem – Tusk również nic nie zrobił, uznając chyba, że jest za późno na zmiany.

Kolejna sprawa, która ma charakter generalny, to poważny w polityce grzech naiwności, który, jak się wydaje, popełnił polski premier. Sygnałów o tym, że współpraca polsko-rosyjska w drugiej połowie 2010 r. idzie jak po grudzie, było aż nadto. A jednak Donald Tusk robił dobrą minę do złej gry. Było trochę tak, jakby szef rządu i jego otoczenie wierzyli w bajkę o złych bojarach i dobrym carze. To znaczy, być może lobby przemysłowo-lotnicze reprezentowane przez generał Tatianę Anodinę istotnie nie chce rzetelnego wyjaśnienia przyczyn katastrofy, ale są przecież ludzie wyżej postawieni, do których będzie się można odwołać. W końcu oni, czyli Dmitrij Miedwiediew i Władimir Putin, deklarowali gotowość do pełnej współpracy.

Czym się skończyło, wszyscy pamiętają – zlekceważeniem wszystkich polskich uwag do raportu MAK i moskiewską wykładnią przyczyn katastrofy, którą najkrócej można streścić tak: polski generał pod wpływem alkoholu nacisnął na słabego psychicznie pilota, żeby za wszelką cenę lądował. Gdy Tusk protestował, wyrażał dezaprobatę, odpowiedź z Moskwy przyszła z poziomu MAK i brzmiała krótko: raport jest ostateczny, nie mamy nic do dodania.

Symbolem porażki zakulisowej dyplomacji jest sprawa szczątków samolotu, które wciąż niszczeją na płycie lotniska Siewiernyj. Także tu istota sprawy nie leży w zdradzie, lecz w nieumiejętności. Ktoś może powiedzieć, że Rosja nadal prowadzi śledztwo, więc chce mieć wrak do dyspozycji, i nic z tym zrobić nie można. Tyle że mijają już dwa lata od katastrofy, a o powrocie szczątków maszyny do kraju nic nie słychać. Niedawno słusznie nazwał rzecz po imieniu minister sprawiedliwości Jarosław Gowin: stwierdził, że problem nie w śledztwie, ale w politycznej decyzji, która leży w ręku Władimira Putina.

ZAPRASZAMY DO OKOPÓW

Dwie opowieści o Smoleńsku nie mogą się zejść. Jak się wydaje, problem polega też na tym, że brakuje poważnej rozmowy. Wygląda na to, jakby nie chciała jej żadna ze stron. Gdzieś między wierszami pobrzmiewa ton: „z wami nie ma o czym mówić, bo jesteście sprzedawczykami” i z drugiego okopu: „wy za to wierzycie w spiski i nic was nie przekona”. Większą winę za taki stan rzeczy widziałbym po stronie obozu władzy.

W zeszłym roku, po długich miesiącach prac, państwowa komisja ogłosiła raport na temat katastrofy. Jest w nim mowa o bezpośrednich przyczynach – zejście przy fatalnej pogodzie poniżej wysokości decyzji, nieudany manewr odejścia znad lotniska przy biernym zachowaniu rosyjskich kontrolerów. Wedle ekspertów komisji tupolew urwał duży fragment lewego skrzydła o brzozę, przez co obrócił się na grzbiet i z ogromną siłą uderzył w grząską ziemię.

Obóz PiS-u widzi przyczyny inaczej. Zespół Antoniego Macierewicza (powołując się na badania znanych z nazwiska ekspertów) ogłosił, że na pokładzie doszło do dwóch silnych wstrząsów oraz że potężny tupolew nie mógł stracić skrzydła przy zetknięciu z brzozą. Dwie wykluczające się wersje. Pytanie, dlaczego nie można o tym rozmawiać, szukać odpowiedzi. Dlaczego eksperci z komisji Millera nie mogą wyjść z dokumentami, obliczeniami, i skonfrontować swej wersji z tą pisowską? Jeśli rzetelnie wykonali zadanie, to chyba nie powinni obawiać się takiej rozmowy. Trochę jakby władza ex cathedra mówiła: „Co mieliśmy do powiedzenia, to już powiedzieliśmy. Sprawa skończona”.

Pytałem o tę taktykę kilka miesięcy temu jednego z ważnych polityków PO. – Nie ma sensu wchodzenie w rozmowę z ludźmi od Macierewicza. Oni nie chcą słuchać argumentów, byłaby z tego tylko połajanka – tłumaczył uparcie.

Moim zdaniem to błąd. Nie chodzi o przekonywanie polityków, tylko opinii publicznej. Rzecz w tym, że Polacy jako zbiorowość mają mętlik w głowie na temat przyczyn katastrofy. Bardzo wiele osób nadal nie wie, co sądzić o wydarzeniach z 10 kwietnia. Dobrze byłoby rozwiewać mgłę. Nie ma się tu czego bać, czego bronić. Cnota nieomylności, którą starała się zachować komisja Jerzego Millera, została utracona, o czym już pisaliśmy z Pawłem Reszką na łamach „Tygodnika”: utracona przy okazji sprawy rzekomej obecności gen. Andrzeja Błasika w kokpicie tupolewa.

Komisja przypisała Błasikowi konkretne słowa, które miał wypowiadać tuż przed katastrofą. Na początku tego roku wyszło na jaw, że żaden z trzech zespołów ekspertów (policji, ABW i krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych) nie wychwycił głosu generała w nagraniach z kabiny. Kto więc to zrobił? Tajemnica do dziś.

O obecności generała w kabinie miało też świadczyć miejsce, w którym odnaleziono ciało: sektor, w którym ugrzązł kokpit samolotu. Bez kontekstu to mocna przesłanka, ale gdy spojrzeć na inną okoliczność, słabnie w oczach. Bo właśnie w tym rewirze znaleziono szczątki jeszcze 12 osób i tylko jednego członka załogi (ciała trzech pozostałych lotników były w innych sektorach). Komisja pozostała niewzruszona. Raportu nie skorygowano i stoi w nim, że „elementem presji pośredniej była obecność Dowódcy Sił Powietrznych w kabinie, gdyż w świadomości dowódcy statku mogła pojawić się obawa o ocenę jakości wykonania przez niego podejścia do lądowania”. Przesłanki do stawiania takiej tezy są co najmniej wątłe.

„Teza okazała się nie mieć autora, a jeden pan zrzuca odpowiedzialność na drugiego. To budzi niesmak”. Kto tak mówił? Ktoś z obozu PiS-u? Nie, Małgorzata Szmajdzińska, wdowa po polityku SLD, który zginął pod Smoleńskiem. „Zawiodłam się na premierze, rządzie i Komisji Millera. Po niemal dwóch latach uważam, że nasze działania były zbyt powolne i za słabe” – mówiła blisko dwa miesiące temu Szmajdzińska. Pełne goryczy słowa, być może mocniejsze niż kolejne tyrady o zdradzie lub spisku.

***

Wydaje się, że jesteśmy skazani na długą pozycyjną wojnę o Smoleńsk między obozami Tuska i Kaczyńskiego. To nie będzie konfrontacja na argumenty – tak jest wygodniej dla obu stron. I to jest problem. Dla nas wszystkich, którzy nie chcą wchodzić do jednego lub drugiego okopu.


MICHAŁ MAJEWSKI jest publicystą tygodnika „Wprost” i współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”. Za cykl tekstów o katastrofie smoleńskiej, publikowany z Pawłem Reszką na łamach „TP” i „Rzeczpospolitej” odebrał w 2010 r. nagrody im. Andrzeja Woyciechowskiego i Grand Press. Z Pawłem Reszką opublikował także książki „Daleko od Wawelu” i „Daleko od miłości”, poświęcone otoczeniu Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2012