Wicepremier z Wołomina

To awans stulecia. Jackowi Sasinowi się udało, bo demonstruje oddanie premierowi a zarazem twardą lojalność wobec Kaczyńskiego.

24.06.2019

Czyta się kilka minut

Wicepremier Jacek Sasin podczas uroczystości powołania nowych członków rządu, Warszawa, 4 czerwca 2019 r. / ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM
Wicepremier Jacek Sasin podczas uroczystości powołania nowych członków rządu, Warszawa, 4 czerwca 2019 r. / ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM

Gdy prezydent Andrzej Duda wręczał w swym pałacu nominacje nowym członkom rządu, Jacek Sasin podszedł jako pierwszy. Ściskając prezydencką prawicę, lewą ręką chwycił Dudę za łokieć. Ten gest dobrej znajomości miał podkreślić ich bliskość, wszak lata temu pracowali razem w tym właśnie Pałacu Prezydenckim, za prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Aż po sam Smoleńsk.

Ale był w tej scenie zgrzyt, fałszywy ton. Bo Sasin nigdy nie był bliskim współpracownikiem Lecha Kaczyńskiego. A cała jego kariera w PiS, która dziś zaprowadziła go niemal na rządowy szczyt, zbudowana jest na takiej właśnie iluzji.

Na liście śmierci

Pamiętam przedpołudnie 10 kwietnia 2010 r. Chaos w organizacji przelotu prezydenta do Smoleńska od pierwszych chwil widać było gołym okiem. Przed każdą wizytą powstawała tzw. książeczka, czyli spis uczestników wizyty wraz z ich miejscem w samolocie. Gdy tego dnia rozesłano dziennikarzom książeczkę ze smoleńskiego wyjazdu – jako listę śmierci – było tam także nazwisko Sasina, wówczas wiceszefa prezydenckiej kancelarii. Takich pomyłek, wynikających z wielokrotnego zmieniania przez Kancelarię Prezydenta składu delegacji, było zresztą więcej.

Sasin miał lecieć do Smoleńska, ale ostatecznie pojechał tam samochodem z kierowcą, oddając swe miejsce Katarzynie Doraczyńskiej, młodej prezydenckiej urzędniczce. „Nie mogła jechać wcześniej samochodem, bo wracała z zagranicy, poprosiła mnie więc, abym się z nią zamienił” – wspominał potem. Doraczyńska osierociła męża i małą córeczkę.

Szybko okazało się nie tylko, że Sasin żyje, ale w dodatku jest wyjątkowo jak na rozmiar tragedii żywotny. Jeszcze 10 kwietnia wrócił do Warszawy.

– Odwiedzałem wtedy Kancelarię Prezydenta – wspomina wieloletni działacz PiS, pracownik partyjnej centrali. – Ministrowie Lecha na przemian pili i płakali. Nikt nie był w stanie nic robić. Nikt, poza Jackiem. On jeden pracował, rozdzielał zadania, udzielał wywiadów.

W naturalny sposób stał się twarzą Kancelarii z tamtego czasu. Po raz pierwszy zobaczyła go większość Polaków.

Przeczekać szefa

Nie zapowiadał się na polityka. Przeciągnięte do dekady studia historyczne skończył w 1998 r. już jako pracownik Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, zajmującej się wypłatą niemieckich odszkodowań dla ofiar III Rzeszy. Miał już wtedy niemal 30 lat.

Mniej więcej w tym czasie zwrócił na siebie uwagę związanego z liberalną Unią Wolności Jacka Taylora, szefa Urzędu ds. Kombatantów, który ściągnął go do siebie. Najpierw Sasin był wicedyrektorem biura ewidencji i archiwów, a po kilku miesiącach awansował na szefa strategicznego departamentu orzecznictwa.

W tym urzędzie poznał bliżej dwie kobiety, które okazały się dla niego kluczowe. Pierwsza to żona Lilla. Druga – Elżbieta Jakubiak, wówczas dyrektorka gabinetu Taylora, a potem zaufana współpracowniczka Lecha Kaczyńskiego.

To dzięki niej Sasin trafił w orbitę Kaczyńskich i PiS. W 2004 r. – za prezydentury Lecha w stolicy został szefem Urzędu Stanu Cywilnego, a potem wszedł do zarządu dzielnicy Śródmieście, której burmistrzem został Mariusz Błaszczak, kolega ze studiów historycznych.

Nie układało się między nimi. W partii mówi się, że Błaszczak od lat nie może znieść tego, że Sasin podczas studiów smalił cholewki do jego obecnej żony.

Sasin odetchnął, gdy Błaszczak po wygranej PiS w wyborach do Sejmu w 2005 r. został szefem Kancelarii Premiera. Sam też już liczył na nowe rozdanie polityczne pod dyktando Kaczyńskich. Spodziewał się awansu na wojewodę mazowieckiego, Jakubiak przekonywała go nawet, że sprawa jest załatwiona. Ale Błaszczak na taki awans nie pozwolił. W styczniu 2006 r. Sasin został wicewojewodą, ale co się odwlecze, to nie uciecze. Przeczekał dwóch szefów, by na początku 2007 r. zająć fotel pana na Mazowszu. Tomasz Koziński został odwołany, bo wedle szefostwa PiS był za mało dynamiczny i ugodowy, zaś Wojciech Dąbrowski stracił posadę, gdy wyszło na jaw, że został przez sąd ukarany za jazdę rowerem po pijanemu.

Leczenie ropą

Sasin jako wojewoda szybko pokazał, że rozumie, czym jest polityka, i dobrze odczytuje polityczne oczekiwania Kaczyńskich. Przystąpił do wojny ze świeżo wybraną prezydent stolicy Hanną Gronkiewicz-Waltz. Jej zwycięstwo w 2006 r. bolało braci jak diabli. Nie dość, że jej nie znosili, to jeszcze zajęła ratusz po Lechu. Choć dziś wydaje się to groteskowe, wówczas Kaczyńscy robili wszystko, aby Warszawą rządził Kazimierz Marcinkiewicz – wtedy odchodzący premier PiS, dziś zaprzysięgły wróg Kaczyńskiego.

Sasin uważał, że znalazł sposób, jak pozbyć się prezydent Warszawy, którą stołeczny elektorat ewidentnie wybrał w kontrze do rządzącej wówczas krajem koalicji PiS-Samoobrona-LPR.

„Tak mi wychodzi, że muszę wydać orzeczenie zastępcze o wygaszeniu mandatu Hanny Gronkiewicz-Waltz” – oznajmił tuż po nominacji. Usiłował wykorzystać to, że Gronkiewicz-Waltz popełniła proceduralne zaniedbanie: zapomniała dołączyć do swego oświadczenia majątkowego deklaracji majątkowej męża. Plan nie wypalił, bo po decyzji Trybunału Konstytucyjnego prezydent zachowała mandat. Sasin przegrał, za to zdobył punkty u braci Kaczyńskich. Nie ma się co dziwić, że kiedy upadła – jak mawiał szef PO Donald Tusk – „moherowa koalicja” i doszło do przyspieszonych wyborów w 2007 r., Sasin dostał miejsce na liście wyborczej PiS. Kandydował do Senatu.

Przegrał, po raz pierwszy i ostatni. Wyborcy nie kupili jego pomysłów, które brzmiały jak polityczny pastisz. Najprzedniejszy – ropą będziemy leczyć wszelkie choroby cywilizacyjne: reumatyzm, choroby skóry i nerwice. „Gazeta Wyborcza” donosiła: „Najpierw wannę wypełnia się po brzegi ciepłą ropą naftową, potem chory nago zanurza się w niej po szyję. W zależności od schorzenia i diagnozy lekarza trwa to od kilku do dziesięciu minut. Po wyjściu z wanny ropę zeskrobuje się z ciała tępymi nożami, a resztę wyciera papierem”.

Nie, Sasin nie kandydował z Płocka, miasta Orlenu, tylko spod Warszawy. A ropę chciał przywozić w cysternach z Azerbejdżanu, korzystając z dobrych kontaktów Lecha Kaczyńskiego na Wschodzie.

Wybory w 2007 r. wygrała Platforma, więc Sasin stracił fotel wojewody i został na lodzie. Wtedy przydały się dobre kontakty z Elżbietą Jakubiak, która pracowała już wówczas w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Sasin najpierw został tam doradcą, a potem zastępcą Władysława Stasiaka, szefa Kancelarii. Stasiak zginął w Smoleńsku. Czekający na przylot delegacji Sasin stał się w ten sposób najwyższej rangi prezydenckim urzędnikiem, który pozostał przy życiu.

Cała rodzina dla Wołomina

To dzięki Smoleńskowi Sasin wypłynął na szersze polityczne wody. W wyborach samorządowych 2010 r. został radnym wojewódzkim na Mazowszu, chwali się, że uzyskał drugi wynik w kraju – ponad 55 tys. głosów. Ale to nie był dla niego łatwy moment. Jarosław Kaczyński co prawda dał sierotom z Kancelarii Prezydenta polityczne szanse w partii, ale nigdy szczególnie im nie pomagał. Nigdy nie uważał większości urzędników brata za wybitnych, część po Smoleńsku zesłał w polityczny niebyt.

Kiedy Sasin został radnym, nie miał pracy; zwolnił się, gdy w Pałacu Prezydenckim zapanował Bronisław Komorowski. W związku z medialną aktywnością Sasina po Smoleńsku w partii pojawił się pomysł, aby został rzecznikiem klubu parlamentarnego, może jego dyrektorem. Ale nie wszystkim się to podobało. Sasina nie trawił wiceszef PiS Adam Lipiński, zaś szef struktur Joachim Brudziński obawiał się jego medialnej i organizacyjnej aktywności. Rzecznikiem został kontrowersyjny Adam Hofman, ze wszystkimi tego późniejszymi skutkami.

Sasin znalazł inną przystań. Umościł sobie miejsce w ratuszu w Wołominie, gdzie rządził młody i zupełnie zielony burmistrz Ryszard Madziar z PiS. Pochodzący z pobliskich Ząbek Sasin teoretycznie został doradcą burmistrza, ale tak naprawdę zmarginalizował Madziara i przejął władzę nad miastem. Dużą część kluczowych urzędników – 20-30 osób – stanowili ludzie, których tam ściągnął. Albo spotkani we wcześniejszych miejscach pracy, albo też poleceni mu przez polityków PiS, o których względy zabiegał.

W ten sposób pracę w Wołominie dostali m.in. Józef Wierzbowski, były współpracownik Antoniego Macierewicza, weryfikator Wojskowych Służb Informacyjnych. Został sekretarzem urzędu. Inny weryfikator WSI Roman Kroner dostał posadę kadrowca.

Były wojewoda mazowiecki Wojciech Dąbrowski (ten od pijanej eskapady na jednośladzie) został wiceprezesem miejskiej ciepłowni. W wołomińskim magistracie pracował też m.in. Maksym Gołoś, były rzecznik Sasina w urzędzie wojewódzkim i współpracownik w Pałacu Prezydenckim.

Naczelnikiem wydziału promocji i kultury został Tadeusz Deszkiewicz, w przeszłości szef promocji stołecznego ratusza za Lecha Kaczyńskiego. Dziś wszyscy robią błyskotliwe kariery w rządzie i spółkach „dobrej zmiany”, budując przy tym nieformalne wpływy Sasina.

Inna rzecz, że niedocenianym talentem Sasina jest rozbuchany nepotyzm. Gdy tygodnik „Polityka” zrobił zestawienie usadzanych przez lata na państwowym Sasinowych ludzi, okazało się, że poseł dość szeroko definiuje rodzinę. Nie tylko żona i brat, ale też kuzynka, której wyswatał męża (swego kolegę, którego ciągnie za sobą w kolejnych urzędach), do tego siostra kuzynki i zięć siostry matki Sasina.

Smoleńska ścieżka

Ale Sasin ambicje miał większe niż Wołomin. W 2011 r. chciał się dostać do Sejmu. Początkowo wszystko wyglądało na formalność: Kaczyński obiecał mu „jedynkę” w okręgu podwarszawskim. Kłopot polega na tym, że wewnątrzpartyjne pertraktacje, kłótnie i sojusze doprowadziły do tego, że ostatecznie spadł na marne piąte miejsce, bez gwarancji wyboru.

Stanął na głowie, by nieformalnie zyskać przewagę nad kolegami. Dzięki swym wołomińskim kontaktom dotarł do ówczesnego skarbnika PiS Stanisława Kostrzewskiego i dostał dodatkowo na kampanię ok. 200 tys. zł. Efekt było widać bardzo wyraźnie – zdobył drugi wynik na liście, niemal 30 tys głosów. Przegrał, a jakże, tylko z Błaszczakiem, który miał „jedynkę”.

W pobitym polu zostawił jednak takich pisowskich wiarusów jak Ludwik Dorn (nr 2) czy Jan Szyszko (nr 4). W swym powiecie wołomińskim zebrał 44 proc. głosów oddanych na listę PiS.

Pomogły mu zresztą nie tylko pieniądze, ale także smoleńska sława.

Tuż przed wyborami w wywiadzie dla Rydzykowego „Naszego Dziennika” stwierdził: „Słyszeliśmy z Maciejem Łopińskim [szefem gabinetu Lecha Kaczyńskiego – red.] od personelu obsługującego gości w jednej z placówek prezydenckich w Warszawie, jak niedługo po katastrofie świetnie bawili się na zakrapianym alkoholem spotkaniu Bronisław Komorowski i Radosław Sikorski. Według relacji byli wówczas w doskonałych nastrojach i w pewnym momencie Komorowski miał podobno powiedzieć do Sikorskiego: »Lecha nie ma, ale został nam jeszcze ten drugi«. Na co Sikorski: »Nie martw się, Bronek, mamy jeszcze jedną tutkę«. Jak nam mówiono, takie słowa tam wtedy padały”.

Co prawda po latach sąd nakazał Sasinowi przeproszenie Komorowskiego, ale w tamtym czasie elektorat smoleński był po jego stronie.

W Sejmie Sasin nie miał wiele do roboty. Skrupulatnie za to pilnował swej politycznej trampoliny – czyli właśnie Smoleńska. Wszedł w skład sejmowego zespołu smoleńskiego Antoniego Macierewicza i z miedzianym czołem firmował wszystkie, nawet najbardziej ekstrawaganckie i wzajemnie sprzeczne teorie przewodniczącego.

O zamachu mówił równie często i niewiele mniej dosadnie od Macierewicza. Chodził na miesięcznice i został wiceprezesem Ruchu Społecznego im. Lecha Kaczyńskiego, rachitycznej organizacji, która miała upamiętniać myśl polityczną nieżyjącego prezydenta, ale próżno dziś szukać jakiejkolwiek jej aktywności.

Kluczowe jednak było to, że zaangażował się w projekt budowy w centrum Warszawy pomnika, a potem pomników smoleńskich – jednego dla prezydenta, drugiego dla wszystkich ofiar. Stał się wręcz twarzą tych strategicznych dla Jarosława Kaczyńskiego projektów, bo w komitecie budowy pomników chętnych do realnej pracy nie było wielu.

Sasin miał już pomnikowe doświadczenie. W 2011 r. próbował przez swych ludzi ustawić popiersie prezydenta w centrum Wołomina, ale skończyło się konfliktem między mieszkańcami. W związku z tym latem 2012 r. pomnik stanął na leśnym terenie otaczającym cmentarz wojenny w Ossowie, na którym spoczywają polscy żołnierze polegli w bitwie warszawskiej 1920 r.

Sasin obsadził się w roli głównego strażnika etosu Lecha Kaczyńskiego, co jest kompletnym nieporozumieniem. Nigdy nie był szczególnie istotnym współpracownikiem prezydenta, poznali się dość późno, współpracowali krótko i niezbyt blisko. A jednak te dwa lata w Pałacu Prezydenckim stały się zasadniczym politycznym kapitałem Sasina i głównym motorem jego kariery.

Zdjęcie ze SKOK-iem

W 2014 r. partia wystawiła go jako swego kandydata w wyborach na prezydenta Warszawy, ale nie można jednoznacznie powiedzieć, że był to sygnał ze strony Kaczyńskiego, iż Sasin idzie wyraźnie w górę. Warszawski PiS był ostro podzielony między frakcje Mariusza Błaszczaka i Mariusza Kamińskiego, którym trudno było wyłonić wspólnego kandydata. Zresztą każdy hipotetyczny kandydat PiS był z góry spisywany na straty w konfrontacji ze starającą się o kolejną kadencję prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz.

Sasin miał pogodzić zwaśnione frakcje i zawalczyć o jak najlepszy wynik. Można go nawet uznać za dobry – nie pozwolił wygrać Gronkiewicz-Waltz w pierwszej turze, a w drugiej zdobył ponad 41 proc. głosów. A biorąc pod uwagę, że Sasin obu Mariuszów nie pogodził, tylko był przez nich symultanicznie zwalczany, to ów rezultat jest nawet bardzo dobry.

Czemu Błaszczak zwalczał Sasina, to już wiemy. A Kamiński? Zawsze uważał Sasina i jego wołomińskie dominium za wielce podejrzanych. Faktem jest, że Sasin znał w tym miasteczku o złej renomie niemal wszystkich. Gdy zbankrutował SKOK Wołomin – jedna z największych kas w całym systemie SKOK-ów – politycy PiS snuli opowieści o związkach twórców tej kasy z Platformą i prezydentem Komorowskim. Ilustracją owej zażyłości miało być zdjęcie Komorowskiego z twórcami kasy, Piotrem P. oraz Mariuszem G. Szkopuł w tym, że było to szablonowe zdjęcie z premiery filmu „1920. Bitwa Warszawska” Jerzego Hoffmana, który SKOK Wołomin sponsorował.

Politycy PiS nie chcieli zauważyć, że Sasin ma więcej zdjęć z twórcami SKOK Wołomin, bo bywał częściej na imprezach tej kasy. W dodatku Piotr P. twierdził, że przekazywał Sasinowi i kilku innym politykom PiS pieniądze. „Nie byłem jedyną osobą, która przekazywała tym panom koperty z banknotami” – zeznał w sądzie. Sasin odpowiedział pozwem.

Wiadomo także, że CBA sprawdzało związki Sasina z biznesmenem Radosławem Piesiewiczem, który pożyczał mu pieniądze. Poseł twierdził, że to tylko 8 tys. na drewniane schody na poddasze jego domu. I że to przyjacielska przysługa. Jednocześnie próbował upchnąć Piesiewicza w podwarszawskim samorządzie, gdzie miał się on zajmować nadzorem właścicielskim.

Prześwietlane było także oświadczenie majątkowe Sasina, jednak śledztwo w tej sprawie zostało umorzone na początku 2018 r. Życzliwi mu twierdzą, że sprawa była dęta. Niechętni – że CBA wraz z prokuraturą odpuściły mu po wyborach i zmianie władzy.

Minipremier

Gdy PiS samodzielnie wygrało wybory w 2015 r., Sasin był jeszcze zbyt słaby, aby się liczyć w rozgrywce o stanowiska w ­rządzie. Dostał tylko szefostwo sejmowej komisji finansów publicznych, a i to nie od razu.

Poważną karierę rozpoczął dopiero, gdy Kaczyński był już tak zirytowany premier Beatą Szydło, że nie potrafił powstrzymać emocji i pod koniec 2017 r. zmusił ją do dymisji. Nowy szef rządu Mateusz Morawiecki zaoferował Sasinowi niezbyt widowiskowe, ale szalenie istotne w strukturze rządu stanowisko – szefa Komitetu Stałego Rady Ministrów. Ów komitet stały to taki minirząd na poziomie wiceministrów. Przygotowuje projekty i materiały pod obrady rządu, a zatem jego szef jest minipremierem pracującym bezpośrednio dla szefa rządu.

Wtedy Sasin zbliżył się do Morawieckiego, zaczął się obnosić z bliskimi kontaktami, opowiadać, że premier potrafi do niego zadzwonić późno w nocy lub jeszcze przed świtem, zazwyczaj w sprawach – oczywiście – wagi państwowej, choć – oczywiście – nie tylko.

Oddanie Morawieckiemu, któremu towarzyszy twarda lojalność wobec Kaczyńskiego, to nieczęsta sytuacja w PiS, partii podzielonej, wewnętrznie skłóconej, gdzie ambicje rozsadzają wielu polityków. Dzięki tej lojalności dokonał rzeczy historycznej: jeszcze nikt nigdy nie awansował z wiceministra na wicepremiera. Symboliczne jest także to, że pierwszego dnia po nominacji spędził trzy godziny u Kaczyńskiego. Musi pamiętać, że ma dwóch panów, choć ze świadomością, który jest ważniejszy.

Sasin zna swoje miejsce i rozumie swoje ograniczenia. Nigdy o milimetr nie odszedł w publicznych wypowiedziach i działaniach od linii partii. Mówi prawie wyłącznie partyjnymi przekazami, czyli szablonowymi komunikatami przygotowanymi przez służby prasowe PiS.

Zdarza mu się nieformalnie i miło porozmawiać z politykami opozycji czy z dziennikarzami spoza prawicowego getta. Ale publicznie może ich tylko besztać.

Inna rzecz, że na więcej już liczyć nie może. Chyba że – jak to już w jego życiu parę razy bywało – ci, którzy są przed nim w kolejce, nagle z niej wypadną. ©

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2019