Dzieci oddają broń

"Chciałbym skończyć szkołę średnią, żebym mógł zostać intelektualistą i budować nowe Kongo - to deklaracja ze wszech miar optymistyczna, szczególnie, gdy słyszy się ją od 16-letniego chłopca, który jeszcze przedwczoraj był jednym z dzieci-żołnierzy.

24.07.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

Chłopiec - nazwijmy go Mambu - jak każdy tutaj, w Demokratycznej Republice Konga, pokłada wielkie nadzieje w wyborach, które odbędą się 30 lipca. Sam jest za młody, by głosować, ale do udziału w wyborach zarejestrowało się 25 mln spośród 58-milionowej ludności kraju.

Wybory - pierwsze po ponad 40 latach - będą zmaganiem 33 kandydatów na prezydenta, 9 tysięcy kandydatów do 500-mandatowego parlamentu i dalszych 10,5 tys. - do parlamentów lokalnych. Faworytem jest obecnie urzędujący prezydent Joseph Kabila, bo mało kto dał się wyborcom poznać jako kandydat czy polityk. Kilka dni temu obecny wiceprezydent Jean-Pierre Bemba agitował tutaj, w Bunia, gdzie ma famę... lokalnego watażki.

Kampania pełna jest wertepów i zasadzek. Nie tylko w przenośni: wszystkich utwardzanych dróg jest w Kongu w sumie może 400 kilometrów, chociaż kraj jest rozmiarów mniej więcej Europy Zachodniej. Trudno sobie wyobrazić, jak w takich warunkach mają podróżować urny wyborcze - a niektóre z nich, np. w stołecznej Kinszasie, muszą być wyjątkowo duże: każdy wyborca dostaje tam sześć kart powierzchni metr na metr - z nazwiskami, zdjęciami i symbolami kandydatów.

Logistyka to generalnie koszmar, ale tutaj, we wschodnim regionie Ituri, najbardziej krwawym zakątku kraju, dodatkowych problemów nastręczają trwające wciąż walki, utrudniające działalność organizacji pozarządowych, które pomagają wygnanym, zdemobilizowanym i dotkniętym wieloletnim konfliktem.

Wojna i ugoda

Konga, najbogatszego kraju afrykańskiego kontynentu, z pokładami diamentów i złota, miedzi i kobaltu, historia nie oszczędzała. Po wyjeździe belgijskich kolonialistów nastąpił krótki flirt z ZSRR, zakończony w 1961 r. zabójstwem Patrice'a Lumumby. Potem - trzy dekady dyktatury prezydenta Mobutu Sese Seko, który zmienił nazwę kraju na Zair, i który kleptokratycznymi rządami zasłużył na przydomek "chodzący sejf w czapeczce z leopardziej skóry". W 1996 r. Kabila pozbawił go władzy, ale walki toczyły się dalej z udziałem grup etnicznych, rozmaitych bojówek, a także wschodnich sąsiadów Konga: Rwandy i Ugandy. W końcu przyszła ugoda. Wielu byłych rebeliantów otrzymało prominentne stanowiska w rządzie tymczasowym, na czele którego stał Joseph Kabila, syn zamordowanego w międzyczasie Laurenta. Częścią owej ugody są właśnie nadchodzące wybory.

By głosowanie naprawdę zakończyło polityczny okres przejściowy, Kongo potrzebuje bezpieczeństwa. Bojówki, które wykorzystują dzieci takie, jak Mambu, ciągle kontrolują niektóre części Ituri. Walki zmuszają do ucieczki w inne strony kolejnych cywilów - na dziś ok. 70 tys. w samym Ituri - którzy potrzebują pomocy i wsparcia od organizacji humanitarnych.

Palącą potrzebę poprawy bezpieczeństwa wspólnota międzynarodowa teoretycznie rozumie: ulokowała w Kongu największe w historii siły bezpieczeństwa: 17,6 tys. żołnierzy zwanych francuskim skrótowcem MONUC. Na czas wyborów błękitne hełmy wspiera 800 stacjonujących w Kinszasie żołnierzy z krajów UE, także z Polski.

W kategoriach bezwzględnych wygląda to imponująco, ale w przeliczeniu na ilość mieszkańców kraju misja jest 30 razy mniejsza niż ta z Kosowa: na każde 10 tys. ludzi było tam 242 żołnierzy, w Kongu jest ich tylko ośmiu. Bezpieczeństwo może się, owszem, poprawić dzięki innej potężnej operacji dotykającej właśnie Ituri: demobilizacji poszczególnych bojówek. Do dziś w całym kraju rozbrojono ok. 80 tys. partyzantów, z czego 20 tys. w Ituri. Tylko w tym ostatnim regionie 6 tys. z nich było dziećmi.

Rząd tymczasowy ogłosił dzień wyborów jako ostateczny termin poddania się bojówek i złożenia przez nie broni. Partyzanci zostaną objęci amnestią i będą mogli zaciągnąć się do kongijskiej armii. Kto zechce odejść do cywila, otrzyma niezbędnik - zestaw m.in. ubrań i przyborów kuchennych - oraz 110 dolarów na początek, a potem przez rok - 25 dolarów miesięcznie.

Wojna i nastolatki

30 lipca coraz bliżej, w centrach mobilizacji więc tłoczno. Byli żołnierze przez trzy dni, w czasie których wolno im pozostawać w centrum, ledwie zdążają odebrać karty identyfikacyjne, niezbędnik i pieniądze. W obozie demobilizacyjnym w Bunia, pod auspicjami MONUC, grupy mężczyzn w nowiutkich i niestosownie wręcz kolorowych t-shirtach i z równie kolorowymi plastikowymi talerzami w dłoni niecierpliwie czekają w kolejce po zupę. Wielu z nich nie bardzo wie, jak zachowywać się po latach plądrowania i zabijania.

Jest też, rzecz jasna, pytanie wychodzące poza kwestie logistyczne - jak radzić sobie z psychospołecznymi aspektami sytuacji tak wielu młodych mężczyzn zdemobilizowanych praktycznie równocześnie.

Skoro dla dorosłego powrót do zwykłego życia stanowi problem, to co dopiero dla dziecka. Mambu i jego kolega, nazwijmy go Neni, przyszli do centrum w Bunia. Obaj mają 16 lat i obaj spędzili trzy lata w dżungli, z pistoletami maszynowymi i nożami w ręku uczestnicząc w plądrowaniu i mordach na równi z dorosłymi partyzantami. Mambu zaciągnął się, bo szukał zemsty - zamordowano jego kuzyna. Neniego przyciągnęły hasła o przejęciu kontroli nad miejscowymi kopalniami złota. Wiele innych dzieci wciągnięto siłą.

W Ituri działa pół tuzina organizacji pozarządowych, które udzieliły przez ostatnie trzy lata pomocy 6460 "dzieciom uprzednio związanym z grupami zbrojnymi". Termin ten zastąpił "dzieci-żołnierzy", bo uwzględnia przypadki także nienoszących broń dziewczynek, wykorzystywanych przez bojówki jako seksualne niewolnice, a także dzieci będących tragarzami bądź szpiegami.

Międzynarodowy Komitet Ratownictwa (IRC) pracuje na rzecz asymilacji tych dzieci w Ituri od 2004 r., a jego pięć oddziałów pomogło 1133 dzieciom wrócić do normalnego życia. 96 wciąż oczekuje na połączenie z biologicznymi rodzinami, inne wróciły do domu, do rodziców czy krewnych, ale IRC pomaga im pokryć koszty nauki w szkole lub warsztacie, albo kupuje sprzęt do pracy w polu czy do połowu, bądź bydło do wypasania. Kosztuje to średnio 1000 dolarów na dziecko. W domu pobytu dziennego w Bunia rozmawiałam z pięcioma chłopcami, którzy spędzali tu czas, podczas gdy personel IRC starał się namierzyć ich rodziców - jeśli takowi jeszcze żyją - a następnie upewnić się, że dzieci są faktycznie mile widziane. Dwóch najpóźniej przybyłych prawie chętnie chciało rozmawiać o tym, co przeszli.

Słuchając ich opowieści, musiałam sobie nieustannie przypominać, że wg Międzynarodowej Karty Dziecka wszystkie one są ofiarami (a więc i dzieci-żołnierze), niezależnie od okropności w jakich aktywnie bądź pasywnie uczestniczyły.

Wojna i integracja

Mambu jest delikatny, wręcz zniewieściały. Mówi trzema afrykańskimi językami, po francusku używa bardzo wyszukanego słownictwa i uważnie dobiera słowa - jak prawnik albo może duchowny - gdy opisuje bitwy, zbiorowe gwałty i mordy, a także biczowanie, gdy odmawiał udziału w tych okropieństwach. Powiedział swemu przywódcy, że musi iść do wioski kupić trochę leków. I uciekł. Dlaczego? - Bolało mnie, gdy widziałem, że inne dzieci się uczą, gdy ja jestem w dżungli - wyjaśnia. Co teraz? Mambu nieśmiało prosi o jakąkolwiek książkę po francusku. I ma nadzieję, że IRC pomoże mu opłacić naukę.

Jego kumpel, Neni, to bardziej typ małego chuligana. Z uczestnictwa w grabieżach jest dumny i nie szczędząc detali opowiada, że gdy na patrolu żądał od kogoś pieniędzy, a ten odmawiał, wtedy zabijał. Było tak dwa razy. Po kilku pytaniach o to, dlaczego nie chce wrócić do wuja, okazuje się, że zabił również kobietę z wioski wuja, bo nie chciała dać mu żądanych pieniędzy. Przemoc na tle seksualnym w Kongo jest powszechna, pytam więc delikatnie, czy jego przywódca zmuszał chłopców do uczestnictwa w gwałtach. Innych może zmuszał, ale on, Neni, robił to z własnej woli. Pospołu z innymi chłopakami z oddziału gwałcili zwykle bardzo młode dziewczęta, 10-12 letnie. Czy je to bolało? Neni sądzi że tak, bo trzy z gwałconych przez nich dziewczynek od tego umarły. Neni nie jest pewien, gdzie będzie mieszkał, bo popełnił wiele takich "gaf" (jak delikatnie nazywa swoje czyny) w wielu różnych częściach Ituri. Chciałby się uczyć mechaniki. IRC prawdopodobnie opłaci jego szkolenie zawodowe. Gdy tylko znajdziemy mu dom.

Ponieważ zbliża się ostateczny termin poddania się partyzantek, Peter Karim, lokalny watażka, utrzymujący, że dowodzi prawie 7 tys. ludzi (połowa z nich to dzieci) ogłosił, że jego ludzie mają zamiar oddać broń. Dorośli muszą zrobić to do 30 lipca, ale dzieci mogą przychodzić i później. Bo inni komendanci wciąż mają na usługach tysiące nieletnich.

Lokalne kongijskie organizacje nie są w stanie przygotować się do organizowanej "integracji" rozbrojonych dzieci. Poradzić sobie będą musiały organizacje międzynarodowe, ale to wymaga ciągłego i efektywnego wsparcia. Szczęśliwie, po doświadczeniach z Haiti, a ostatnio z Iraku, nikt nie poddaje w wątpliwość zagrożenia, jakim dla stabilności kraju stawiającego pierwsze kroki na drodze państwowości byłaby nieprzygotowana lub źle przygotowana demobilizacja tysięcy partyzantów.

Ma się rozumieć, Demokratyczna Republika Konga musi poradzić sobie i z innymi wielkimi problemami, od powołania rządu po demokratyzację, od kwestii infrastruktury po zapewnienie sobie prawdziwej niezależności. Ale ta mała część większej całości, ta najbardziej chyba jeżąca włosy na głowie spuścizna długotrwałych walk, pokazuje, jak kolosalne zadania czekają tych, którzy zostaną wybrani 30 lipca.

przeł. MK

Anna Husarska jest doradcą politycznym w Międzynarodowym Komitecie Ratownictwa (IRC) -

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2006