Anarchia i pomysłowość

Grupki mężczyzn siedzą w koło na niskich stołkach, w stanie całkowitego otępienia, skoncentrowani na codziennym rytuale żucia zielonych liści łagodnego narkotyku zwanego khat, obojętni na wszystko, z wyjątkiem może dzwonków - przedziwnych skądinąd - ich telefonów komórkowych. To ni mniej, ni więcej, tylko lokalni biznesmeni.

04.09.2007

Czyta się kilka minut

Tutaj woda pompowana jest raz na godzinę przez trzy minuty / fot. ANNA HUSARSKA/IRC /
Tutaj woda pompowana jest raz na godzinę przez trzy minuty / fot. ANNA HUSARSKA/IRC /

Witamy w Somalii, która jest, jak to się mówi, kwintesencją "państwa upadłego". Ten wschodnioafrykański kraj z 9-milionową ludnością nie ma żadnego rządu od stycznia 1991 r., kiedy to dyktator Siad Barre został odsunięty od władzy przez watażków różnej maści. Przez ostatnich 16 lat nieustający konflikt klanów i podklanów ogarnął większość kraju.

Tymczasowy rząd federalny, uformowany trzy lata temu w wyniku międzynarodowych negocjacji prowadzonych na terenie Kenii, urzędował w Baidoa, w środkowo-zachodniej Somalii. W grudniu ubiegłego roku, mając poparcie sąsiedniej Etiopii, zdecydował się on na konfrontację z islamistami, którzy "kontrolowali" ("rządzili" byłoby zbyt mocnym słowem) południową i środkową część kraju przez sześć miesięcy. Z cichym wsparciem Waszyngtonu, który takie działanie postrzegał jako część "globalnej wojny z terroryzmem", do Somalii wkroczyły wojska etiopskie i wyparły islamistów z Mogadiszu, odsuwając ich od władzy. Od tamtej pory trwa wojna partyzancka - tu i tam wybuchy na drogach, gdzieniegdzie ostrzał z moździerzy, czasem samobójcze zamachy, zabójstwa dziennikarzy itd., itp., pełny repertuar - i nie widać jej końca.

Aliści, w wychodzącej w Nairobi gazecie "Daily Nation" czytam ze zdumieniem: "Jeśli trafisz do Mogadiszu po raz pierwszy akurat w dobry dzień, kiedy to walczące w stolicy strony »ogłosiły« zawieszenie broni, z trudem uwierzysz w to całe gadanie o Somalii jako o najbardziej niebezpiecznym miejscu na świecie poza Irakiem".

W ciągu ostatnich sześciu miesięcy relacje o zamieszkach i starciach w somalijskiej stolicy były i są bowiem niemal równie dramatyczne i monotonne, jak te ze stolicy Iraku - tyle że na mniejszą skalę (może dlatego, że nie trafia tu prawie żaden "gość" czy zagraniczny dziennikarz). Z pewnością dotyczy to przede wszystkim Mogadiszu, miasta nazywanego przez media "Morskim Bagdadem" [Mogadiszu leży nad Oceanem Indyjskim - red.]. Dzienna liczba śmiertelnych ofiar nadal jest jednocyfrowa, ale "dobrych dni" tam nie ma. Setki tysięcy osób mają oczywisty powód, by uciekać z miasta: całkowity chaos.

Biznes

ponad frontami

Mimo tego przelewu krwi, kilka rzeczy jednak funkcjonuje: mężczyźni żujący liście ze świeżo nabytych gałązek i jednocześnie dokonujący transakcji przez telefony komórkowe reprezentują trzy najbardziej prężne lokalne biznesy.

Pomimo braku struktur państwowych (a może dzięki ich brakowi), handel khatem, liczne sieci telefonów komórkowych oraz przelewy pieniędzy (krajowe i międzynarodowe) działają bez pudła. Nie ma za to wody ani ubikacji, nie ma też opieki zdrowotnej ani szkolnictwa.

Podróżując po północnej Somalii z misją rozpoznawczą, mającą na celu określenie potrzeb uciekających przed przemocą mieszkańców Mogadiszu, spotkałam tylko takie oznaki kwitnącego w Somalii biznesu.

Pierwszy z tych cudów, import i handel Catha edulis, czyli khatem, przetrwał wszystkie okresy "upadłego państwa". W 1992 r., kiedy byłam ostatni raz w Mogadiszu (opisując ówczesną wojnę na łamach "TP"), handel khatem kwitł w najlepsze. Już wtedy co rusz spotykałam młodych facetów żujących khat, z kałasznikowami w rękach, czasem ospałych, a czasem na odwrót - niebezpiecznie podnieconych.

Jedynym wyjątkiem w panowaniu khatu był okres między czerwcem a grudniem 2006 r., gdy władzę w kraju sprawowali muzułmańscy fundamentaliści: Unia Trybunałów Islamskich. Zakazała ona khatu, podobnie jak alkoholu i papierosów, wywołując protesty tych, co sprzedawali, i tych, co żuli. Okazało się jednak, iż nie dość, że Somalijczycy mogą funkcjonować nie żując khatu, ale także - a przyznali to wszyscy, z którymi rozmawiałam - po raz pierwszy od 1991 r. w Mogadiszu zapanował spokój. Kobiety mówiły mi nawet, że ich mężowie zaczęli popołudniami pracować (może dlatego Unia nie jest teraz postrzegana jako prześladowca, przeciwnie - z perspektywy czasu wielu Somalijczyków wolałoby nawet szariat niż szerzący się chaos, niekontrolowaną przemoc i to, co traktują jako okupację Somalii przez obce wojska).

Czy to aż tak dziwne, że handel narkotykiem (łagodnym, ale jednak) jednoczy rozdartą wojną Somalię? Przecież w Bośni w czasie wojny (skąd pisałam reportaże w pierwszej połowie lat 90.) przemyt papierosów był przestępstwem całkowicie panetnicznym. Potem wojna się skończyła, ale przemyt trwał w najlepsze i miejscowość Brcko, przemytniczy węzeł - a szczególnie "plac Arizona", nazwany tak z powodu sąsiedniej amerykańskiej bazy wojskowej - była jedynym miejscem na Bałkanach, gdzie mężczyźni z trzech grup etnicznych mogli się spotykać nie skacząc sobie do gardeł.

Żuje prawie każdy

Khat, który wywołuje efekt podobny do amfetaminy, jest narkotykiem, i choć nie jest nielegalny, byłoby niestosowne, abym - podróżując w celach humanitarnych - chwaliła khatowy biznes. Mimo to nie mogę nie podziwiać precyzji i nie zazdrościć dyscypliny ekipie odpowiedzialnej za handel.

O ile więc samoloty wykorzystywane przez organizacje humanitarne mogą mieć zmieniany rozkład lotów, bo zmusza do tego zawierucha wojenna, o tyle te używane do importu khatu, latające z Kenii, lądują tak punktualnie, że można według nich nastawiać zegarki. Spędziliśmy w tej części Somalii ponad tydzień i jako organizacja humanitarna musieliśmy korzystać z usług ochroniarzy, a także wynająć dla nich dodatkowy samochód. Nigdy nie zdarzyło się, aby ten wynajęty za ciężkie pieniądze pojazd przyjechał na czas; natomiast uzbrojona ochrona khatu zawsze jest idealnie punktualna.

Oto jak działa handel khatem: codziennie lądują samoloty transportowe z Kenii - trzy w Mogadiszu, dwa tutaj w Galcayo, a jeden bardziej na południe, w Kismayo. Jak tylko samoloty wylądują w Galcayo, większość khatu jest przerzucana do pięciu samochodów, które zmierzają na północ w kierunku Bossaso - nad Morzem Czerwonym, naprzeciw Jemenu - pod ochroną uzbrojonych po zęby strażników, jak przystało na tak cenny ładunek. Samochody - pick-upy Toyota Mark II i Toyota Hilux - są w okolicy znane jako "rakiety" ze względu na prędkość, jaką rozwijają. Dostawa khatu jest gorliwie wyczekiwana, a harmonogram sprzedaży detalicznej sprawia, że życie w różnych miejscowościach zamiera o różnych godzinach. I tak, żucie zaczyna się zaraz po 10 rano w Galcayo, o 13 w Garowe (200 km na północ) i o 16 w Bossaso (500 km na północ, po bardzo złej drodze).

Żują tylko mężczyźni, ale sprzedaż detaliczną (a w Galcayo także hurtową) prowadzą wyłącznie kobiety. To poważny interes: wiązka gałązek, która zaspokoi mężczyznę przez jeden dzień, jest warta 10 dolarów, więcej niż potrzebowałby on, by przez ten dzień wyżywić całą rodzinę. Dochód na głowę w Somalii wynosi rocznie mniej więcej 130 dolarów (jeśli za khat płaci się w miejscowej walucie, banknoty wypełniają całą reklamówkę; za chwilę więcej o sprawach finansowych).

Komórki są,

wody nie ma

Khat jest łagodnym narkotykiem, ale bardzo uzależniającym. Telefony komórkowe też uzależniają. Tyle że sieć komunikacyjna w Somalii jest znacznie mniej jednolita niż khat. Znowu na myśl przychodzi rozpadająca się Bośnia. Tutaj, tak jak tam, twoją przynależność plemienną określa numer kierunkowy telefonu. W Galcayo działają obecnie dwie sieci telefoniczne (bez możliwości zadzwonienia z jednej do drugiej), odzwierciedlając z grubsza podział na klany w mieście: między klanem Hawriye na południu (numery zaczynają się od 4) a klanem Darode na północy (od 7).

Około 100 km na południe od Galcayo trafiliśmy do Docol, wioski, gdzie jedyną oznaką współczesności jest olbrzymi maszt nadawczy sieci komórkowej. Świetnie wyposażony właściciel dwóch komórek (jedna zaczyna się od cyfry 4, druga od 7) powiedział mi z podnieceniem, że wkrótce oczekuje trzeciej. Celem naszej wyprawy była ocena problemów z wodą i ubikacjami na tym terenie. Już to widziałam oczami wyobraźni: wkrótce większość z 3 tys. mieszkańców Docol będzie mogła dzwonić do kuzynów w stanie Maine (USA) i skarżyć się - na żywo i za skromną opłatą 50 centów za minutę - że w Docol brakuje latryn; ewentualnie będą mogli wysłać sms-a do przyjaciół, którzy wyemigrowali do Szwecji, opisując śmierć wielbłądów i stada kóz z powodu braku działającej studni w promieniu kilkuset kilometrów, albo zrobić zdjęcie cyfrowe gnijących sadzawek, zwanych berked.

Jest coś bardzo smutnego w tym, że Somalijczycy mają bezprzewodowe połączenie ze światem, a brakuje im wody do picia i miejsce do załatwienia swoich elementarnych potrzeb. Według danych Banku Światowego, w Somalii na jednego mieszkańca przypada bowiem 1,5 raza więcej telefonów niż w sąsiednich krajach (Dżibuti, Kenia, Etiopia), ale za to trzy razy mniej ludzi ma tam dostęp do czystej wody.

Podczas jednej z wypraw poszłam zerknąć na wyschnięte studnie w obozie dla wygnańców (dawnych mieszkańców Mogadiszu). Otoczyły mnie natychmiast kobiety, potrząsając pustymi kanistrami. Nie potrzebowałam tłumacza, by wiedzieć, czego chcą. Nie mogłam przestać myśleć o tym, jak by to wyglądało, gdyby wodą zarządzały tutaj te kobiety, które zajmują się handlem khatem. Następnie spotkałam się z szefem komitetu obozowego, który skarżył się na kompletny brak szkół i punktów opieki medycznej. Kiedy gestykulował, zauważyłam jego telefon komórkowy - lepszy niż ten, który właśnie kupiłam, chcąc pomieścić moje wieloklanowe karty SIM!

Co prawda nowa karta SIM kosztuje tylko 5 dolarów i doładowanie także jest tanie ("upadłe państwo", żadnych podatków), ale ten człowiek jest wysiedlony. Okazało się, że pieniądze przysyła mu żona żyjąca jako uchodźca w Nairobi - tak mi wyjaśnił.

I tak dochodzimy do przelewów pieniężnych. System ten oparty jest całkowicie o klanowe zaufanie, ale wydaje się działać. Raport Banku Światowego z 2004 r. na temat Somalii (trafnie nazwany "Anarchia i pomysłowość") stwierdza: "Oparty na zaufaniu system przelewów pieniędzy zwany hawala, stosowany w wielu krajach islamskich, służy do przerzucania do Somalii od pół miliarda do miliarda dolarów rocznie". To uzupełniane jest przez sposób bardziej nowoczesny: bank Dahabshiil robi przelewy przez internet, za prowizję w wysokości 1 proc. wartości transakcji. Trzeba podać nazwisko odbiorcy, numer telefonu (komórki, rzecz jasna) albo też adres mailowy. Następnie - inszallah! - wszystko zależy od łącza szerokopasmowego. Istnieje nawet system hurtowego importu czeków podróżnych z Arabii Saudyjskiej, które można kupić, a potem zabrać na pielgrzymkę do Mekki.

Skoro zatem Somalijczycy potrafią dostarczyć w porę khat i posługiwać się komórkami, by zorganizować jego handel, a także przelewać pieniądze, to dlaczego z ich kranów nie płynie woda i nie potrafią zbudować latryn? Tłumaczyć ich porażkę punktualną dostawą khatu byłoby zbyt proste. Odbudowa i rozwój wymagają pojednania. Czy jest ono możliwe? Ponad miesiąc temu 1300 delegatów, starszyzna klanowa oraz watażkowie z różnych części kraju, przyjechało do Mogadiszu. Ich pojednawcza megakonferencja nadal trwa, ale jak dotąd jedynym efektem wydaje się być gwałtowny wzrost przemocy w stolicy i tułaczka na skalę nie widzianą od czasów dyktatury Barre'a.

Khat sporo tłumaczy. Ale "upadłe państwo" upada nie tylko z powodu żucia khatu.

ANNA HUSARSKA jest doradcą politycznym Międzynarodowego Komitetu Ratownictwa (IRC), www.theIRC.org; stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2007