Działkowcy 2.0

Ogrodnictwo miejskie, do niedawna uchodzące za fanaberię, wkracza w bardziej profesjonalną fazę.

30.04.2016

Czyta się kilka minut

Warsztaty Pracowni Dóbr Wspólnych w ogrodzie społecznym na osiedlu Jazdów, Warszawa, maj 2015 r. / Fot. Franciszek Mazur / AGENCJA GAZETA
Warsztaty Pracowni Dóbr Wspólnych w ogrodzie społecznym na osiedlu Jazdów, Warszawa, maj 2015 r. / Fot. Franciszek Mazur / AGENCJA GAZETA

W pierwszą wpisana była spontaniczność. Gdy w 2012 r. nieformalna grupa Precel (Praskie Centrum Rewitalizacji Społecznej) zachęcała mieszkańców do współtworzenia jednego z pierwszych ogródków społecznych przy zrujnowanym XIX-wiecznym pałacyku Konopackiego, jej członkowie pytali retorycznie: znacie kogoś, kto nie potrafi sadzić roślin? Działano metodą prób i błędów: zrzutka na sadzonki, kopanie rabatek przyniesionymi z domu narzędziami i niepewność, czy cukinia, słoneczniki i poziomki w ogóle wyrosną. Oddolny eksperyment.

Wcześniej podobne projekty podejmowali w całej Polsce artyści i społecznicy: duet grafików pod kryptonimem Kwiatuchi po doświadczeniach z zakładaniem warzywniaka w Zielonej Górze zainicjował akcję Żolibuh, czyli sąsiedzkiego sadzenia kwiatów na Żoliborzu, grupa Kwiatkibratki z okolicznymi mieszkańcami zmieniła stary nasyp kolejowy na Solcu w miniogród. Była też Miejska Partyzantka Ogrodnicza, złożona z anonimowych rewolucjonistów, przeistaczających pod osłoną nocy nieużytki w kwitnące zagony.

– Ogrodnictwo miejskie budzi zainteresowanie nie tylko w Warszawie, ale też w Poznaniu, Krakowie czy Katowicach – mówi Michał Augustyn z Pracowni Dóbr Wspólnych, która prowadzi na warszawskim Jazdowie ogród społeczny Motyka i Słońce, a teraz zbiera środki na ogrodniczą szkołę. – W miastach ciągle jest dużo wielkopowierzchniowych parków, więc wydawałoby się, że mamy łatwy dostęp do zieleni. Jednak nie zawsze możemy korzystać z niej swobodnie, a wyjazdy za miasto wymagają większej organizacji. Ogrodnictwo miejskie zapewnia swobodne doświadczenie przyrody bez wysiłku, na co dzień. Praca z ziemią daje doznania, których nie dostarczy siedzenie na ławce w parku.

W Krakowie dzięki Fundacji Głos Serca mieszkańcy dostali od miasta do dyspozycji 22 ary w okolicy parku Bednarskiego. Tam, gdzie teraz uczą się, jak zaadoptować pszczoły i uprawiać grządki, kiedyś były ogródki działkowe, dopóki nie przykryło ich wysypisko śmieci. W Szczecinie od maja 2015 r. w ogrodzie zaprowadzonym na Łasztowni naprzeciw Wałów Chrobrego każdy może bezpłatnie uprawiać truskawki, marchewki, kwiaty lub zioła.

Grządki lokowane między wieżowcami, na balkonach lub dachach to zjawisko stosunkowo świeże (pomijając takie zasłużone, wcześniejsze jego formy, jak ogródki jordanowskie czy chlubiące się stuletnią tradycją rodzinne ogrody działkowe). Bakcyl kolektywnego plewienia, siania i sadzenia na gruntach wspólnych lub niczyich dotarł do nas dopiero w połowie ostatniej dekady, ze sporym opóźnieniem w stosunku do miast zachodnioeuropejskich czy Ameryki Północnej. Wystarczy wspomnieć, że Liz Christy, prekursorka tzw. guerilla gardening, czyli ogrodniczej partyzantki polegającej na niezależnym upiększaniu roślinami przestrzeni publicznej, celowała pierwszymi bombami nasiennymi w zapuszczoną posesję u zbiegu Bowary i Houston St. na Manhattanie już w 1973 r. Rok później miasto doceniło jej starania i przekazało teren w dzierżawę za symbolicznego dolara miesięcznie. Założony wówczas ogród działa do dziś i każdy może stać się członkiem uprawiającej go społeczności – wystarczy chęć. Po 20 godzinach pracy wolontariackiej dostaje się klucz do ogrodu, zaś po 40 – prawo głosu na zebraniach wspólnoty.

Za polską bliźniaczkę Christy można by w latach 70. uznać artystkę Teresę Murak: nie tylko spacerowała ulicami Warszawy w sukni z rzeżuchy i rozdawała przechodniom nasiona, lecz wyniosła czynności ogrodnicze do rangi aktu artystycznego, samowolnie obsiewając pas zieleni przy przystanku tramwajowym na Mokotowie gryką, malwą, lnem i oczywiście rzeżuchą. Były to jednak działania odosobnione, pojedynczy akt buntu – ogrodnicze marzenia większości obywateli w tamtych czasach sprowadzały się raczej do prywatnej parceli, na której stałby ich dom, lub zdobycia pracowniczej działki. Zieleń w mieście, jak wszystko inne, była własnością wspólną, czyli niczyją.

Ogród w wieży

– Trudno wymienić wszystkie korzyści płynące z ogrodnictwa – mówi Paulina Jeziorek, kulturoznawczyni i miejska aktywistka, prowadząca od 2014 r. ogród społeczny i pracownię Wspólny Ogród przy Służewskim Domu Kultury, gdzie okoliczne dzieci, dorośli i społecznicy spotykają się, by uczyć się ekologicznej uprawy warzyw, owoców i ziół, a raz na kilka tygodni również gotować. – Wspólne spędzanie czasu dla ludzi znużonych pasywną rozrywką, jak telewizja czy internet, nawiązywanie kontaktów, okazja do zaznajomienia się z okolicą – wylicza. – Praca w ogrodzie pozwala budować świadomość ekologiczną, ale ma też uspokajać, stabilizować, pozwalać dosłownie i w przenośni poczuć grunt pod nogami.

– Wierzymy, że miasta mogą być przyjemnymi miejscami do życia – dodaje Michał Augustyn. – Odchodząc od modelu, w którym główny kierunek rozwoju określały potrzeby producentów samochodów, urbaniści i projektanci zaczęli oddawać przestrzeń mieszkańcom, do tej pory spychanym na margines.

Model miejskiego ogrodnictwa wymusza lokalna specyfika. W miastach o dużej gęstości zabudowy królują ogrody na dachach, jak w Nowym Jorku, albo pod ziemią – jak w Tokio. Zdarzają się formy wertykalne, w których przoduje Singapur – konstrukcje z aluminiowych wież wysokich na 6 metrów, po których pną się szczeble z poustawianymi doniczkami – a w nich kapusta pekińska, sałata, szpinak. Szeregi donic obracają się, by zapewnić roślinom światło, a zasilany wodą deszczową system hydrauliczny równomiernie je nawadnia.

W miastach poprzemysłowych, jak St. Paul, wykorzystuje się pod uprawę budynki dawnych fabryk. W Toronto popularnością cieszy się tzw. backyard sharing, czyli wspierany przez władze miejskie system zachęcający posiadaczy stojących odłogiem przydomowych ogrodów do udostępniania ich innym.

Motywacji do działania jest pewnie tyle, ilu miejskich ogrodników, choć niektóre można uznać za uniwersalne.

Paweł, warszawski przedsiębiorca, wierzy, że wspólna troska o rośliny ma moc przełamywania barier i uprzedzeń. Dlatego włączył się w akcję zaprzyjaźnionej klubokawiarni, która próbowała namówić sąsiadów, spoglądających niechętnie na przybyszy zakłócających spokój, do wspólnego obsadzania klombów wokół bloku. Sadzili we własnym towarzystwie, bo nikt z miejscowych nie odpowiedział na apel – tylko jedna sąsiadka, przywieziona przez opiekuna, przyglądała się z uśmiechem. Uparł się, żeby tego przedsięwzięcia nie spisywać na straty. Teraz walczy, żeby spółdzielnia mieszkaniowa w jego okolicy przekazała należący do niej nieużywany kawałek parku na sąsiedzki zieleniak.

– To okazja, żeby spotkać się z ludźmi w zupełnie innych okolicznościach – mówi. – A poza tym po co szukać ekologicznych warzyw czy ziół w sklepie, jeśli można mieć własne?

Marta Sapała, dziennikarka, w ramach opisanego potem w książce życiowego eksperymentu polegającego na rocznym poście od zakupów, szukała alternatywnego, ale regularnego dostępu do świeżej żywności. Udało się jej przekonać sąsiadów, by na kawałku trawnika w środku zamkniętego osiedla urządzić wspólną uprawę owoców, ziół i warzyw. Eksperyment z niekupowaniem się zakończył, ogród działa.

Michał Augustyn zauważa, że miejskie ogrodnictwo znosi też granicę między czasem pracy kojarzonej z przykrym obowiązkiem od czasu wolnego jako domeny przyjemności. Ogród łączy te dwie sfery życia.

Berlin przoduje

W działaniach Pauliny Jeziorek coraz silniej zaznaczał się aspekt integracji z naturą, aż w 2013 r. wspólnie z Jodie Baltazar, amerykańską artystką, która wraz z mężem przeniosła się do Polski z Los Angeles, założyła kolektyw Jadalnia Warszawa. Podczas spacerów miejskich przyglądają się roślinom jadalnym rosnącym w przestrzeni publicznej i tworzą ich mapy. Gdy się poznały, Jodie szukała w Warszawie „przestrzeni do oddychania”. Zagospodarowała opuszczony, nieużytkowany ogród, wynosząc ponad 100 worków śmieci.

Rok później twórcy ogrodowych społeczności urządzili w Poznaniu zjazd. Polscy pionierzy chłonęli wiedzę przekazywaną przez gości z Pragi, Barcelony i Gandawy. Inspiracją często bywa Berlin, gdzie rozwojowi miejskiego ogrodnictwa sprzyja mnóstwo czynników, poczynając od naturalnych (tereny zielone zajmują aż 44 proc. powierzchni), poprzez społeczne, jak nadreprezentacja grup, które mają dość wolnego czasu i lubią spędzać go w sposób alternatywny (studenci, przedstawiciele różnego rodzaju twórczych zawodów). A także wysoka świadomość konsumencka i ekologiczna. To tam działają dwa modelowe przykłady ogrodów społecznych – przy Prinzenstrasse na Kreuzbergu (która zarabia na własne utrzymanie m.in. prowadzeniem kawiarni i restauracji oraz sprzedażą ziemi i tego, co na niej wyrosło) oraz Allmende-Kontor na dawnym lotnisku Tempelhof. Ta największa, bo licząca ponad 900 ogrodników grupa działa na powierzchni 5 tys. metrów kw.

Dziś w Warszawie działa kilkanaście społecznych ogrodów. – Przyjaźnimy się ze sobą i wspieramy nawzajem – podkreśla Paulina Jeziorek.

Aspekt integracyjny, silnie wyczuwalny też w społeczności ogrodników berlińskich, ma korzenie historyczne. Pierwsze wspólnotowe ogrody w Niemczech powstawały pod koniec lat 90. z inicjatywy rodzin imigrantów, często pochodzących z rolniczych społeczności. Kopanie grządek z niemieckimi sąsiadami pomagało ich zaktywizować i zachęcało do nawiązywania kontaktów i nauki języka.

Warszawski ogród Motyka i Słońce, dzierżawiący teren od miasta (na opłaty składają się użytkownicy), jest organizacją zarządzaną demokratycznie: głosy wszystkich członków są traktowane równo. – Tworzymy „płaski”, niehierarchiczny model z rotacyjną funkcją koordynatora (kadencja trwa miesiąc) i grupami roboczymi powoływanymi ad hoc do zajęcia się jakąś kwestią wymagającą współpracy kilku osób (takich jak postawienie altany czy budowa systemu nawadniania) – mówi Michał Augustyn. I dodaje: – Jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia w kategoriach dychotomii publiczne–prywatne. A uczestnictwo w ogrodzie społecznościowym to ciągła nauka współodpowiedzialności.

Przekonać stary związek

O tym, że miejskie ogrodnictwo pozbywa się łatki efemerycznej mody dla hipsterów, świadczą inicjatywy wypływające z dbających o wizerunek kręgów biznesowych. Dwa lata temu na terenie dawnej warszawskiej Fabryki Norblina przy Żelaznej, gdzie już wcześniej działał weekendowy targ z ekologiczną żywnością, ruszył projekt „Miasto i Ogród” firmowany przez BMW i Gardenę – dostępna dla wszystkich zielona przestrzeń do upraw. Fundacja Green Cross Poland Dominiki Kulczyk wystartowała z projektem „Nasz ogród społeczny”. Na pierwszy ogień poszło osiem miast (oprócz Warszawy, Krakowa, Wrocławia i Łodzi również Częstochowa, Płock, Bytom i Zabrze), w których lokalne społeczności – wsparte systemem grantów i pod okiem fachowców – zakładają własne ogrody.

Wśród barier wymienia się najczęściej brak podstaw prawnych dla organizowania tego typu ogrodów, a zarazem jasno określonych praw i obowiązków samych ogrodników. Przeszkadza też niepewność jutra – zwłaszcza w centrach miast, gdzie parcele są na wagę złota i właściciele gruntu mogą nie przedłużyć najmu (choć berlińczycy z ogrodu przy Prinzenstrasse uczą, że od początku można być przygotowanym na taką okoliczność, tworząc ogród mobilny, łatwy do przetransportowania w inne miejsce – rośliny nie rosną tam w ziemi, tylko w kontenerach). O nowe miejsca też jednak trudno. Rozwój społecznego ogrodnictwa ogranicza też niezrozumienie sensowności pracy za darmo i dystans urzędników.

– Potrzebna jest współpraca samorządów. W miastach jest wiele nieużytków, które mogłyby być przekazane na zakładanie ogrodów. W innych krajach władze podejmują takie praktyki – mówi Augustyn.

Paradoksalnie wsparciem rozwoju miejskich farm może okazać się osadzony w dawnej tradycji kultury robotniczej poprzednik, czyli ogródki działkowe zarządzane przez wciąż potężny Polski Związek Działkowców. Pojawiły się naciski, by związek otworzył się na pozostałych mieszkańców i udostępnił im zaniedbane, niewykorzystywane działki. Pierwszy krok ku temu – w postaci uchwalenia nowego programu – wykonano w kwietniu.

– Miejskie ogrodnictwo będzie się rozwijało – wierzy Paulina Jeziorek. – Najlepszym przykładem zaawansowanego pod tym względem miasta jest Vancouver, gdzie od kilkudziesięciu lat wdraża się programy publiczne uczące mieszkańców ogrodnictwa, pszczelarstwa, hodowli drobiu. Chodzi o to, by zwiększyć wiedzę w zakresie ekologii, ale również zmienić system produkcji żywności z globalnego na lokalny i zaszczepić nową wizję samego miasta. Miasto przyszłości ma być producentem żywności, ma być bardziej zielone, a mieszkańcy mają pełnić w nim bardziej aktywną rolę – dodaje.

W 1993 r. zaledwie 15 proc. światowej produkcji rolnej pochodziło z miejskich farm. W 2005 r. – już drugie tyle. Miejscy ogrodnicy przekonują, że jeśli zgodnie z prognozami w 2050 r. aż 70–75 proc. ludności świata ma żyć w miastach (dziś ok. połowy), będą one zmuszone przejąć część odpowiedzialności za wyżywienie globalnej populacji. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2016