Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Warto jednak przypomnieć, że film Antoniego Krauzego nie powstawał w ramach „dobrej zmiany”, ale jeszcze za poprzedniej ekipy rządzącej, bez wsparcia finansowego z PISF-u (scenariusz otrzymał negatywne noty ekspertów). Dlatego w sensie formalnym trudno nazwać go agitką zleconą i sponsorowaną przez obecną władzę.
Bywało, że w ramach sztuki propagandowej powstawały niegdyś arcydzieła, by wspomnieć tylko nowatorskie dokonania Siergieja Eisensteina czy Leni Riefenstahl. Film Krauzego arcydziełem nie jest, wchodzi za to na ekrany w zupełnie innej Polsce, w atmosferze triumfu, namaszczony przez najwyższych urzędników państwowych. Spełnia państwowe zapotrzebowanie na nowe kino i jest pod tym względem dziełem formacyjnym. „Ze wszystkich sztuk najważniejszy jest dla nas film” – to zdanie, przypisywane Leninowi, ale wypowiedziane po raz pierwszy przez sowieckiego komisarza oświaty Anatolija Łunaczarskiego, w dzisiejszej Polsce zaczyna żyć swoim życiem. Dość przypomnieć toczące się na samych szczytach debaty o „Idę” czy „Historię Roja”, tudzież plany finansowania superprodukcji w ramach bieżącej polityki historycznej.
Fakty i faktoidy
Już najdawniejsze teorie kina głosiły, iż jest ono zdolne przeorać zarówno świadomość, jak i podświadomość widza. Film fabularny, ze względu na swój zasięg oraz sugestywność środków wyrazu, miał być pod tym względem narzędziem szczególnie skutecznym.
Twórcy „Smoleńska” wiedzą o tym doskonale. Zdają też sobie sprawę, jak skutecznie działa połączenie środków właściwych kinu fikcji z kinem faktów, zwłaszcza wykorzystującym archiwalia czy autentyczne wypowiedzi. Nie bawią się w przedstawianie historii alternatywnej („co by było, gdyby”), tylko udają, że polemizują z oficjalną wersją wydarzeń. W rzeczywistości tworzą własną narrację, jedynie słuszną i jedynie prawdziwą. Mieszają w niej fakty i faktoidy. Mnożą fantazje i teorie spiskowe. Dystansują się wobec nawiedzonej „sekty smoleńskiej” i próbują zracjonalizować to, co stało się 10 kwietnia 2010 r. w okolicach lotniska wojskowego Siewiernyj. Niby niczego jednoznacznie nie wyrokują, stosują za to rozmaite techniki perswazyjne, by przekonać, że nie tylko zamach był faktem, ale że komuś w Polsce zależało, żeby to ukryć.
Przykłady propagandowej retoryki w „Smoleńsku” można by mnożyć. Nie przypadkiem Nina, główna bohaterka przechodząca przemianę od drapieżnej dziennikarskiej hieny do odważnej tropicielki prawdy o Smoleńsku, pracuje dla prywatnej telewizji nazwanej dla niepoznaki TVM-SAT. Na miejscu katastrofy wdowa po generale spotyka rosyjską matkę opłakującą syna poległego w Czeczenii i natychmiast łączy się z nią w bólu oraz geście antyputinowskiej solidarności kobiecej. Inna wdowa smoleńska podczas identyfikacji w Rosji przedmiotów należących do męża dostaje trzy zdjęcia: „ubitego batiuszki” (czyli ks. Jerzego Popiełuszki), zabitego w Katyniu członka rodziny oraz jej własne.
„A to?” – pyta przesłuchujący, wskazując na ostatnie zdjęcie. „Kobieta. Jeszcze żyje” – brzmi ironiczna odpowiedź, która okaże się prorocza, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach zaczną umierać kolejne osoby związane pośrednio z katastrofą i śledztwem.
W scenie przedstawiającej tłum protestujący przeciwko pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu Krauze nie waha się użyć najbardziej prymitywnych narzędzi: wykrzywione twarze i zaciśnięte pięści odwołują się do starej dobrej szkoły radzieckiego kina rewolucyjnego. Każda kolejna scena dolewa oliwy do ognia. „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, a pojutrze państwa bałtyckie, a później...” – słyszymy z ust Lecha Kaczyńskiego podczas wystąpienia w Tbilisi. Archiwalny materiał przedstawiający Putina z Tuskiem spacerujących po sopockim molo natychmiast budzi podejrzenia – ciekawe, o czym rozmawiają. Wątpliwości rozwiewa zainscenizowana eksplozja oraz na pół oniryczny finał, w którym apel katyński łączy się z apelem smoleńskim w obrzędzie podwójnych Dziadów.
Handel katastrofą
Z elementów dramatu śledczego, podgatunku political fiction, thrillera odwołującego się do spiskowych teorii, filmowego epitafium i swoistej rekonstrukcji historycznej (przy „Smoleńsku” pracowało ponad 20 grup rekonstrukcyjnych) powstała stylistyczna hybryda. Dopowiada wszystko do końca, gra na najprostszych emocjach i daje (z nielicznymi wyjątkami) pokaz aktorskiej sztampy. Choć nie jest to robota chałupnicza, bo twórcy „Czarnego czwartku” trudno odmówić profesjonalizmu, to widać, że reżyser celuje w gusta mało wyrobione. Wiadomo, że widz o niskich kompetencjach kulturowych, oglądający raczej „M jak miłość” czy „Trudne sprawy” niż „House of Cards”, łatwiej utożsami fikcyjny, grubymi nićmi szyty przekaz z tzw. autentycznym faktem. I płynnie połączy „kłamstwo katyńskie” z „kłamstwem smoleńskim”. Film Krauzego bardziej jednak utwierdza, aniżeli przekonuje – i w tym sensie słabo wypełnia swoją partyjną misję.
Trzeba jednak przyznać, że choć scenariusz, dzieło aż czterech autorów, sprawia wrażenie, jakby pozszywany był z haseł noszonych pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, to są w „Smoleńsku” momenty przekonujące pod względem filmowym. „Ruskie załatwiły Kaczora!” – pan z bazarku, na którym dziennikarka robi zakupy tuż po tragedii, już wie, jak było naprawdę. Na miejscu katastrofy tupolewa jakiś człowiek bezwstydnie handluje szczątkami wraku – nieważne, czy prawdziwymi.
Paradoksalnie ta mocna, tragikomiczna scena staje się metaforą całego filmu, który wpisuje się w szerszą tendencję handlowania Smoleńskiem. Sugerując, że przepracowuje traumę, w rzeczywistości eksploatuje ją.
Oczywiście, Krauze miał prawo zrobić film zgodny ze swoimi poglądami politycznymi i artystyczną koncepcją. Jego „Smoleńsk” okazał się koniec końców wcale nie aż tak kiepski, żeby go zignorować czy wyszydzić. Nie jest jednak na tyle interesujący, by inspirować do jakiejkolwiek dyskusji o Smoleńsku. Przeciwnie: on tę dyskusję (ważną i potrzebną, bo trudno kwestionować zaniedbania wokół tej sprawy) definitywnie zamyka.
W obrzędzie Dziadów chodziło o to, by we wspólnym rytuale pojednać się ze zmarłymi i w ten sposób zapewnić powodzenie ziemskiej wspólnocie. W ograniczonej nachalną publicystyką wizji Krauzego chodzi o to, by tę wspólnotę jeszcze bardziej poróżnić. Albo zewrzeć szeregi przeciwko obcemu plemieniu. Pamiętajmy jednak, że to pierwszy film fabularny, który z otwartą przyłbicą mierzy się ze sprawą smoleńską (wątek ten jedynie przemknął przez „Oniricę” Lecha Majewskiego z 2013 r., offowy film „Prosto z nieba” Piotra Matwiejczyka z roku 2011 lepiej zmilczeć). Przez 6 lat temat katastrofy, śledztwa czy zbiorowej żałoby leżał w naszym kinie odłogiem, porzucony niczym smoleński wrak. A nieobecni, jak wiadomo, racji nie mają. ©
SMOLEŃSK – reż. Antoni Krauze. Prod. Polska 2016. Dystryb. Kino Świat.