Ostatni telefon

Przez całą wojnę matki wyczekiwały synów służących w Górskim Karabachu. Nie wszyscy wrócili.
z Erywania i Abowianu (Armenia)

14.12.2020

Czyta się kilka minut

Po przegranej wojnie cmentarz wojskowy w Erywaniu, stolicy Armenii, zapełnił się nowymi grobami. 26 listopada 2020 r. /  / PAWEŁ PIENIĄŻEK
Po przegranej wojnie cmentarz wojskowy w Erywaniu, stolicy Armenii, zapełnił się nowymi grobami. 26 listopada 2020 r. / / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Była sobota, gdy 38-letnia Anahit Sahakian postanowiła wysłać paczkę do Sarkisa. Zamierzała posłać w niej trochę jedzenia dla 19-letniego syna. Oczywiście także słodycze. Do przesyłki miały trafić również ubrania, bo choć jesień tego roku rozpieszczała wysoką temperaturą, to zima zbliżała się wielkimi krokami. Wcześniej Anahit przekazywała paczki erywańskiemu taksówkarzowi, który za tysiąc lub dwa tysiące dram (równowartość 7-15 złotych) dowoził je na miejsce. – Robiłam to, bo dzieliła nas duża odległość i chciałam, by moje serce było spokojne – powie później Anahit.

Tymczasem w niedzielę z samego rana Sarkis zadzwonił i lakonicznie oznajmił, aby mama nic nie posyłała, bo opuszcza bazę wojskową i nie wie, kiedy wróci. Anahit od razu sprawdziła w internecie, co się dzieje. Zmartwiała: tej niedzieli, rankiem, zaczęła się wojna. Azerbejdżan zaatakował terytoria kontrolowane przez nieuznawaną Republikę Górskiego Karabachu, a jej stolica Stepanakert, w której stacjonował Sarkis, była ostrzeliwana.

Od tego czasu Anahit była jak uzależniona od telefonów od syna. Dziś mówi, że dla rodzica to naturalne, aby być niecierpliwym: – Nie zostawiałam telefonu ani na chwilę, w nocy i w dzień.

Sarkis dzwonił często, aby nie szargać nerwów matki. Starał się codziennie. Za każdym razem mówił, że nie jest na froncie i ma się dobrze. Dużo żartował, poprawiał jej humor. Choć Anahit śmiała się do słuchawki, to tak naprawdę odchodziła od zmysłów. Jej jedyny syn, którego samotnie wychowywała, trafił na wojnę.

NIE TYLKO STEPANAKERT był ostrzeliwany. Pociski i rakiety spadały także w pobliżu niedużej wsi Aknaberd, w północnej części Górskiego Karabachu. Jej mieszkanka, 51-letnia Gajane Simonian, już lata temu straciła dwóch synów: najmłodszego i najstarszego.

Konflikt o Górski Karabach trwa od końca lat 80. XX w. Większość tego czasu górą byli Ormianie, którzy od lat 90. do niedawna kontrolowali Karabach i otaczające go terytoria, formalnie cały czas należące do Azerbejdżanu. Konflikt zaczął się w chwili, gdy rozpadał się Związek Sowiecki – od protestów, zamieszek, przesiedleń i pogromów. To przed tymi ostatnimi z Azerbejdżanu uciekła Simonian. Wraz z rodziną schroniła się w Karabachu. Straciła wtedy kilku bliskich. Pierwsza odsłona konfliktu pochłonęła 30 tys. ofiar.

Teraz na front poszedł ostatni z jej synów, 30-letni Narek (imię zmienione). Gajane nie wiedziała, gdzie przebywa. Tylko tyle, że gdzieś w górach na północy miał ze swoim oddziałem powstrzymać ofensywę Azerów. Szybko urwał się im kontakt, bo syn nie miał zasięgu.

Tymczasem pociski coraz częściej spadały w okolicy Aknaberdu. Robiło się niebezpiecznie. Gajane i inni mieszkańcy większość czasu spędzali w piwnicach. Karabach pustoszał. W szczytowym momencie wojny ponad trzy czwarte ze 150 tys. ormiańskich mieszkańców opuściło swoje domy.

Dni mijały więc, walki stawały się coraz bardziej zacięte. Pierwsze zawieszenie broni nawet nie weszło w życie, podobnie dwa kolejne. W połowie października jeden z mieszkańców wioski, też wojskowy, ruszył od domu do domu, aby powiedzieć ludziom z Aknaberdu, że powinni wyjechać. – Zostaw rzeczy, po prostu uciekaj – powiedział do Gajane.

Wdrapała się na przyczepę ciężarówki należącej do sąsiada. Wraz z innymi usiadła na starych oponach. Byli ściśnięci, ale znaleźli trochę miejsca, by chorzy mogli się położyć. Krętymi górskimi drogami wyruszyli w stronę Armenii.

SARKIS ODBYWAŁ OBOWIĄZKOWĄ dwuletnią służbę wojskową, jak wszyscy młodzi Ormianie. Był już na finiszu, w styczniu miał ją zakończyć. Nie palił się, by iść do armii. Mówił matce, że te dwa lata wykorzystałby lepiej, gdyby mógł spędzić je w Erywaniu. Był uzdolniony plastycznie, dużo czytał (jego ulubionym pisarzem był Stephen King). Po powrocie z wojska chciał kontynuować naukę informatyki w koledżu. Chciał też grać na gitarze. Anahit zbierała na nią pieniądze. – Zawsze chciałam, żeby robił to, na co miał ochotę, i się rozwijał – mówi dziś.


CZYTAJ WIĘCEJ: KORESPONDENCJE PAWŁA PIENIĄŻKA >>>


W Armenii było tak, że poborowi drogą losowania byli przydzielani albo do służby w kraju, albo w nieuznawanej Republice Górskiego Karabachu. Sarkisowi trafiło się to drugie. Dla Anahit nie było to problemem ani powodem do szczególnych obaw. Oczywiście, rozłąka z synem była przykra, Erywań i Stepanakert dzieli ponad 300 km, droga wiedzie częściowo przez góry. Wiele razy jednak przyjeżdżała do niego w odwiedziny. On też jeździł na przepustki do domu.

Był dobry z matematyki, więc został celowniczym. Już podczas wojny poprosił, aby go przeniesiono bezpośrednio do obsługi moździerza. Anahit się to nie podobało, bo wiązało się z większym zagrożeniem.

GAJANE TRAFIŁA DO ERYWANIA. Uciekała z domu w pośpiechu, nie miała czasu, by się spakować, wzięła więc tylko to, co akurat miała na sobie. To znaczy buty, bluzkę, spodnie i żakiet. No i paszport w kieszeni.

Była głodna i przerażona. Trudno jej oddać słowami uczucie, gdy się ucieka przed wojną, zostawia dom i trafia do obcego milionowego miasta, w którym nie ma się gdzie podziać. Przygarnęła ją organizacja kościelna, której nazwy nie pamięta. Tam udzielono jej pomocy, pozwolono zamieszkać na jakiś czas i nakarmiono. Po dziesięciu dniach trafiła do budynku, w którym dawniej był sierociniec, w mieście Abowian koło Erywania. Armeńskie władze, które musiały ulokować dziesiątki tysięcy ludzi szukających schronienia, wykorzystywały wszelkie możliwe budynki.

Warunki były dalekie od idealnych. Stary i zaniedbany budynek zamieszkiwała przynajmniej setka przybyszów z Karabachu. Dwóch chłopaków grało w piłkę przed wejściem, choć tego dnia temperatura była już bliska zeru.

Choć teraz nie musiała się przejmować dachem nad głową, Gajane była w nerwach. Nie wiedziała, co dzieje się z synem. Wydzwaniała, ale wciąż był poza zasięgiem.

SARKIS NIE MÓWIŁ, dokąd trafił po tym, jak opuścił Stepanakert. Dzwonił do matki codziennie. Miał prosty, stary model telefonu. Smartfony są łatwe do namierzenia, więc żołnierze byli instruowani, by z nich nie korzystać. Sarkis musiał bywać w różnych miejscach, bo Anahit jednego dnia słyszała go w słuchawce lepiej, innego gorzej. Choć zarzekał się, że jest daleko od frontu, wiedziała, że to nieprawda.

Na co dzień Anahit zajmuje się przygotowywaniem lahmadżunów: placków podobnych do pizzy i popularnych w Armenii, Turcji oraz w niektórych krajach Bliskiego Wschodu. Trudno było jej się skupić na tym zajęciu. – Pracowałam jak zwykle, ale gdy tylko miałam wolną chwilę, sprawdzałam wiadomości w mediach – wspomina.

Przekonywała sama siebie, że wojna potrwa kilka dni i koszmar się skończy. Ale nie dość, że tak się nie działo, i nie dość, że przez ciągły stres czas ciągnął się niemiłosiernie wolno, to jeszcze informacje w mediach społecznościowych nie wyglądały najlepiej. Dlatego starała się śledzić tylko rządowe źródła. Podawały bardziej optymistyczne wiadomości, za to czasem nieprawdziwe. Ale ona bardzo chciała wierzyć, że jest dobrze, bo dzięki temu mogłaby zobaczyć syna jak najprędzej.

Rozmawiała więc z Sarkisem codziennie. On dzwonił, gdy tylko znalazł chwilę. Ona robiła wszystko, by nie przegapić jego telefonu. Ich rozmowy trwały po kilka minut. Sarkis rutynowo mówił, że wszystko w porządku, uspakajał ją, żartował i wypytywał o jej zdrowie.

Na początku listopada przez jakiś czas nie miała z nim kontaktu. Potem zaczął dzwonić z telefonu swojego porucznika, bo zasięg w Karabachu był coraz gorszy. Podczas którejś z tych rozmów powiedział matce, że jest w miejscu, w którym urodziła się babcia. Domyśliła się, że chodzi o miejscowość Martuni. Tylko nie tę w Armenii, gdzie faktycznie przyszła na świat 66-letnia Ofik, lecz w Karabachu, gdzie toczyły się wtedy zacięte walki [patrz „TP” nr 45 – red.].

W poniedziałek 9 listopada Anahit miała złe przeczucia, chciała usłyszeć syna. – Matka czuje swoje dziecko – mówi. Dlatego po raz pierwszy to ona zadzwoniła na numer porucznika i poprosiła, by Sarkis oddzwonił, gdy będzie mógł. Zrobił to około dziewiętnastej. Usłyszała: „Mamo, wszystko w porządku, nie obawiaj się, zadzwonię jutro”.

MIJAŁY DNI, a Gajane nie wiedziała, co dzieje się z synem. Dzwoniła do niego, ale numer był niedostępny. Zamartwiała się. – Gdyby zginął, powiesiłabym się – powiedziała później.

W którymś momencie zaczęli dzwonić do niej wojskowi. Zapewniali, że jej syn ma się dobrze. Ona nie dawała im wiary. Jak się później okazało, miała rację. Jej rozmówcy kłamali. Nie mieli pojęcia, co się dzieje z jej synem i w ogóle jego jednostką. Wieść o niej przepadła. Przerażenie matki rosło. Dopiero po 39 dniach od ostatniego kontaktu z synem jeden z żołnierzy z oddziału dał znak życia. Ukrywali się w lasach, wszyscy żywi. Gajane nie mogła posiąść się z radości.

W nocy 9 listopada premier Armenii Nikol Paszynian i prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew podpisali porozumienie o zawieszeniu broni (w roli pośrednika wystąpił prezydent Rosji). W przeciwieństwie do poprzednich, to było skuteczne. Stanowiło, że Republika Górskiego Karabachu utraci ponad dwie trzecie ziem. Weszło w życie w nocy z 9 na 10 listopada, o pierwszej w nocy czasu armeńskiego. Gajane Simonian odetchnęła.

Spotkałem się z nią na dzień przed tym, jak jej syn miał przyjechać do niej do Abowianu, na przepustkę. Gdy zaczęła o tym mówić, popłakała się. – Chcę go zobaczyć i być szczęśliwa – powiedziała.

Nawet jeśli przyjeżdżał tylko na chwilę, aby wkrótce wrócić do jednostki.

ANAHIT UCIESZYŁA SIĘ, że walki zostały wstrzymane, bo to oznaczało, że ludzie nie będą umierać. Ale coś nie pozwalało jej na prawdziwą radość. Pozostawała w napięciu.

Nie wiedziała jeszcze, że Sarkis zginął na trzy godziny przed tym, jak rozejm wszedł w życie. Poległ prawdopodobnie w chwili, gdy trwało już wirtualne spotkanie przywódców i rozejm był w zasadzie przesądzony. Ale w Górskim Karabachu zacięte walki toczyły się w wielu miejscach do samego końca, a Martuni było jednym z takich miejsc. Anahit dowiedziała się potem, że na schron, w którym przebywał Sarkis, spadła bomba z samolotu. Doznał krwotoku wewnętrznego od fali uderzeniowej. Zmarł.

Krewni, którzy wcześniej od niej dowiedzieli się o tym, postanowili nie informować jej, dopóki nie potwierdzą tożsamości Sarkisa. Dopiero 11 listopada po południu dowiedziała się, że straciła syna.

Przez ten czas wysłała mu dziesiątki wiadomości. Liczyła, że je zobaczy i oddzwoni. Telefon milczał. © Współpraca: Shant Kel Khatcherian


CZYTAJ TAKŻE

DWA PIĘTRA NA CAŁĄ REPUBLIKĘ: Tutejsi lekarze mówią, że w Górskim Karabachu przeszli koronawirusa niemal wszyscy. Ale z powodu wojny nikt nie zwraca na to szczególnej uwagi >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2020