Dumni, pewni, niegotowi

Ani nam, ani naszym zachodnim sojusznikom nie grozi status potęgi. Kryterium siły będzie raczej gotowość do reagowania na zmiany technologiczne i dewastację środowiska – większe zagrożenia niż spodziewany atak ze wschodu.

09.09.2019

Czyta się kilka minut

„Kawaleryjska powinność” – rekonstrukcja szarży 18. Pułku Ułanów Pomorskich pod Krojantami. W tle śmigłowce Sokół, 2 września 2018 r. / GERARD / REPORTER
„Kawaleryjska powinność” – rekonstrukcja szarży 18. Pułku Ułanów Pomorskich pod Krojantami. W tle śmigłowce Sokół, 2 września 2018 r. / GERARD / REPORTER

Mimo dobrego samopoczucia jeste­śmy coraz bardziej nieprzygotowani na dokonujące się wokół nas zmiany. Polska polityka zagraniczna w ostatnich czterech latach była w najważniejszych obszarach polityką status quo, czyli kontynuacji. Towarzyszył jej brak profesjonalizmu oraz napady szaleństwa i megalomanii równoważone przypływami zdrowego rozsądku i realizmu. Ale przekonanie, że „więcej tego samego” jest najlepszą odpowiedzią na radzenie sobie w otaczającym nas świecie, to duży błąd.

Trump nasz powszedni

Znakiem firmowym polskiej polityki zagranicznej było mocne postawienie na stosunki z Ameryką. Choć wielu komentatorów, a także opozycja kręci nosem na samego Trumpa, doświadczenie uczy, że każdy rząd i każdy prezydent w ostatnich 30 latach za wszelką cenę zabiegali o względy administracji amerykańskiej. Także w sposób, który budził niekiedy zażenowanie.

Jeśli jest szansa na kontynuację zaangażowania wojskowego USA w regionie, jeśli mamy sprzyjający nam Kongres i prezydenta, który musi pokazać, że zarzuty o współpracę z Rosją są nieprawdziwe, to grzechem byłoby odpuścić okazję. Należy ją maksymalnie wykorzystać, bez względu na osobowość lokatora Białego Domu. A obecny woli biznes od polityki. Jeśli zatem możemy kupować gaz po konkurencyjnych cenach, przyciągnąć inwestycje lub pozyskać dostęp do technologii – trzeba to robić.

Błędem jest jednak założenie, że zwiększając ofertę biznesową budujemy silny filar polityczny, który zamortyzuje nam postępujące rozluźnienie współpracy euroatlantyckiej. Deklarując zamiar kupowania amerykańskiego uzbrojenia bez przetargów, wycofując się z podatku cyfrowego i walki z cyfrowymi monopolami z Doliny Krzemowej, nie tylko przepłacamy lub rezygnujemy z należnych nam podatków, ale przede wszystkim kupujemy złudzenie własnego znaczenia w polityce amerykańskiej. Powód odwołania ostatniej wizyty w Polsce czy decyzje o ścięciu wydatków Pentagonu na rozbudowę infrastruktury w Polsce (fundusze przesunięto na budowę muru z Meksykiem) powinny działać trzeźwiąco.

Druga strona oddziela bowiem współpracę biznesową, której stroną są prywatne firmy (w USA, bo w Polsce to spółki Skarbu Państwa), od kwestii strategicznych, które dotyczą zobowiązań państwa. Ameryka jest związana gwarancjami bezpieczeństwa Polski wyłącznie w ramach NATO. Powracająca nieustannie idea polsko-amerykańskiego sojuszu, którego filarem jest współpraca gospodarcza, a konsekwencją mają być gwarancje bezpośrednie, to czysta fantazja.

Europejskie paradoksy

Przechył w stronę USA nie byłby może tak bardzo odczuwalny, gdyby równoważyło go silne zaangażowanie w sprawy europejskie. Tymczasem nasza polityka europejska jest największym paradoksem i zarazem największą porażką. Zaskakuje to tym bardziej, że w sporach unijno-amerykańskich Polska konsekwentnie wspierała europejskich partnerów. Polityka wobec Bliskiego Wschodu, wojna handlowa czy brexit są przykładami sytuacji, w których Polska działa pragmatycznie, stawiając na pierwszym miejscu interes państwa. Źródłem porażki jest natomiast deklarowana przez PiS ambicja zmiany reguł działania Unii.

Zapowiadane propozycje zmian traktatów nigdy nie ujrzały światła dziennego. Natomiast spór o praworządność dał Komisji Europejskiej możliwość poszerzenia swoich kompetencji w obszarze, który z prawnego punktu widzenia nie jest oczywisty. W efekcie, zamiast wzmocnić rolę rządów poszczególnych państw w procesie decyzyjnym w Unii, co wydawało się główną intencją zmiany traktatów, Polska aktywnie przyczyniła się do wzmocnienia politycznej roli Komisji. Znienawidzony przez Prawo i Sprawiedliwość Frans Timmermans wyrósł na silnego gracza.

Odkładając na bok zasadność tzw. reformy sądów, starcie amatorskiej polityki z profesjonalną biurokracją jest bolesną nauczką dla wszystkich, którzy uważają, że siłę państwa mierzy się siłą narracji wspartą PKB i wielkością armii, nie zaś wiedzą i umiejętnościami polityków. Ten sam problem dał o sobie znać przy ustawie o IPN czy przy konferencji bliskowschodniej, która przerodziła się w spektakl obrażania gospodarza przez gości.

Porażki w polityce europejskiej zaciążyły na pozycji Polski w regionie. Firmowane przez ośrodek prezydencki Trójmorze udało się doprowadzić do skutku przy wsparciu administracji amerykańskiej (start inicjatywy był skorelowany z pierwszą wizytą Donalda Trumpa), a jego żywot przedłużyło wejście do projektu Niemiec, które przestraszyły się, że może on skomplikować Berlinowi grę w regionie. Choć partnerzy nie kwestionują naszych ambicji do bycia liderem regionu, w praktyce mocno i skutecznie z nami rywalizują, korzystając z polskich słabości. Dotyczy to zwłaszcza Słowacji i Litwy. Sojusz z Węgrami okazał się korzystny głównie dla Viktora Orbána: polskie kłopoty z praworządnością przykryły te węgierskie.

Więcej Niemiec

Problem ze współpracą w regionie jest też pochodną mocnej retoryki antyniemieckiej. Bliskość Warszawy i Berlina z czasów, gdy premierami byli Donald Tusk i Ewa Kopacz, uchodziła za przejaw polskich kompleksów i symbol podporządkowania Niemcom. Politycy PiS zapowiadali zasadniczą zmianę. I w tym jednak przypadku retoryka polityczna rozjechała się z realną polityką.

Polska w roku 2019 jest jeszcze bardziej związana z Niemcami, niż była cztery lata temu. Nasza wymiana handlowa jest większa niż brytyjsko-niemiecka, a polskie firmy zrównały się z włoskimi jako dostawcy dóbr i usług dla gospodarki naszych zachodnich sąsiadów, mimo że mamy gospodarkę nominalnie cztery razy mniejszą. To zjawisko pozytywne, ale trzeba pamiętać, że gospodarka niemiecka najlepsze lata ma za sobą.

Patrząc z kolei na kanclerz Merkel i słuchając prezydenta Steinmeiera podczas 80. rocznicy obchodów wybuchu II wojny światowej, trudno nie odnieść wrażenia, że to Niemcy okazują się dzisiaj najważniejszym sojusznikiem politycznym Polski w Europie. Wsparcie dla kandydatury Ursuli von der Leyen na przewodniczącą Komisji i oferta teki komisarza ds. rolnictwa dla Polski jest tego kolejnym dowodem. Trudno jednak sojusz ten nazwać świadomym swych dłuższych celów – poza kontynuacją sporu o Nord Stream.

Wielka Brytania, która miała być naszym głównym partnerem w Unii, równoważąc wpływy Niemiec, wysłała na te ważne dla nas obchody ministra spraw zagranicznych, choć jej rola we wrześniu 1939 r., a także podczas wojny, była dla Polski kluczowa. Francja, która miała się od nas uczyć jeść widelcem, przysłała ­premiera… Dla rządu i ugrupowania o dużej wrażliwości historycznej sygnały te powinny być czytelne.

Potęga status quo

Mimo więc zapowiedzi wielkich zmian, które miałyby przygotować Polskę na nowe trudne czasy, nasza polityka zagraniczna jest dzisiaj polityką faktycznego status quo. Za retoryką odnoszącą się do reformy czy rozszerzania Unii Europejskiej i NATO na wschód nie kryje się żadna realna koncepcja polityczna. Dominuje raczej przekonanie, że oba procesy odbyłyby się ze szkodą dla spójności i efektywności obu organizacji. Dlatego też w cieniu pozostaje polityka wschodnia, która zawsze była dla nas probierzem własnej siły.

Rosja nie była, nie jest i nie będzie w dającej się przewidzieć przyszłości gotowa do normalnej współpracy politycznej. Gdyby jednak z jakichś powodów sytuacja się zmieniła, fundament polityki Polski w NATO i Waszyngtonie zacząłby pękać. Stosunki z Białorusią są zawsze wypadkową problemów Aleksandra Łukaszenki z Rosją i od lat mają charakter doraźny. Jedynie Ukraina wydaje się nową kartą wymagającą nowego namysłu. Sukces jej reform, choć wciąż trudny do wyobrażenia, byłby ostatecznym końcem polskiej polityki wschodniej, tak jak zjednoczenie Niemiec, a następnie rozszerzenie Unii i NATO oznaczało kres Ostpolitik w Europie Środkowej. Do tego droga jeszcze daleka, ale warto o takim scenariuszu pamiętać.

Dlatego dbanie, aby obecny, delikatny układ sił, który daje Polsce dobre miejsce przy negocjacyjnym stole i dostęp do zasobów unijnego budżetu i amerykańskiej potęgi wojskowej, a zarazem mentalną przewagę na wschodzie, nie uległ istotnej zmianie, jest znakiem rozpoznawczym polskiej polityki. Żyjemy w świecie, który nie jest bezpieczny ani przewidywalny, ale daje nam poczucie psychologicznego komfortu. Możemy go krytykować i spierać się o niego, ale nie zaryzykujemy w nim żadnej zmiany w obawie przed konsekwencjami. To jest chyba największy sukces ostatnich czterech lat. Ma on jednak też swoją cenę.

Niegotowi na globalizację

Nigdy jeszcze po 1989 r. dyskusja o polityce zagranicznej nie była tak mocno spleciona z polityką krajową. Z jednej strony to dobrze, bo podział na to, co w środku, i to, co na zewnątrz, ma coraz częściej charakter akademicki. Przekonujemy się o tym słysząc o wojnie handlowej, która może spowolnić wzrost gospodarczy, o „zielonej rewolucji”, która nie daje szansy energetyce węglowej czy o kryzysie lekowym spowodowanym uzależnieniem Europy od importu substancji czynnych z Chin. Także bolączki rynku pracy zmuszają nas do przyspieszonego kursu różnic kulturowych: nie tylko Ukraina, ale Indie, Pakistan czy Filipiny stają się dzisiaj bliższe mieszkańcom polskich miast.

Te wszystkie zmiany mają początek w wydarzeniach i decyzjach poza naszymi granicami i poza naszą kontrolą. Wydawałoby się więc, że mając świadomość postępującej globalizacji i problemów, które ona niesie, powinniśmy spierać się o to, jak sobie z nimi radzić. W praktyce dzieje się inaczej.

Rosnące otwarcie polskiej gospodarki i społeczeństwa, uzależnienie od trendów i wydarzeń globalnych sprzyja zamykaniu się we własnym świecie na przekór codziennej obserwacji. Zamiast polityki wybieramy polityczną opowieść, zamiast kuracji poddajemy się znieczuleniu, a w miejsce interesów podstawiamy wierność ideologicznym założeniom.

Największym błędem dzisiejszej polskiej polityki zagranicznej jest nieustająca pokusa płynięcia na fali (bo mamy sukces), ale za to pod prąd (bo to my wyznaczamy kierunek). Ostatnie cztery lata bardzo wyraźnie to pokazały.

Polski liberalizm polityczny przegrał, bo dał się ponieść fali globalizmu i integracji gospodarczej, zapominając o państwie i sprawiedliwości społecznej, bez których idea liberalna staje się zaprzeczeniem wolności. Za błąd liberałów przyszło nam płacić frustracją ogromnych rzesz społeczeństwa i słabymi instytucjami, które padły pod naporem mało wyrafinowanego populizmu.

Polski narodowy konserwatyzm dał się z kolei uwieść fali deglobalizacji, która jest narzędziem walki dużych i możnych, a nie nadzieją dla małych i biednych. Jesteśmy kuszeni hasłami siły i suwerenności, których miarę stanowi gotowość udziału w cudzych bitwach, a nie mierzalny interes własnego państwa. Trudno bowiem racjonalnie zrozumieć zachwyt nad ideą Brexitu czy Schadenfreude wywołane kryzysem integracji europejskiej. Oba zjawiska dotykają fundamentu, na którym opieramy swoje bezpieczeństwo i rozwój. Ceną za ideową wierność na przekór zdrowemu rozsądkowi jest nieuchronny spadek pozycji państwa, taktyczne sojusze i iluzja własnej siły.

Tak jak protekcjonistyczna i pozbawiona strategicznej perspektywy Europa nie leży w interesie Polski, tak izolacjonistyczna i narcystyczna Ameryka przestaje być wiarygodnym sojusznikiem. Europę możemy jednak próbować zmieniać, na USA wpływu żadnego nie mamy.

Nie czekajmy na wojnę

Wyjściem z ideowego klinczu, który wciąż wyznacza nam pole dyskusji i sporu politycznego, nie może być reanimacja tego, co było, ani naprawa tego, co jest. Musi być nim wyjście poza ramy, w których przywykliśmy definiować miejsce i rolę Polski w polityce międzynarodowej. To będzie długi proces.

Po pierwsze, trzeba zaakceptować siebie samych, własne państwo i jego słabości. Nie czekajmy na wyśnioną silną i suwerenną Rzeczpospolitą, która nawiąże do swych mniej lub bardziej prawdziwych tradycji, bo szkoda czasu. Ani nam, ani naszym zachodnim sojusznikom nie grozi status potęgi. Raczej wszyscy przechodzimy bolesny proces utraty znaczenia i rosnącej zależności od procesów zachodzących tysiące kilometrów od nas. Kryterium siły i suwerenności nie jest miernikiem naszej pozycji. Nie jest też żadnym drogowskazem politycznym.

Tym kryterium jest natomiast gotowość do reagowania na problemy: na zmiany technologiczne, które wystawiają naszą prywatność i polityczną sprawczość na łup cyfrowych korporacji i wrogich nam państw. Na zmiany klimatyczne i dewastację środowiska, które niosą większe zagrożenie dla życia i dobrobytu niż spodziewany atak ze wschodu. A także na zmiany społeczne (zmiana pokoleniowa!), które wpływają na optykę patrzenia na świat i własne państwo.

Po drugie, choć geografii nie zmienimy i na lata pozostaniemy na skraju bądź uskoku między światem Zachodu i Wschodu, nie ma sensu żyć w poczuciu ciągłego zagrożenia. Nie jest zresztą prawdą, że poważnie traktujemy zagrożenie wojną. Reforma sił zbrojnych stanowi od dekad najlepszy dowód: w miarę zwiększania funduszy maleje zdolność bojowa, rośnie natomiast zdolność defiladowa polskiej armii, która – jak celnie zauważył Juliusz Sabak z portalu Defence24.pl – jest w coraz większym stopniu „armią homeopatyczną”. Wschód jest wyzwaniem politycznym. Czy i kiedy dla zdobycia przewagi użyje narzędzi wojskowych – to kwestia otwarta. Nie mamy na to niestety większego wpływu, tak jak nie mamy i nigdy nie będziemy mieć gwarancji, że radość ze stacjonujących u nas kolejnych oddziałów sojuszniczych nie zamieni się w smutek ich żegnania. Dlatego więcej korzyści odniesiemy zachowując zdrowy dystans do nieprzewidywalnego i działając na rzecz silnej politycznie Europy jako partnera Ameryki, niż stawiając wszystko na jedną kartę i militaryzując myślenie o bezpieczeństwie.

I po trzecie, trzeba pożegnać się z myśleniem, że polityka zagraniczna jest magicznym obszarem, który pozwala kreować świat według własnych wyobrażeń. Jesteśmy odbiorcą – raz beneficjentem, innym razem ofiarą – trendów globalnych. Członkostwo w Unii, sukces transformacji i peryferyjne położenie łagodzą wiele problemów. Ale problemy nowe coraz mocniej dają o sobie znać. Nie da się ich rozwiązać za pomocą abstrakcyjnych sporów o europejskość, integrację, siłę lub suwerenność. Nowoczesna polityka zagraniczna ma niewiele wspólnego z tradycyjnie rozumianą dyplomacją. Jest raczej wypadkową decyzji, które mają charakter stricte krajowy.

Rolą dyplomacji niezamożnego państwa średniej wielkości jest inteligentna nawigacja między rafami, a nie zatykanie flagi na pierwszej, na którą udało się nam wdrapać, aby odtrąbić zwycięstwo. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2019