DRUGI DZIENNIK PILCHA

Profesor Timofiej Pnin miał cechę łączącą go z moim ojcem – był mianowicie marnym kierowcą. Zbieżność najgłówniejsza: trenowanie na sucho. Głównie trenowanie na sucho zmiany biegów.

13.05.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

23 kwietnia | W moich stronach Geburtstag jak najbardziej – imieniny nie bardzo? Zależy czyje. „Jerzego” to było święto na miarę 1 maja. Pochodu nie było, ale o bladym świcie pod dom podchodziła orkiestra starego Nogowczyka i zaczynała z okazji imienin pana naczelnika „wygrywać” jego ulubione „kąski”. „Kolinie, Kolinie”, „Alte Kameraden”, „W poniedziałek rano kosił ojciec siano”, „Muzyki, muzyki”. Absolutnie nie do ominięcia, a też ze specjalnym uskrzydleniem grany „Radetzky”, potem bezbożne arcydzieło rzewności, „Wczoraj była niedzieliczka, dzisiaj smutny dzień, rozbolała mnie głowiczka na cały tydzień”, i na koniec niefrasobliwej antologii jeden utwór religijny, ale zwodniczy, nikt nie był w stanie odgadnąć, iż pod nużącą nawet Najwyższego melodią „Kiedy ranne” pan naczelnik nuci wersję mniej znaną, choć w kancjonale, w dziale „Pieśni stołowe”, czarno na białym zapisaną: „Bo ten zwyczaj Jezus miewał – po jedzeniu pieśni śpiewał”.
Niby wieczór wszyscy wiedzieli, że noc będzie krótka, niby wszyscy lekko spali, niemal czuwali, a pierwsze takty „Kolina” zawsze eksplodowały jak frontowa pobudka. Nagle okazywało się, że wszyscy rzekomo czuwający spali jak po prochach, tym gwałtowniejsze teraz zrywanie się na równe nogi, tym paniczniejsze tupoty w sieni, maluczko, a przespalibyśmy imieninowy koncert! Matka budziła mnie i brała na ręce – do dziś tak właśnie mi się zdaje: brała mnie na ręce i niosła do okna w Lodowni, przy którym stali muzykanci. Idealizacja niewielka, ale jednak. Za oknami Lodowni był ogródek, dopiero za nim – pod na razie pozbawionym tożsamości bzem – świeciło kruche czarnozłote światło trąb, waltorni i puzonów. Sam wstawałem, ubierałem się, byłem siedmioletnim bykiem, nie trzeba było mnie poganiać, ani tym bardziej nosić na rękach; uwielbiałem ten jeden, te dwa poranki w roku, kiedy budziłem się o szarzejącym wiosennym świcie, a pod domem bracia Krzocy (ta familia zawsze tworzyła trzon wiślańskich orkiestr) dawali jak w środku czerwcowego festynu.
Przez długi czas uważałem, że jest to rozległe święto i niemal powszechny obyczaj: w wigilię, a raczej o świcie najpowszechniejszych imienin zacnych wiślańskich Janów, Stachów, Pawłów, Michałów czy Jędrysów odwiedza orkiestra starego Nogowczyka i gra im ich ulubione „kąski”. Okazało się: nie ma niczego takiego. Tego czy owego imieniny sławne nadchodzą, a nad Wisłami cicho, ani jednej nuty. Tylko na Jerzego miejscowym Jurom „wygrywają”? I to nie bardzo. Wychodzi, że jedynie dziadka Czyża rok w rok o wczesnym, a nawet najwcześniejszym poranku każdego 23 kwietnia muzyką fetują? I tak, i nie.

24 kwietnia | Najgłówniejsze chodzenie od chałupy do chałupy to była noc z ostatniego kwietnia na pierwszego maja. Wtedy grajkowie praktycznie całą Wisłę wzdłuż i wszerz przemierzali, nie było klucza imieninowego czy urodzinowego, w każdej dolinie był ktoś, komu warto było zagrać.
Skąd się ta tradycja wzięła – nie mam zielonego pojęcia. Muzykanci w pełnym – jeśli można tak powiedzieć – rynsztunku łażący po górach całą noc poprzedzającą Święto Pracy – w naszym kacerskim wydaniu nawet PRL nabierał surrealistycznego, bo surrealistycznego, ale uroku? Nie szło tylko o PRL. O co szło, kiedy i dlaczego się zaczęło, po wojnie, a może grubo przed wojną, pewnikiem ustali, opisze i w kolejnym roczniku wiślańskim ogłosi Danka Szczypka (siostra Marysi Bujok). Autorka znakomitej „Kroniki wiślańskiej poczty” może teraz „Historię wiślańskich muzykantów” ułoży?
Skąd się ten rytuał wziął, nie jest aż tak ważne, ważne, wręcz kluczowe jest, że był morderczy, wymagał ostrożności, rozruchu, treningu, a nawet czegoś w rodzaju próby generalnej. 23 kwietnia był dogodną datą. Generalna tydzień przed premierą.
Próby zawsze wypadały świetnie, z premierami było różnie. I nie dziwota. Noc grania była – to przecie oczywiste – nocą wzmocnień – niektórzy słabli. Nadchodził poranek, mieli parę godzin na dojście do siebie. Przeważnie za mało. Orkiestra otwierająca wiślańskie pochody pierwszomajowe nieraz dziwnie wyglądała, dziwnie szła i dziwnie grała. Tydzień temu pod oknami Lodowni byli pełnymi wigoru młodzieńcami, dziś starcy ledwo człapiący? Jak to w życiu – w jeden tydzień całe przeszło.

29 kwietnia | Profesor Timofiej Pnin wśród niezliczonych, na wskroś osobistych, oryginalnych, indywidualnych dziwactw i słabości miał jedną cechę trwale i nieodparcie łączącą go z moim ojcem – był mianowicie marnym kierowcą. Ktoś może powiedzieć: marnych kierowców milion legionów – jakaż tu zbieżność?
Zbieżność nie w samym jeżdżeniu kulawym ani nie w postaciach, jak się okazuje, wszędzie jednakich, zgoła ponadczasowych instruktorów – zbieżność zupełnie zdumiewająca w samym podchodzeniu do nauki jazdy – nabożnym, butnym, strachliwym, ucieczkowym (delikatnie muskając pedał gazu uciekamy w teorię). Ileż oksymoronów! Niedopowiedzeń! Aluzji! Stan ducha nieopisany, ergo boski.
Zbieżność najgłówniejsza: trenowanie na sucho. Głównie trenowanie na sucho zmiany biegów, ale nic innego nie wychodziło, więc wszystko, wszystko trzeba było trenować.

30 kwietnia | Pierwsze polskie wydanie „Pnina” w przekładzie nieodżałowanej Ani Kołyszko ukazało się w roku 1987. Przeczytałem natychmiast; miałem 35 lat i nadal czytałem z młodzieńczą żarłocznością, czytałem dokładnie, na ogół ze zrozumieniem i nigdy niczego nie pomijałem. Fragmentu, który jutro (dziś już późno) przepiszę, nie pamiętam, nie pamiętam najstraszniejszym rodzajem niepamięci – błogim. Demencja jako błogostan? To chyba oczywiste. Na głuszeniu dającym krótkotrwały – w końcu nic nie jest wieczne – efekt błogostanu znasz się nieco.
Oczywiście, że całe partie dokładnie przeczytanych książek wylatują z głowy. Oczywiście: sztuka lektury kunsztem niepamięci! Oczywiście: suskindowa amnezja in litteris. Ale tu jest co innego. Po pożarze zostaje miejsce, po powodzi nic. Tu przeszła powódź, która nawet brak miejsca po sobie dokładnie wypłukała. Tu jest taka pustka we łbie, jakby w moim egzemplarzu z ’87 brakowało tej akurat strony. Tej akurat? Tak. Tej akurat. Gdyby była, zauważyłbym i zapamiętał. Zauważyłem i zapamiętałem wczoraj. Po 25 latach. Postanowiłem wrócić do „Pnina”, wróciłem i od razu zostało mi dane to, co dają tylko najwięksi: utożsamienie.

1 maja | „Pnin brał lekcje w Ośrodku Szkolenia Kierowców niemal od początku roku, ale »prawdziwe zrozumienie«, jak sam to określił, przyszło dopiero po paru miesiącach, kiedy choroba kręgosłupa przykuła go do łóżka, toteż poświęcił się ochoczo i bez reszty zgłębianiu czterdziestostronicowego »Podręcznika kierowcy«, wydanego przez gubernatora stanu do spółki z drugim ekspertem, oraz artykułu pod hasłem »Samochód« w »Encyclopedia Americana«, ilustrowanego zdjęciami wałów napędowych, karburatorów,” hamulców i fotografią uczestnika »Glidden Tours« (rok circa 1905), który ugrzązł w błocie na wiejskiej drodze w ponurej scenerii.
Dopiero gdy leżał na łożu boleści, poruszając palcami nóg i zmieniając wyimaginowane biegi, udało mu się pokonać dwutorowość początkowego myślenia o prowadzeniu samochodu. Podczas prawdziwych lekcji ze srogim instruktorem, który niweczył indywidualny styl Pnina, wykrzykiwał zbędne polecenia w żargonie technicznym, na zakrętach usiłował wyrwać mu kierownicę i wciąż denerwował spokojnego pojętnego ucznia uwłaczającymi mu wulgarnymi uwagami, Pnin nie był absolutnie w stanie zapanować zmysłami równocześnie nad samochodem, który prowadził w swojej głowie, i który prowadził na drodze. Teraz oba samochody zlały się wreszcie w jeden. Za pierwszym razem nie zdał egzaminu na prawo jazdy przede wszystkim dlatego, iż w nieodpowiednim czasie wszczął dyskusję z egzaminatorem usiłując mu dowieść, że nie ma nic bardziej upokarzającego dla istoty myślącej niż przymus wyrobienia sobie podstawowego odruchu warunkowego, który każe stanąć na czerwonym świetle, kiedy w pobliżu nie ma żywej duszy pieszej bądź zmotoryzowanej. Za drugim razem postąpił bardziej roztropnie i zdał egzamin”.

2 maja | Najbłyskotliwsze zdanie książki nie tyczy nieszczęśnictwa-niezdarnictwa Pnina. Przeciwnie, tyczy jego sportowych przewag. Tak bowiem jak mój ojciec zaskakująco doskonale grał w ping-ponga (narty i pływanie to było wiadome, ale skąd ta wirtuozerska rotacja?), tak też Pnin ku zdumieniu wszystkich doskonale gra w krokieta. Rzecz jasna, aby było to możliwe, musi mieć miejsce poważna metamorfoza: „Kiedy tylko wbito kołki i gra się rozpoczęła, zmienił się nie do poznania. Ze ślamazarnego, na co dzień niezgrabnego, sztywnego osobnika przedzierzgnął się w niezmiernie ruchliwego, żwawego, milczącego, bystrego garbusa”.
Jeśli 25 lat temu nie zauważałem u Nabokova tego rodzaju zdań – powstaje nieodparta kwestia, co ja mianowicie w ogóle w tym pisarzu widziałem. Wymyślałem, że coś widzę? OK. Co to było? Co wymyślałem?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2013