DRUGI DZIENNIK albo autobiografia w sensie ścisłym

Pamiętam siwe ściany izby porodowej. Dr Wacławik trzymał nas na porodówce ponad tydzień – wystarczająco, by się nauczyć koloru ścian. W domu czekała piastunka Emma. Jest jednym z moich pierwszych wspomnień – wyzwoliła we mnie zwierzęcy głód dotyku.

20.08.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

W POPRZEDNIM ODCINKU...
„Przenosimy się do współczesności, na ul. Hożą w Warszawie, do mieszkania autora. „Rozmaite złe stany i kiepskie formy mnie nawiedzają, ale zły stan i kiepska forma sprzed paru dni – to było dosyć wyjątkowe, to przebijało najczarniejsze poranki” – pisze Jerzy Pilch, dodając, że dwa dni później dotarła do niego wiadomość o śmierci Jerzego, ostatniego brata ojca. Czy śmierć, która nawiedziła wuja, chwilę wcześniej – przez pomyłkę – była gdzieś indziej? „Tak jest, parę dni temu śmierć była na Hożej. Przez pomyłkę, ale była, a właściwie tym dotkliwiej, że przez pomyłkę była (...). To dlatego u matki ciężki jak diabli obraz spadł ze ściany. Jurek może był się pożegnać. Ale obraz spadł tej nocy, kiedy – obrócona w niewidzialność sucz – mnie mordowała”.
Poznajemy też – przenosząc się o ponad pół wieku wstecz – Hanulę Lunatyczkę: to za jej sprawą „śmierć, która się pomyliła” należy do mitologii rodzinnej autora.
REDAKCJA

Złotowłosy obiekt westchnień
Matka była skłonną do finezyjnej pulchności blond nastolatką anielskiej urody – nie tylko w tamtych czasach jeden z pra-ideałów kobiecego piękna. Ojciec z faktu, iż startuje do pra-ideału, nie zdawał sobie sprawy. Pra-popęd, który go trawił, był wszechogarniający, na autorefleksję nie było miejsca. Prawdę powiedziawszy, nawet wymyślanie pretekstów nieustannych wizyt u Chlebka szło mu jak po grudzie. Stawał w drzwiach i bez przekonania prosił o szklankę wody. Proponowano mu mleko, herbatę, kompot, kawę wreszcie – najprawdziwszą zresztą neskę; dziadek spieszył z tylko jemu wiadomo jakim cudem zdobytym radebergerem – stary upierał się przy wodzie.
Wzruszano ramionami, w końcu wszyscy wiedzieli: co jest w szklance, nie ma znaczenia, i tak – jakby chciał mieć powód wiecznego bytowania za olbrzymim stołem – nie wypije ani łyka, i tak będzie siedział godzinę albo dłużej, i tak będzie siedział tak długo, aż Wandzia się pokaże.
Czasami miał nie z tej ziemi fart – szedł przez wyłożone polnymi kamieniami podwórze, otwierał drzwi i sam zapach krochmalu odurzał, cóż dopiero widok pochylonego nad żelazkiem złotowłosego obiektu westchnień. Wówczas zapominał o szklance wody, pospiesznie siadał po drugiej stronie ogromnego stołu i w milczeniu gapił się, niby na żelazko, w istocie na dziewczęcą dłoń ze zdumiewającą wprawą i lekkością kierującą ciężkim sprzętem na duszę. Ma się rozumieć, nie tylko wirtuozersko prasowała, też piekła, gotowała, szyła; ostatnia umiejętność naznaczona brawurą – przerobienie wytartego paletka w suknię wieczorową to była pestka, dwa dni roboty i proszę bardzo: istna warszawianka.
Z czasem zastawał ją przy prasowaniu coraz częściej, potem za każdym razem. Dumny z własnej intuicji nie zorientował się, że – już wówczas gotowa dlań uczynić wszystko – zaczęła prasować codziennie. Chodziło nie tylko o wsparcie jego intuicji, chodziło też o to, by dać mu czas, by się oswoił i w końcu oświadczył.
Młodzi mieli się ku sobie, a jakby nie mieli, to by musieli. Decyzja o wydaniu Wandzi od Chlebka za Władka od Kubice zapadła na najwyższym szczeblu – Stary Kubica dogadał się w tej sprawie z Babką Czyżową. Poza nimi nikt nic do gadania nie miał, Wanda i Władek najmniej. Zaloty były czystą formalnością, szklanka wody jako pretekst i alibi zbyteczna. Pana Władka traktowano z adoracją – poczęstunku odmawiał, napić się niczego godnego nie chciał, ale wychodził bogato obładowany rozmaitymi wiktuałami; zwłaszcza konserw, które można było zabrać do Krakowa i tam jeszcze bądź ile trzymać, było mnogo.
Z przedwojennej rzeźni zostały zabudowania, unoszące się w nich gęste niczym pajęczyna opary krwi ściągały stada tłustych szczurów, nasze półdzikie koty nie mogły się doczekać godziny prawdy; tak jest, zwyciężały, pokrwawione i zmęczone wypijały niewiarygodne ilości – koci detox – mleka. Rzeźni już nie było, ale w ramach przez jakichś desperatów – uważających, że świat powinien mieć sens – założonej spółdzielni „Zagroda”: był sklep (1). Wędliny, a głównie konserwy. Domownicy radzili sobie.
Milionerami nie byliśmy, ale w domu zawsze było wszystko. Obojętne, czy na zewnątrz panowała stalinowska zima, czy noc stanu wojennego. A już sytuacja, żeby czynić jakieś ograniczenia na jedzeniu? Święta skromniejsze? Obiady chudsze? Więcej warzyw, mniej mięsa? Nie do pomyślenia. Było jak zawsze, a zawsze był nadmiar, sporo się potrzebującym pomagało. Jak nie czym innym, to konserwami. Poza wszystkim wybitne to konserwy były.
Tak Wandzie i Władkowi pasowało wiesieli (2). Pasowało im, bo pasowali do siebie.
Do gospodarki się nie godzą. Ona warszawianka, ale i on warszawiak. Cały i zdrowy wrócił z wojny, w Krakowie sztudyruje (3), mówią, że na Akademii Górniczej profesorem zostanie. Koło chałupy wszystko zrobi, kosi jak się patrzy, nawet krowę wydoi. No ale akademia to akademia. Wszystkiego mieć się nie da. Dziunia krowy nie wydoi, bo albo klawiatura, albo krowskie wymię.
Tak jest, matka chodziła na lekcje fortepianu. Nie do byle kogo, bo do Jerzego Hadyny – ojca Stanisława. Zapowiadać się musiała świetnie, w innym, gorszym przypadku babka na muzykę grosza by nie dała. Luter był za muzyką, ale nie za wszelką cenę. Tu cena nie grała roli: jako 16-latka – sama lekcji udzielała. Słowem, zapowiadała się najmniej na organistkę albo na dyrygentkę wiślańskiego chóru. Na studia też pójdzie. Wiadomo jakie. Nie. Nie muzyczne. Pójdzie na farmację. Aptek nie będą upaństwawiać. Wiadomość jest absolutnie pewna. Dotąd nie upaństwowili, to już nie upaństwowią. Nie ma się co zastanawiać. Praktycznie jedyne studia, jakie mają sens. Rolnictwo? Przecież oni zniszczyli rolnictwo.
Przerobiony płaszczyk – przerobionym płaszczykiem, pianino – pianinem, własna apteka – własną apteką. Właściwie ojciec radził sobie ze wszystkim – w końcu nie był w ciemię bity. Radził sobie, ale gdy do wszystkich zapierających dech przymiotów – czyniących z matki istną panią z wielkiego miasta – dochodziła świadomość, że przyszła żona jest o jedenaście lat młodsza, że jeszcze nie jest pełnoletnia – nie zapierało mu tchu – dławił się. I kiedyś na pół uduszony, najwyraźniej z na pół uduszoną nieśmiałością i zarazem ośmielony wszechogarniającą życzliwością, wygłosił słynną frazę: „Jeślibyś chciała, Wandziu, to ja ewentualnie mógłbym na ciebie poczekać”. Tak jest, przy pomocy takiej formuły ojciec oświadczył się matce. Z każdym jego słowem coraz niżej pochylała się nad żelazkiem, prasowała coraz gwałtowniej. W końcu, gdy zdawało się: lada chwila złote loki zapłoną – znieruchomiała i coś wyszeptała. Oświadczyny zostały przyjęte.
Wszystko tak, jedynie czekanie nie bardzo. Do czekania na pełnoletność nie bardzo się przykładali. Oczywiście nie bądźmy drobiazgowi. Matka 18 lat ukończyła zaledwie dwa miesiące po moim urodzeniu.
Poczęty w sylwestra, urodzony w niedzielę, szans na cnotliwe życie nie miałem ja wiele.
Bierut w trumnie
Pamiętam siwe ściany izby porodowej, powrotu do domu wcale. Matka tak samo, ani dudu. Czyli powrotu do domu nikt nie pamięta, bo ktokolwiek nam towarzyszył, dawno umarł. Jazda w tamtą stronę to było święto, w drodze powrotnej nikomu nawet do głowy nie przyszło, by na przykład na chwilę stanąć w Bazarze. Doktor Wacławik trzymał nas na porodówce przeszło tydzień – wystarczająco, by się nauczyć koloru ścian. Żywym dowodem, że prócz matki istnieją inne kobiety na świecie, była położna, panna Stryczek (4). Całkiem, całkiem, ale do pełni czegoś brakowało.
Gdyby w przyszłości nie okazało się to zabobonem, powiedziałbym: brakowało nam porozumienia intelektualnego. Ale to nie jest warunek konieczny, szaleństwa z kobietami, z którymi nie łączą nas przeczytane książki, zaczną się lada chwila i wejdą nam w krew – w domu czeka piastunka Emma. Jest jednym z moich pierwszych wspomnień – nie pamiętam wprawdzie żadnych konkretów, ale jestem absolutnie pewien: wyzwoliła we mnie zwierzęcy głód dotyku.
Z najgłębszymi wspomnieniami zawsze kłopot – mają zwodniczą naturę snu. Andrzej Wantuła zagląda do karetki wiozącej mnie do szpitala, musi być zręczny jak kaskader – zagląda w czasie jazdy. W kuchni na ławie przy oknie siedzi nieruchomo na czarno ubrana dama, czarne ma buty, czarną suknię, czarny kapelusz i – szczególnie przerażającą – czarną woalkę (5). Fotografia w „Trybunie Robotniczej” przedstawiająca Bolesława Bieruta w trumnie jest jak substancja substancji snu. Jej grząska realność szczególnego zaufania nie budzi, ale pomaga uplasować się w czasie i w miarę dokładnie oszacować możliwości pamięci. Zdjęcia zmarłego towarzysza Tomasza ukazują się w marcu 1956 r. – mam wtedy 3,5 roku. Oczywiście dla kogoś, kto pamięta izbę porodową, żaden wyczyn, ale odnotować trzeba, pamięć nie działa symetrycznie ani nawet chronologicznie. Porodówka – tak. Śmierć Bieruta – tak. Śmierć Stalina – nie. Dlaczego nie? Ach, któż to wie? Sepiowy śnieg sypie od paru dni, zasypuje nasze podwórze, zasypuje zgubione przez kogoś okulary w miedzianych oprawkach. Oświetlony tramwaj jedzie wzdłuż nieprzejrzanej równiny, nocami granatowe szybowce nad nią błądzą, z białych azjatyckich traw jeździec się wynurza. W pokoju przy ulicy Filareckiej 10 dziadkowie śpią na kocach rozścielonych na podłodze. Nigdy tam nie byli? Nie mówiąc o spaniu? Ależ byli i spali – pamiętam doskonale. Skąd w takim razie taka ilość koców? Jak to skąd? Ojciec pożyczył od pani Majowej. I główne moje najdawniejsze wspomnienie: małpy w krakowskim ogrodzie zoologicznym. Ujrzałem nasze żywe cienie, jak im się chciało, każdy ruch powtarzały. Jak się im nie chciało, robiły swoje – dopiero podobne! Śmiałem się podobno tak przeraźliwie, jakby coś mi się stało, albo jakbym coś zrozumiał. Nieraz mi się zdaje, że faktycznie coś wtedy mi mózg rozjaśniło. Co takiego? Nie pamiętam. Ale wiem, że nigdy potem nie było takiego śmiechu ani takiej jasności.

(1) „Był sad” – Adam Mickiewicz.
(2) Gwar.: wesele.
(3) Gwar.: studiuje.
(4) Tak, akuszerka wyciągająca mnie na świat takie nosiła nazwisko. Od pierwszego ziemskiego oddechu byłem szczęściarzem niebywałym.
(5) Najprawdopodobniej była to babka sióstr Dalskich, matka doktora Dalskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2013