Historia dygotu: Księżniczka krwi (1)

Świat zaznawany na czczo jest intensywniejszy. Wielce odkrywczą ta konstatacja nie jest, ale nie jest też wyświechtana; źle mówię: wyświechtana – tak, ale nieaktualna – nie.

06.09.2015

Czyta się kilka minut

 / il. Marek Tomasik
/ il. Marek Tomasik

Uporczywe, a nawet coraz uporczywsze kłopoty z dokładnością języka, ergo z jego zawiłością – dodam dygresyjnie – wiodą na manowce i skłaniają do popełniania błędów zupełnie niepojętych. Zawiłość i dokładność to jedno? – sami widzicie. Nawet ironii nie ma w tym pytaniu – jest dezorientacja. Choć wyrazić się zawile, ale dokładnie, to jest nie do pogardzenia efekt. Ale czy jest możliwy? Czy w ogóle można? Zawile i dokładnie? Raczej lakonicznie i ściśle; krótko i precyzyjnie – oto są wiecznie żywe (w każdym razie nie słyszałem o ich dezaktualizacji) mistrzowskie kanony.

Zawiłość uprościć, dokładność wzmóc. Ho, ho, ho. Czyli nadal mówiąc zawile, mogę spróbować maksymalnie zbliżyć się do dokładności. Tyle co najwyżej. Porównania z chorobą nasuwają się same. Radykalnej poprawy nie będzie, za to pogorszenie powolne. W charakterze nagrody pocieszenia – rozpad niespieszny.

II
Wszelki głód wzmaga intensywność świata – kac, zmęczenie, pragnienie, długa podróż, tęsknota, brak seksu, ale też jego nadmiar, jeden niedługi kawałek słuchany w koło kilkaset razy etc., etc. Na czczo, czyli w dosłownym tłumaczeniu: na pusto. Byłem na czczo, czyli w poetyckim przekładzie: nerwy na wierzchu – siostry w Centrum Cyryla miały mi krew pobierać. Każde dziecko wie, że krew pobierana do badań musi być czysta, bez pierwiastków jaj na miękko czy innych żelaznych pozycji śniadaniowych, oraz że sam zabieg utaczania paru kropel jest łatwy i szybki. Każde dziecko to wie – ja wiem, że będzie na odwrót.

III
Weź i rusz gdziekolwiek na głodno – zobaczysz głębsze głębie, cień bardziej cienisty, usłyszysz płacz rozpaczliwszy, dotkliwszą muzykę; uświadomisz sobie, że zieleń trawy pod twoimi stopami bardziej jest wszechogarniająca. A kropla potu na ramieniu? Neonowa czerwień widzianej z daleka sukni? Czarny komin wilgotnego kurzu w kącie upadłego po upadku komuny basenu? Jej piersi? Tyłek powściągliwszy, ale przecież szaleństwo zupełne? Odnotujesz wszystko wszechstronnie? Dasz radę? Może świat na czczo jest zbyt wyrazisty? Może ogłusza, oślepia i niczego nie odnotujesz, bo już za późno, bo stary i schorowany dziad z ciebie?

W każdym razie do Centrum Cyryla na Foksal kroczyłem ogarnięty rzadkim w moim wieku i jeszcze rzadszym w moim stanie pobudzeniem, ergo intensywnością. Kręgosłup prawie mnie nie bolał, dygot był tak minimalny, że niemal o nim nie pamiętałem, chód – biorąc po uwagę, że wybrałem się bez laski – cechował się stabilnością, a nawet – trochę przesadzam – harmonią; pozostałe dolegliwości również mi nie dokuczały – raczej były w uśpieniu. Stopy spuchnięte – żeby uniknąć sielankowej tonacji – zgódźmy się: stopy nieco spuchnięte. OK. W sumie i tak idylla.

Niestety, koniec tego błogostanu mógł być nagły. Pobranie krwi – niby drobiazg, ale dobrze wiedziałem: nie ma drobiazgów; w moim życiu nie ma drobiazgów – w każdej chwili każdy drobiazg (lub to, co jest uważane za drobiazg) może przerodzić się w apokalipsę. Odkąd moje zdrowie zaczęło szwankować, czyli mniej więcej od pięćdziesiątki, krew do rozmaitych badań pobierano mi chyba setki razy – w każdym przypadku ta sama, i teraz zbliżająca się, katastrofa, te same udręki. Czy intensywność poranka przemoże albo choć zneutralizuje rytualny i nieubłagany fatalizm? Czy dobre znaki cokolwiek jeszcze znaczą? Nie brakowało ich. Po niewspółmiernie, jak na wiosnę, lodowatych tygodniach nastał równie niewspółmierny żar ostatniego dnia maja – zapanowała prawie zwalająca mnie z nóg jaskrawość; upalny poranek w wielkim azjatyckim mieście jest hymnem tego miasta – pachnie mocna, szmuglowana z ciepłych krajów kawa, szklane serca (liberałowie, którzy ostatnie wybory przegrali z kretesem) nadal w odwrocie, wśród nielicznych przechodniów przeważają ci, którym się nie spieszy – utytułowani kloszardzi, zadbani rezydenci obcych ambasad, nieźle wykształceni, ale w akcji zawodni wnukowie królów niegdysiejszych afer paliwowych, fanatyczni bywalcy wszystkich imprez kulturalnych – inne mityczne postaci. Nie brakuje niezwykłych kobiet, niektóre spowite są w niezmiernie ryzykowne kreacje i nie da się ostatecznie stwierdzić, czy tak brawurowo odsłonięte wracają z całonocnych imprez, czy się na nie dopiero dziś wieczór wybierają – naprawdę potrzeba niezłej wprawy, by zgadnąć: przed są czy po?

Oczywiście fachowcom starcza rzut oka, ale sytuacji pozostałych to nie poprawia. Wirtuozki są zaś i rano, i wieczór jednako gotowe, przebrane w identycznie nieskazitelne suknie, i rano, i wieczór pachną, jak dotąd nikt nie pachniał – impreza imprezą, ale dzień zapowiada się ciężki, fantastyczny, ale ciężki – nie będzie kiedy nawet makijażu poprawić. Kelnerzy ustawiają stoliki na chodnikach, ospale podjeżdżają wozy dostawcze, idę na pobranie krwi w całkowitym zachwycie, intensywny początek sugeruje, że ciąg dalszy to dopiero będą popisy, cały dzień przed nami, szepczą ci, dla których 24 godziny to jest nieskończoność, i mnie się udziela ta aura dziwacznej nadziei na wieczny powrót, a może na kolistość czasu, i to kolistość dosłowną; ostatnie lata to jest strach i przerażenie, kaźń i drżenie – rzadko te zupełne ciemności rozcina choćby najwątlejszy płomień zapalniczki, dziś Bóg zdaje się oświetlać najsławniejsze warszawskie skrzyżowanie latarką światła dziennego, mijam pomnik sławnego francuskiego generała uwiecznionego w pozie żywcem wziętej z ministerstwa głupich kroków, nie musi to być żaden lapsus, wręcz przeciwnie, generał miał w rzeczywistości ponad dwa metry wzrostu, a chude i przeraźliwie długie nogi plątały mu się zawile, zdaje mi się, że widziałem to na własne oczy – przesada, ale połowiczna1. Wchodzę w ulicę Smolną, miałem tu mieszkać, gdy w 2000 roku (sam, ale na dobre) przenosiłem się do Warszawy, jednym z pierwszych mieszkań, jakie oglądałem, były dwa niezłe, ale jednak lilipucie pokoiki na Smolnej – ostatecznie wybrałem Hożą, sentyment do dziwacznej, jakby w połowie zbombardowanej i w połowie nieodbudowanej Smolnej pozostał. ©

Fragment powstającej właśnie nowej książki Jerzego Pilcha „Historia dygotu”.

1 Autor w dzieciństwie widział de Gaulle’a na własne oczy. Splątane nogi generała – pomysł znacznie, ale to znacznie późniejszy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2015