DRUGI DZIENNIK PILCHA

Dobre opowiadanie nie tylko nie naśladuje rzeczywistości, nie słucha też jej podpowiedzi, ignoruje jej sugestie, olewa jej nakazy. Nie jestem pewien tego radykalizmu.

26.11.2012

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

28 października | Sztuka czysta, wolność absolutna, literatura bezinteresowna, miłość dozgonna, opatrzność wszechmogąca i co tam jeszcze – byty paradoksalne: są, a nie istnieją. Mam absolutną pewność, że oparty na negatywnym przykładzie „Czarodziejskiej góry” wykład Nabokova – autorstwa Szymańskiego w „Zeszytach Literackich” – mógłby (zamiast: „Dlaczego Nabokov nie lubił Manna?”) nosić tytuł: „Dlaczego Nabokov mylił się co do Manna?”. (Swego czasu w „Zeszytach” było coś podobnego – ten, który pytał – nie żyje; ten, który się mylił – nie pokazuje się ani nie odzywa; jeden Dostojewski, o którego szło, po staremu nieśmiertelny.)

Myląc się co do Manna, ale – niepodobna nie pomyśleć – myląc się z swoistą premedytacją (intencjonalnie mylnie go odczytując), autor „Lolity” miał błyskotliwą i nieodpartą rację co do wyższości literatury bezinteresownej nad wszelkimi innymi literaturami, miał stuprocentową słuszność co do wyjątkowości, jedyności i konieczności istnienia takiej i tylko takiej literatury.

Takiej, czyli jakiej? Na razie nie ma gwałtu z ujawnianiem. Jakiej? Takiej jak „Pani Bovary” i nie takiej jak „Czarodziejska góra”. Takiej jak – zaryzykujmy – „Moje pierwsze honorarium” i nie takiej jak „Mario i czarodziej”. Takiej jak „Przemiana” i nie takiej jak „Doktor Faustus”. Owszem, są tu pewne więzi, owszem, Kafka np. wielbił Flauberta, chciał pisać jak Flaubert (równie bezinteresownie?) – to się zgadza, ale czy aż tak się zgadza, by akurat T.M. atakować za nadmiar zaangażowania ideologicznego? Szczerze mówiąc, w tej sprawie każdy powód „się zgadza”. Przykład tak wysoki trafnie pokazuje, że nawet pisarz na wskroś esteta, arystokrata ducha w sensie ścisłym, bezinteresowny – nigdy w nic nie zaangażowany – artysta czysty nie śmie sobie pozwolić nawet na ślad takiego zaangażowania. Referowanie wyborów choćby najsubtelniejszego ideologa to zbrodnia. Przytaczanie tego rodzaju rozumowań w kraju, w którym karykaturalna tradycja literatury zaangażowanej jest dalej żywa i pielęgnowana – ma dodatkowy smak, i niekoniecznie jest to gorycz; człowiek proste rzeczy głosi, a czuje się jak heros.

Ale mimo wszystko – „Der Zauberberg” jako wzorzec artystycznego rozpadu? Powiedzieć, że poprzeczka wysoko, to nie zabrać głosu. Jeśli Mann był człowiekiem literackiej klęski, to drodzy koledzy, gdzie nasze sukcesy? Jeśli Tomasz Mann nie był bogiem, jacy z nas sztabs-kapitanowie? Rzecz jasna, rzecz jasna, nie autor „Buddenbroków” jest naszym pacjentem, jest nim autor „Zaproszenia na egzekucję”. Czy ta książka to wzorzec całkowitego wyzwolenia z kajdan zewnętrznych idei? Wątpię, a nawet nie wiem.

Wiem natomiast, że jeśli „Pani Bovary” to przykład literatury bezinteresownej i „Zaproszenie na egzekucję” to także przykład literatury bezinteresownej – to pojęcie literatury bezinteresownej nic nie znaczy. Chyba żeby „Zaproszenie...” jako artystowską agitkę antytotalitarną usunąć i zamienić na co innego – ale na co? Na „Obronę Łużyna”? Przecież to nie jest bezinteresowne, to jest o szachach. I o obłędzie.

29 października | „Myślę – pisze Szymański – że z dużą dozą prawdopodobieństwa wskazać można miejsca, w których następuje artystyczny rozpad »Czarodziejskiej góry«. Rzeczywistość zdaje się chwiać w posadach wszędzie tam, gdzie pojawia się Lodovico Settembrini. Ołówek to skaza. Katastrofę przynosi Leon Naphta. Kolejne dyskusje pomiędzy protagonistami pogłębiają dezintegrację i z punktu widzenia nabokovowskich dogmatów decydują o artystycznej klęsce całości.

Jedno z najbardziej znanych starć w literaturze XX wieku. Spór humanisty z totalistą, słowna szermierka o duszę Hansa Castorpa. Vladimir Nabokov zapewne czytał ze znużeniem długie abstrakcyjne wywody bohaterów i z niesmakiem odnajdywał w ich górnolotnych słowach echa autentycznych poglądów filozofów i polityków. To było drastyczne rozcięcie świata przedstawionego w celu transfuzji zewnętrznych idei. Dla nich Mann poświęcił sztukę. W utkanej z kulturowych aluzji powieści zawarł obraz duchowej kondycji Europy w początkach XX wieku. Wprawdzie nie stanął po stronie żadnej idei – chciał raczej pokazać ich zupełne bankructwo i oderwanie, ale dla Nabokova tego typu postawa była równoznaczna z wyborem subtelnego ideologa”.

8 listopada | Dobre opowiadanie nie tylko nie naśladuje rzeczywistości, nie słucha też jej podpowiedzi, ignoruje jej sugestie, olewa jej nakazy. Nie jestem pewien tego radykalizmu. Poetyka nakazu literackiego – czyli mętnie zarysowane w czyimś mózgu widma nienapisanych dzieł (wzorowo, czyli chorobliwie) zideologizowanych zmutowane z widmami kiedyś niechlujnie przeczytanych lektur obowiązkowych – może dawać szansę narracji komicznej, czyli ekstatycznie bezinteresownej. Nie uniknie się w ten sposób – zawsze nieco trującej – parodii zaangażowania? Dajcie pokój. Po pierwsze prawdziwa bezinteresowność nie znosi ortodoksji. Po drugie niczego nikomu nie nakazuję ani nie sugeruję. Po trzecie też uważam, iż dobre opowiadanie konstytuuje – jeśli nie jedynie, to w zasadniczej mierze – spójność wewnętrznej architektury. (Rzeczywistość, czymkolwiek jest, spójna nie jest.)

Henio Bereza miał na punkcie tej kategorii bzika. Długo nie rozumiałem, że ten bzik jest świętą racją.

11 listopada | Gdyby nie brzmiało to niepokojąco pochlebnie, powiedziałbym: Prawdziwi patrioci raz do roku mówią ludzkim głosem.

12 listopada | „Śnieżystą fontanną / wybucha wiewiórka / Dlaczego nie byłem / Na pogrzebie Jurka?”. Generalnie i nie tylko generalnie Iwaszkiewicz opiewa inną sytuację i inną żałobę, ale wierszyk pasuje. W Wiśle śnieg już jest. Jakby powiedział czuły i specjalnie na tragizm przemijania wyczulony diarysta: mój zmarły przyjaciel nie wyłazi mi z głowy. W ostatnich latach, a nawet dziesięcioleciach relacji prawie nie było, przypadkowe i zawsze potwornie trudne, i przez to groteskowo krótkie spotkania w centrum, nic więcej; on nigdy nie był u mnie w Parteczniku, ja jego mieszkania, w którym wyzionął ducha, na oczy nie widziałem. Relacji nie było, przez to żal dotkliwszy? Najprawdopodobniej.

Powiedzieć: wyzionął ducha, to nic nie powiedzieć, tam była walka na śmierć i życie, aż dziw, że przegrana. W czym jak w czym, ale w bojach i wszelkich możliwych pojedynkach Jerzyk zawsze szedł na śmierć i życie, on na śmierć i życie rozgrywał nawet partię cymbergaja, on w potykaniu się na śmierć i życie był wybitnie wytrenowany, on gdy zaatakował go jakiś groźny, nietypowy udar czy wylew, powinien napastnika wziąć w żelazny uchwyt i zmiażdżyć, nie dał rady, bo to była końcowa rozgrywka, słynny finał, którego jak na razie żaden człowiek nie wygrał i najpewniej nigdy nie wygra, choć zarazem większość uważa, że przesada, że jakoś się przemknie. Jerzyk przegrał, ale bronił się desperacko, kałuża krwi poszła z jego nietkniętej głowy.

13 listopada | Dawni narratorzy, ceniąc taki efekt, od niego z artyzmem zaczynali, zaczynali mianowicie od – najlepiej nietypowego – wyglądu zewnętrznego. Jerzyk strzygł się „na jeża” i był rudy i piegowaty jak nieboskie stworzenie. Ani minuty na słońcu! Jak się w największe upały gra wielogodzinne mecze na niezadaszonym stadionie Startu Wisła – zalecenie niewykonalne. W efekcie całe lato morda krwawo świecąca, co miało jedną, ale doniosłą zaletę – sugerowało, że opalamy się ile wlezie, że całe dnie spędzamy nad rzeką albo na basenie, słowem, dawało poważny argument, że nie jesteśmy stąd.

Wtedy podstawowym warunkiem jakiegokolwiek sukcesu erotycznego (tego, co za taki sukces się brało) było bycie przyjezdnym. Mocą niepisanych, a oczywistych ustaleń udawaliśmy przyjezdnych i uderzaliśmy wyłącznie do przyjezdnych. Dzięki reżymowi, który w poruszaniu tematyki religijno-wyznaniowej uczył ostrożności, nie musieliśmy udawać katolików, z tym mogłaby być bieda, ale jak zwykle: więcej szczęścia niż rozumu.

Do dziś nasze zaprzaństwo nie budzi we mnie rozterek, do dziś dumny jestem z kunsztu. Ma się rozumieć, byliśmy tak perfekcyjnie „przyjezdni”, mieliśmy tak nietutejsze maniery i tak światowe (w podłużne paski) kąpielówki, słowem byliśmy tak (Jerzyk zwłaszcza) w sensie ścisłym – „przyjezdni”, że prawdziwi letnicy tracili wiarygodność. (Kąpielówki wymieniam nie dla pustego komizmu, a dla pragmatyzmu – intymna i zarazem niemal wierzchnia część garderoby mogła – jeśli można tak powiedzieć – pojedynczo sprawiać cuda metamorfoz, za ich sprawą blady wiślański ciul w okamgnieniu przeistaczał się w opalonego bywalca plaż śródziemnomorskich; o równie światowe spodnie czy koszulę było trudniej, ale w lato choćby śladowo upalne w kąpielówkach „szło chodzić” od rana do nocy.)

Przez pewien czas odgrywanie przed rozmaitymi dziewczynami ról zblazowanych wczasowiczów mieszkających w supertajnym pensjonacie, synów siedzących cały czas w Ameryce dyplomatów, pasierbów tamtejszych gangsterów lub sierot po miliarderach; lub wszystko naraz; przez pewien czas takie i gorsze jeszcze maskarady nas absorbowały, nie za długo jednak. Znudziło się? Znudziło. Znudziło, bo o włos obeszło się bez kompromitującej wpadki. Pewna – jak ją z racji silnej skłonności do bałaganu przechodzącego w chaos nazwaliśmy – miss Harapuci praktycznie całkowicie przez nas zbajerowana, z całego serca wierząca, iż jesteśmy ukrywającymi się w górach wnukami Józefa Stalina – zoczywszy któregoś wieczoru, iż pan Komendant Cieślar (skądinąd żaden krewny Jerzyka) pogrążony jest w nazbyt długiej, nazbyt serdecznej z nami rozmowie – nabrała podejrzeń, czy nie ukrywamy się – nawet jak na młode stalinięta – nazbyt brawurowo. Kompromitacja była blisko, na szczęście miss Harapuci nabrała podejrzeń pod sam koniec turnusu, wręcz w wigilię wyjazdu, nazajutrz najwyraźniej nie miała głowy do swych wątpliwości, wyjechała, podobno kamień w wodę.

Znudziło się, bo główne osiągnięcia mieliśmy dyskusyjne, wiadomy teatr nam wychodził, ale jak przychodziło co do czego, mnie spalała nieśmiałość, a rudość Jerzyka miast panienki nęcić, dziwnie je śmieszyła. Dziwnie, bo bezinteresownie; w tamtych czasach rudość nie oznaczała już zdradzieckich „barw” Judasza Iskarioty, Jerzyk ze swoimi ryżymi włosami i ze swoją spaloną jak surowe mięso twarzą nie był z automatu „fałszywym rudym zdrajcą”, ale nie był też porywającym piegowatym, miedzianowłosym Don Juanem. Przy jego trybie życia rozpasanie byłoby na miejscu, akurat pod tym względem był powściągliwy. Na moje oko trzy miłości były w jego życiu; trzy miłości, nie więcej, przy czym jednej mógł nie odnotować.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2012