DRUGI DZIENNIK PILCHA

Intymność ujawniona nikogo nie zadawala: jedni mówią, że pokazano za dużo, drudzy, że nic; jeszcze inni, że w sam raz, ale wszystko wymyślone. Wybierajcie, jaką chcecie opcję. Ja wybieram spowiedź ekstremalną. Jak już, to już.

29.10.2012

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

6 października | Moja fascynacja Camusem była wieloskładnikowa i nieraz dziwne były to składniki. Dziwne i trudne do oszacowania, np. jakie znaczenie miał fakt, iż jedno z kluczowych przedstawień życia – „Biesy” Andrzeja Wajdy, wystawione na początku lat 70. w Krakowie, to były „Biesy” w sławnej adaptacji Camusa? Niby żadne, a wielkie. Niby ledwo symboliczne, a wymierne.

Być może w ogóle nie ma innej adaptacji i tylko ta bywa grana, ale jak się, obejrzawszy akurat tę adaptację, w upalny czerwcowy wieczór wychodziło z Teatru Starego i potem szło przez zanurzony w herbacianym świetle krakowski rynek, i potem późną granatową nocą czytało się esej o Kiriłowie, czytało się go – bo ja wiem – na wieczne niezapomnienie? Jak? W specjalny sposób. Całe życie czytałeś, ale takich lektur i takich okoliczności lektur było mało, bardzo mało.

„Ej Yma Sumac Camusa myje!”. Żadne tego typu androny-palindrony mnie nie bawią, nie śmieszą, za Chiny bym takiej fikuśnej frazy nie ułożył, tę zapamiętałem; jak się zdaje, nie tylko z powodu głosu Ymy Sumac.

Wreszcie szczegół, równie kłopotliwy, co dziwaczny, a nawet swoiście upiorny, otóż z niektórych fotografii może wynikać, że mój świętej pamięci Stary był do Camusa łudząco podobny. Władek od Kubicy – z twarzy istny Camus. Rzecz upiorna, bo wychodzi, że ojciec zaczytał się Mannem i zarazem fizycznie przypominał Camusa. Za dobre. Z drugiej strony „za dobre” by było, gdyby Stary czytając wkoło Manna, do Manna był podobny albo jakoś się doń upodabniał – wtedy nie tylko groza, ale śmiech na bazie grozy.

Asymetryczne rozwiązania dobrze świadczą o estetycznym zmyśle natury: był podobny, ale nie do tego noblisty, którego czytał. Z drugiej strony fakt faktem: te same oczy, te same brwi, te same miny, te same włosy, ten sam brak włosów w tych samych zakolach, ten sam prochowiec z lat 50. Trzeba coś więcej? Skąd! Sam płaszcz starczy!

Niestety nie starczył. Ani płaszcz, ani twarz, ani natura. Ani pogniewany Pan Bóg nie „chwycił na nas drąga” i nie rozproszył kolejnego mitu rodzinnego; uczyniło to Studio Emka, wydając w zeszłym roku – jakby to powiedzieć: piękny, po prostu piękny album „Albert Camus. Samotny i solidarny”. Rzecz jest autorstwa córki pisarza Catherine i z pewnością zasługuje na osobne omówienia, ja jednak, jak łatwo się domyśleć, ledwo wziąłem do ręki, natychmiast, bez siadania i bez zdejmowania kapelusza, tak jak stałem, poprułem przez wszystkie fotografie. Wiadomo, w jakim celu. Poprułem raz, drugi i trzeci, najprzód w bobslejowym, potem w coraz wolniejszym tempie i w coraz dokładniejszym trybie, milimetr po milimetrze przepatrzyłem wszystkie wizerunki i co mogę powiedzieć niepewnym? Otóż mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, iż mój ojciec do Alberta Camusa nie był podobny w żadnej mierze. Choć jak się niektórym fotografiom przyjrzeć uważniej, a zwłaszcza jak spojrzeć na nie z odpowiednią – dla centralnego aspektu – życzliwością, pewnych zadziwiających – nie tyle bliźniaczych, co analogicznych – drobiazgów nie dostrzec niepodobna. Tyle że drobiazgowość tych drobiazgów miast raz róść, raz maleć – przeważnie maleje. Podobieństwo jest, ale niewidoczne.

8 października | Dzień jak każdy – że powiem coś od siebie – poniedziałek bez pełnego światła, bez wyraźnych zmian, bez wielkich porywów, bez specjalnych doznań. Bez nadziei, ale i bez rozpaczy. Bez strzelaniny, ale i bez zawieszenia broni. Bez słońca, ale i bez deszczu. Poniedziałek bez cudów. Poniedziałek bez niczego. Poniedziałek w roli bezbarwnego wtorku. Chyba trudno, żebym opisywał, co naprawdę dziś robiłem, gdzie naprawdę dziś byłem, co mnie w istocie dziś zajmowało? Trudno, ale przecież tylko trudne rzeczy godne są uwagi. Poza tym pora skręcić w tę stronę. Starczy patetyczno-szyderczych peror, choroby nie ma co dalej ciągnąć za uszy, jak na początek, powiedziane zostało za dużo. Pora na bieżącą obserwację, na konkret, na bezwstyd. Pora na podniesienie zasłony i przytoczenie choć co dziesiątego intymnego szczegółu.

Owszem, „Drugi dziennik” miał być w założeniu intymniejszy, tak nawet w pierwszym odruchu miał brzmieć pełny tytuł: „Drugi dziennik, intymniejszy”, chwalebnie odpuściłem tę dziecinadę; z intymnością jak to z intymnością: same kłopoty. Nie tyle rzecz jasna z samą intymnością, co z jej ujawnianiem. Intymność ujawniona nikogo nie zadawala: jedni mówią, że pokazano za dużo, drudzy, że nic; jeszcze inni, że w sam raz, ale wszystko wymyślone. Wybierajcie, jaką chcecie opcję. Ja wybieram spowiedź ekstremalną. Jak już, to już. Oto niekłamany w niczym jeden dzień życia JP.

Obudziłem się jak zwykle o piątej rano, jak zwykle jak wilk głodny. Było ciemno, pognałem do kuchni, puściłem radio „Nieśmiertelne kawałki”, kończyła się zażarta dyskusja polityczna, potem buchnął (nie tylko z powodu, że galopująco głuchnę, radio nastawione jest na definitywny full) w sensie ścisłym nieśmiertelny i zawsze studziennie mnie wzruszający przebój „Naprawdę jaka jesteś...?”, tym razem byłem jednak tak wściekle głodny, ciało moje i duch mój były tak totalnie głodne, że nie było miejsca nawet na sprawdzone zachwyty. Kiełzałem i zarazem ćwiczebnie wzmagałem głód pieczołowitością przygotowań, kroiłem chleb z precyzją psychopaty, z cierpliwością eremity czekałem, aż dwie grzanki wyskoczą z tostera, arcyrówno smarowałem je dżemem cytrynowym, na wierzch położyłem po dwa plastry gouda light, odbezpieczyłem flaszkę activii o smaku morelowym – Boże mój, kiedyś piąta rano była godziną śmierci, teraz, gdy śmierć ruszyła z kopyta, jest godziną życia. Zjadłem, zażyłem number one, położyłem się z powrotem, przez godzinę na przemian to drzemałem, to poczytywałem absolutnie rewelacyjną książkę Małgosi Łukaszewicz o Tomaszu Mannie („Być artystą. Na przykładzie Tomasza Manna”, Biblioteka Więzi 2011); gdy godzina minęła, zażyłem number two – teraz będzie trochę gorzej, number two ma silne działanie uboczne, łącznie z halucynacjami i nieoczekiwanymi utratami przytomności, z drugiej strony będzie trochę lepiej, w swoistej omdlewczości całego ciała i na pewno części duszy wyostrzają się władze poznawcze, czyta się uważniej, na pewien sposób histeryczniej, ale to jest dobre.

Czytam narkotycznie, dobry, bardzo dobry jest „Alfabet Czarodziejskiej góry” – jakby te bez mała 50 stron rozbudować, poszerzyć, jakby z „Alfabetu Czarodziejskiej góry” zrobić (ma się rozumieć, jakby MŁ zrobiła) osobną książkę, byłoby olśniewająco; jakby to sprzedawać w pakiecie z powieścią opatrzoną indeksem osób byłoby – sam nie wiem jak. Nawiasem: indeks nie jest jakąś dowcipną fanaberią, postaci u Manna mrowie (MŁ oczywiście to odnotowuje), postaci epizodycznych i, jeśli można tak powiedzieć: jednorazowych – bezlik; porządne ich spisanie nikomu nie zaszkodzi.

9 października | „Alfabet Czarodziejskiej góry”: „P jak pojedynek”. Nawiasem: Z całą stanowczością pragnę zapewnić, że w „Alfabecie Czarodziejskiej Góry” pod literą P nie szukałem nazwisk „Pilch”. Przysięgam! Taki sobie dowcip? Żaden dowcip. Wystarczyłby jeden ruch dźwigni, zamiana tytułu, jakby to mianowicie nie był „Alfabet Czarodziejskiej góry”, ale jakby to był „Alfabet Doktora Faustusa”, to tam w wiadomym miejscu nazwisko Pilcha (Władysława, mojego śp. ojca) powinno figurować niezawodnie. Nie z powodu dyskusyjnego podobieństwa do Camusa! Skąd! Któż w ogóle wpadł na tak szyderczy koncept? Też nie z powodu, że Stary był przez mannowskiego diabła opętany w sensie ścisłym. Mannowskiego, nie mannowskiego. Osobna historia. Osobna i długa. Gdy zbyt długo spoglądasz w otchłań – otchłań zaczyna gapić się na ciebie.

Ojciec zbyt długo, zbyt nieprzerwanie i zbyt wyznawczo czytał „Faustusa” – diabła to zaciekawiło. Za długie obcowanie z pewnego pokroju autorami – dla pewnego pokroju umysłów – niebezpieczna rzecz. Legenda Starego Teatru i w ogóle legenda teatru jako takiego, mój przyjaciel z krakowskich czasów, Janek Nowicki co kilkanaście (a zważywszy na intensywność osobowości aktora, liczyć tu trzeba nie kilkanaście, a kilkadziesiąt) lat grał Stawrogina i pewną cenę za demoniczność kreacji zapłacił, choć rzecz jasna poradził sobie – możecie co najwyżej podziwiać, z jakim mistrzostwem dziś gra normalnego, jak zręcznie udaje, że nie jest opętany. Ojciec nawet nikłego daru udawania nie miał – gołym okiem widać było, że coś z nim jest nie tak. Co zresztą miałoby być „tak”, jak diabelstwo szturmowało drzwiami i oknami? Co zresztą miałoby być „tak”, skoro wiadomo: gdzie ono raz się dostanie, na zawsze tam zostanie? I weszło, i zostało, i jest do dziś. W wersji zarówno pociesznej, jak i tragicznej.

Matka wprawdzie próbuje czasem wizerunek ze szczętem zdiabolizowanej familii poprawić, wie, że wiele nie zrobi, wie, że demoństwa jako takiego nie ruszy, ale powód jego pojawienia się nieraz próbuje z ojca na kogo innego zwekslować; najchętniej na którąś z moich byłych narzeczonych – daremny trud. Diabelstwo maniakalnym czytaniem dzieła o diabelstwie do domu zaprosił, ściągnął i u frontowych bram witał gospodarz. Nie wstydźmy się – szczyćmy się tym! Nie odbierajmy mu dziwnej, może nieświadomej, ale przecież niezwykłej zasługi! Nie wybielajmy szlachetnej antracytowej czerni byle jaką bielą! Trawiony gorączkowymi ambicjami ojciec zaszedł o wiele dalej. Jakież tam panny diablice! Chyba anielice! Anielice – nieszczęśnice i inne fatalistki! Matka zajadle modliła się o ich odejście i cud szedł za cudem: odchodziły jedna po drugiej. Niby cud, dziś choć jedna by się przydała, diabelstwo byłoby na kogo zwalić.

Uważaj, o co się modlisz, możesz to dostać. Bóg modlitwy wysłuchuje, prośby spełnia, ale jak przystało miłości nieskończenie bezinteresownej – za świadczone usługi potrąca czy inne prowizje pobiera. Jak coś choćby tylko pozorem nieskończoności trąci, należy wzmóc uwagę, na ogół nie zanosi się na nic dobrego.

Tak. Nic dobrego z maniakalnego czytania „Faustusa” nie wyszło. To znaczy jedno dobro wyszło. Jedno negatywne i nie całkiem małe dobro. Za którąś lekturą Stary w swym ulubionym (dziś, zdaje się, poważnie próchniejącym) arcydziele odkrył ciężkie niedopatrzenie autora. I właśnie jako odkrywca kardynalnego lapsusu geniusza w zasadzie nie powinien być przez żadne mannowskie encyklopedie – z jeszcze przez Małgosię Łukaszewicz nieułożonym „Alfabetem Faustusa” nWa czele – pomijany.

Ale to dygresja, wracam do „Pojedynku jak P”. Idzie rzecz jasna o słynny pojedynek Settembrini–Naphta, pojedynek „finałowy”. Spór doszedł do kresu, dalej spierać się nie da, a że wszelkie pojednawcze uzgodnienia (o ile kiedykolwiek istniały choćby potencjalnie) poznikały bez śladu, pozostała krystaliczna, paraliżująca jak alpejski mróz niechęć. Błyskotliwe riposty i przebiegłe pytania skończyły się bezpowrotnie, kontynuacja grozi siłową mechanicznością i nudą, celem odzyskania swobody narracyjnych poruszeń jeden a może obaj antagoniści powinni zniknąć, najlepiej w maksymalnie dramatycznych okolicznościach.

„Pewnego dnia Settembrini zarzuca Naphcie »bezeceństwo« i wtedy jedynym wyjściem okazuje się pojedynek. Pistolety dostarcza oczywiście pan Albin. Settembrini strzela w powietrze, a w odpowiedzi Naphta sam sobie pakuje kulę w łeb. Strzał w powietrze to gest szlachetnego humanisty, który przecież nie będzie zabijał – ale jakże bezradny gest. Samobójstwo Naphty jest logiczną konsekwencją terroru wobec niesfornej natury – fanatyczna asceza zawsze okalecza życie i ostatecznie je niszczy”.

Można to oczywiście interpretować tak jak Małgosia: precyzyjnie i pesymistycznie, można też – podchodząc z niejakim luzem do precyzji – osiągnąć optymizm. Generalnie da się powiedzieć: kto wychodzi z pojedynku żywy – pojedynek wygrywa; kto wychodzi z pojedynku martwy – pojedynek przegrywa, teza taka jest w zasadzie nie do obalenia. Bezradne gesty bezradnymi gestami, ale kto wychodzi żywy z pojedynku? Settembrini. On wygrywa. Samobój samobójem, ale kto wychodzi martwy z pojedynku? Naphta. On przegrywa. Uogólniając: humanizm przetrwa, fanatycy wystrzelają się sami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2012