DRUGI DZIENNIK PILCHA

Od pewnego poziomu można by jechać samotnie, jest się w końcu liderem, i jest się nim bezdyskusyjnie...

19.11.2012

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

...Bezdyskusyjnie, ale niestety nie samotnie, szosa wolna, oddycha się spokojnie, nagle złowrogi szelest dobiega z pobocza: znów jakiś Joyce albo inny Proust gramoli się z krzaków.

20 października | Opisuj życie codzienne, nie zrażaj się jego monotonią, jeśli kolejny raz ci się nie udało – a powiedzieć, że ci się kolejny raz nie udało, to nic nie powiedzieć – próbuj ponownie. Modyfikuj i wzbogacaj, inaczej nie dasz rady. Inaczej nikt nie da rady. Nieodparta potrzeba przerabiania własnego i bliźnich życia – motor twórczości, motor wszystkiego. Tak jak było, jest słabo; tak jak jest, jest lepiej, choć naprawdę było inaczej.

Ten świat bez tamtego świata coraz częściej i coraz rozleglej się obywa i efekty widać. Literatura bez ciemnego błysku transcendencji? Nawet nie próbuj. Świat jest praktycznie jednym wielkim kiczem i banałem, jest kreacją niechlujną, mulistą i obraźliwą. Chciałby być dobrze napisanym opowiadaniem; daremne nadzieje – jest bazgraniną i bełkotem, opowieścią sklerotyka, plagiatem plagiatu, pieśnią analfabety, o błędach rzeczowych nie wspomnę. Koryguj, upiększaj, dramatyzuj, ile dasz rady. Kabały, jaką jest rzeczywistość, nie próbuj, przypadkiem, rozgryzać. Nie dlatego, że niemożliwe, wręcz przeciwnie, rozgryziesz z lekkością, ale to pułapka: natychmiast po rozgryzieniu zapragniesz zapisać się do partii politycznej, która rozgryza podobnie. Opisuj życie wyzwolone z jarzma codzienności. Pilnuj zdań z lekko (ale tylko z lekko) zachwianą logiką. Nie stabilizuj tych zachwiań.

25 października | Jeśli faktycznie jedynym urozmaiceniem twej gasnącej egzystencji są spadające z nieba teksty, na razie ich nie ignoruj – niebawem same znikną. W 119. numerze „Zeszytów Literackich” szkic, który nie tyle spadł mi z nieba, co ktoś go stamtąd, z harmonik, orbit i pastwisk niebieskich, cisnął prosto w moim kierunku. Autora, Michała Szymańskiego (rocznik 1985!), warto zapamiętać, komuś, kto przed trzydziestką umie tak przenikliwie czytać literaturę i zarazem tak bystro o niej pisać – wolno wróżyć poważną przyszłość zapewne nie tylko w dziedzinie eseistyki. Tytuł: „Dlaczego Nabokov nie lubił Manna?” przyjemnie plasuje – zawsze łakome tego rodzaju atrakcji – władze poznawcze w frapującym sednie obłąkanych animozji, wariackich pretensji i maniakalnych kompleksów, których skala dostępna jest tylko (nienawidzącym się wzajem) geniuszom. Dlaczego się nienawidzili? Bo sobie zawadzali – tak im się przynajmniej wydawało.

Od pewnego poziomu można by – odskoczywszy od peletonu – jechać samotnie, od pewnego momentu lżej by się oddychało bez konkurencji na karku, jest się w końcu liderem, i jest się nim bezdyskusyjnie. Bezdyskusyjnie, ale niestety nie samotnie, szosa wolna, oddycha się spokojnie, nagle złowrogi szelest dobiega z pobocza, nawet nie musi się tam patrzeć, i bez patrzenia wiadomo: znów jakiś Joyce albo inny Proust gramoli się z krzaków. Jak mieli się lubić? Nienawidzili się szczerze. Im byli więksi, tym bardziej się nienawidzili. Jeden Mann nie ulegał niskim emocjom – był tak zaabsorbowany własną wielkością, że na niechęć do rywali nie starczało czasu. Nabokov był szczodrzejszy, i to znacznie: niechęć nie tylko żywił, nie tylko jej nie ukrywał, nie tylko umiał ją jadowicie wyrazić, szedł jeszcze wyżej – z najwyższym upodobaniem nadawał swym odrazom wymiar teoretyczny.

Czy swoją koncepcję literatury bezinteresownej sformułował po to, by było skąd usuwać nielubianych i nisko cenionych? Czy nielubiani i nisko cenieni byli inspiracją? Czy oznaczająca doskonałe połączenie ducha i słowa, ducha i materii, literatura bezinteresowna była zarazem osobistym programem i celem Nabo?

Wszystko uruchomione, nic nie skończone, przez to mało co ważne, a już kolejność najmniej. Może najprzód zajął się montowaniem wehikułu (tkaniem dywanu latającego) poruszającego się tak prędko i tak zaskakująco, że umieszczeni na nim z rozmaitych zgoła parafii autorzy – Balzac, Dostojewski, Faulkner, Orwell, kto tam jeszcze – jak jeden mąż na łeb na szyję. I dopiero gdy pasażerowie „wysiedli”, ujrzał czyste piękno konstrukcji nieprzydatnej do niczego.

26 października | Intensywny wywód i towarzyszące mu cytaty z Nabokovowskich „Wykładów o literaturze” powtarzam za Szymańskim jak za panią matką; jedno, dwa drobne dopowiedzenia; jedna, druga niezauważalna zmiana stylistyczna finezyjnej materii tekstu nie zniekształcają – raczej przeciwnie; tak czy tak liczę na wielkoduszność autora.

„»Powieści, które wchłonęliśmy jak bibuła – nie nauczą was niczego, co dałoby się zastosować do rozwiązywania klasycznych życiowych problemów. Nie pomogą nam w biurze ani w koszarach, w kuchni ani w pokoju dziecinnym. W gruncie rzeczy wiedza, którą próbowałem się z wami podzielić, jest czystym luksusem«.

Tymi słowy Vladimir Nabokov żegnał amerykańskich studentów i po raz kolejny precyzował sens i cel obcowania z wielką i ponadczasową sztuką. Stając w obliczu tej wizji, stajemy tak naprawdę wobec pytania, które powinien zadać sobie każdy czytelnik. Po co to wszystko? Po co Joyce, Kafka, Flaubert, po co tysiące gęsto zapisanych stron, setki wymyślonych historii, gdy wokół toczy się tak zwane »prawdziwe życie«?

Odpowiedź, której udziela Nabokov, jest chyba najbardziej uwodzicielską odpowiedzią od czasów Oscara Wilde’a. Po nic. Literatura nie ma służyć do niczego. Więzy pomiędzy rzeczywistością a wewnętrznym kosmosem wybitnego utworu literackiego nie istnieją. A umiejętność czytania arcydzieł literatury sprawia, że sam podział prawdziwe–zmyślone traci rację bytu. Świat zdeterminowany logiką, poddany terrorowi faktów, następstw i zdrowego rozsądku jest w tym samym stopniu fikcyjny, co świat »Pani Bovary«. Tyle że najczęściej to zwykła fuszerka, monotonna, bezmyślna, przewidywalnie niemoralna. Natomiast obcowanie z »Panią Bovary« otwiera przed nami rzeczywistość wyższego rzędu, która z czasem staje się jedynym miejscem godnym zamieszkania. Nie ma tam wstępu ani konieczność, ani zdrowy rozsądek. Świat ten jest wspaniale bezproduktywny, niepraktyczny, a więc z zasady dobry. Bo dobro w koncepcji Nabokova jest odnogą percepcji. (...) Dobry pisarz, pisarz genialny stwarza swój świat od podstaw – nie sięga do podręcznego zbioru chwytów i sprawdzonych konwencji. Jedynym punktem odniesienia dla opisywanego świata jest on sam. Żadna zewnętrzna idea nie ma wstępu do królestwa literackiej fikcji. Dzieło wybitne rozwija się bowiem według swoistego wewnętrznego prawa, a jego esencją są struktura i styl.

Wymagania, które Nabokov stawiał dobremu czytelnikowi, były równie wyśrubowane. Dobry czytelnik to czytelnik wielokrotny, obdarzony niecodzienną wyobraźnią, którą potrafi okiełznać podążając za tekstem. Jest miłośnikiem szczegółu. Łączy w sobie temperament naukowca z wrażliwością artysty zdolnego do estetycznej rozkoszy. Za nic ma idee, obrazy epoki, literackie szkoły i prądy. Najważniejszym instrumentem dobrego czytelnika – to chyba najsłynniejsza fraza Nabokova – jest analityczny umysł i czułe miejsce między łopatkami, odcinek kręgosłupa, którym wskutek spotkania z cudowną kombinacją elementów literackiej fikcji wstrząsa przyjemny dreszcz. W zmysłowym mrowieniu spaja się wszystko, co istotne: przyjemność, litość, piękno, dobro, natchnienie (dla Nabokova zjawisko może bardziej zmysłowe niż duchowe). Dreszcz jest przeczuciem innego świata, przeczuciem, że jest się jakoś gdzieś związanym z innymi formami egzystencji, w których sztuka stanowi normę”.

Dlaczego przeto książki Manna w ogólności, a „Czarodziejska góra” w szczególności nie była w stanie wywołać dreszczu znamionującego wielką literaturę? Bo autor skręcał z dobrej drogi, nie wykorzystywał daru, który został mu dany, marnował własne możliwości, szedł na powieściową łatwiznę. Owszem, cały czas mowa o Tomaszu Mannie. Dokładniej o Mannie maniakalnie przeczytanym przez Nabokova. Maniakalnie, choć nie bez (pewnej? osobliwej? świętej?) racji.

27 października | „Vladimir Nabokov pisarzom w jego mniemaniu przeciętnym, niezdolnym do budowania wspaniałych fikcyjnych światów, ograniczającym się do wprawnej żonglerki konwencjami, nie poświęcał najmniejszej uwagi. Natomiast z niesłychaną bezwzględnością atakował tych, którzy dysponując niepospolitym talentem, z różnych przyczyn sprzeniewierzali się sztuce. To jest przypadek Tomasza Manna i casus »Czarodziejskiej góry« – stłamszonego w zarodku arcydzieła, niespełnionej obietnicy”... Pierwsze rokowania nie musiały być złe. „Nabokov mógł uznać pomysł ograniczenia miejsca akcji do sanatorium i najbliższych okolic za obiecujący. Oderwanie Berghofu od świata, zawieszenie i przekształcenie praw panujących »na dole« stwarzało możliwość niepohamowanej kreacji. Więcej, w słowie wstępnym narrator sugeruje, że czytelnik w pewnym sensie będzie obcował z baśnią. Nietrudno wskazać kilka szczegółów tej »baśni«, które powinny zachwycić Nabokova” – idzie głównie o konkrety, których mniej perwersyjny, bardziej stateczny, ale jednak kult i Mann uprawiał: płaszcz Castorpa podszyty jedwabiem, czytana przezeń pozbawiona oprawy książka, smak, zapach i kształt cygar Maria Mancini, parę innych przedmiotów i wreszcie rzecz dla powieści kluczowa, a zarazem początek, dowód i symbol artystycznej klęski: wyraziste, materialne wspomnienie czerwonego ołówka Przybysława Hippego. Azjatycka uroda wydobytego z niepamięci Hippego złączyła się z postacią intrygującej Rosjanki. Dreszcz był blisko. Niestety miast przybliżyć się tak, by stać się doznaniem – jął znikać... „Gdy podczas karnawałowej nocy Hans Castorp prosi Kławdię Chauchat o ołówek, czytelnik-nabokowista zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia ze zgranym chwytem, sztucznym powtórzeniem. Ołówek zamienia się w pretensjonalny symbol, traci swą materialność (...) Prowadzony w języku francuskim dialog Hansa Castorpa z Kławdią również razi swą sztucznością – to znaczy nie jest naturalną konsekwencją stworzonego modelu świata. Ale to dopiero początek. W drugim tomie ów świat rozpada się na części, pękają ściany, ukazują się szwy. Stworzona przez Manna rzeczywistość staje się byle jak skleconą makietą, a jej mieszkańcy ujawniają swoją prawdziwą kondycję – wydrążonych kukieł, pionków na ideowo kulturalnej planszy, chodzących metafor”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2012