DRUGI DZIENNIK PILCHA

Ile debiutanckich błędów strzeliłeś pisząc o chorobie śmiertelnej? Miałeś prawo? Wpadłeś w euforię? Na Boga! Chyba nie okazałeś się infantylnym dupkiem, który męczeństwa zazdrości?

24.09.2012

Czyta się kilka minut

 / Rys. Andrzej Dudziński
/ Rys. Andrzej Dudziński

1 września | Koszykarskiego wzrostu czciciele prawdy po czterdziestce są moją niezniszczalną zmorą, niezniszczalną, ponieważ ledwo jedna ich generacja wymrze ze starości, rodzi się, chyba klonuje się następna identyczna; ledwo jednemu wyszczekanemu olbrzymowi uda się poderżnąć gardło, schludnie wykrwawić go do kibla i bieluchne, przeogromne zwłoki ukryć na balkonie, po schodach wspina się następny; wchodzi, siada, rutynowo sprawdza imię, nazwisko, datę urodzenia i jazda, ale jazda – trzeba przyznać – kulturalna.

Przesłuchują mnie spokojnie, pierwsze pytanie o źdźbło i belkę, następne mniej erudycyjne, na końcu protokół zawsze zrozumiały w połowie, pierwsza połowa jasna, nawet jak kompletnie merytorycznie pomylona, to konstrukcyjnie czytelna, druga – już nie ustalisz: pomylona, nie pomylona, zero konstrukcji, rzekłbyś: piramida mrówczych liter, papier pod nią żółty; z czasem przestaje to dziwić, wszystko, czego to fatalne plemię się ima, jest zrozumiałe w połowie: esemesy, listy, maile, nawet kartki świąteczne. Zaczynają po ludzku, od połowy nieludzkość zaczyna ich wciągać. Do połowy prawda, od połowy fałsz? Do połowy normalnie, potem coś (poezja, dowcip, skrót myślowy, wulgarny eksces), co koniecznie zwróci na autora uwagę? Wymusi zwrócenie uwagi? Spójrz, jak szaloną osobą jestem? I dawaj to, co zawsze w takiej sytuacji: pretensjonalne, mianowicie, zakrętasy. Tak pretensjonalne, że nie do naprostowania, i tak zakręcone, że ciężko mieć pretensje. Przecież to BB! Żaden olbrzym, żadna olbrzymka, żadna aktorzyca. Biedna BB! Epoki esemesów nie dożyła, ale jej wakacyjne widokówki z Orłowa zawsze były w połowie (od początku drugiej połowy) niezrozumiałe. Teraz się śni? Nie ma tak lekko, nie da się ustalić. Sny niewyraźne, aspiryna je rozpuszcza. I na odwrót. Ponieważ zapowiada się nieskończoność, pora na wieczność. Ciach i do łazienki, potem na balkon.

Zimą z balkonu szast prast w najbliższą pryzmę śniegu, biel biel kryje, wiosną ani śladu, co ciekawe – nigdy nikt ich nie szuka.

2 września | Widzę belkę, co tam belkę, widzę stertę belek w moim oku i ani mi się śni je wyjmować, nie tyle zresztą je widzę, co czuję ich dojmująco przykrą i dotkliwie bolesną obecność. Zakłócają spojrzenie – tylko zakłócone spojrzenie jest ciekawe. Widzisz, czujesz źdźbło w swoim oku, oko z źdźbłem stoi znacznie wyżej od oka bez źdźbła. Tylko źdźbła i belki są ciekawe. Więcej się dowiesz, słuchając kłamstw zakręconych niż prawd prostackich. Tylko kłamstwa są ciekawe. Tylko ból jest ciekawy. Czy w kontekście bólu da się ustalić jakąś prawdę? Niewątpliwie, ale mnie nie ciekawi prawda kontekstu, mnie ciekawi fałsz sedna. Ból jest kłamstwem. Jest nim jako wypaczenie normy, normą jest brak bólu. Jest nim, gdy jest sprawiedliwy, zasłużyłeś nań – ból nigdy nie jest sprawiedliwy, żaden człowiek nie zasłużył na ból. I ból codzienny, z nawyku oczywisty, w istocie niepojęty i absurdalny, zadawany wyłącznie przez tych, co nie wiedzą, co czynią – taki ból jest kłamstwem kłamstw.

Jak boli, jak wijesz się z bólu, pierwszym odruchem nie jest ustalenie prawdy, która wywołała ból, ale złagodzenie bólu; złagodzeniem bólu może być zadanie bólu. Kłamstwo walczy z kłamstwem. Szukać prawdy? A skąd! Jedyna droga do prawdy – studiowanie natury kłamstwa?

Czy można choremu powiedzieć straszną prawdę, czy lepiej go okłamać, oszczędzić mu w ten sposób licznych cierpień? Z jakiej epoki ten problem? Chyba ze starożytności szlachetnej? Przecież dziś nikt się nie martwi, jak komuś oszczędzić cierpień, dziś każdy kombinuje, jak ich bliźniemu – czy zdrowy, czy chory – przysporzyć. Prawda ma w tym względzie krótkie nogi i marny zasięg – oszczerczo kłamać można w nieskończoność; co ma w sobie potencję nieskończoności, może być zasadą bytu. Nie mówię mu prawdy, albowiem prawda nie jest moim celem, kłamię, albowiem chcę go zranić. Gdyby choćby taka – niczego niezmieniająca, ale przynajmniej jedną częścią tkwiąca poza fikcją – świadomość istniała, pozwalała się sformułować, byłoby pół biedy, niestety furia każe wierzyć fikcji, potem ta fikcja staje się prawdą, żyjesz w krainie pozorów, w której jedynie wrogość jest prawdziwa.

3 września | Choroba jest kłamstwem. Swoją drogą, czy ja na „motyw choroby” nie rzuciłem się z zanadto debiutanckim zapałem? Czy nie za mało skrywam młodzieńczy entuzjazm, przepuszczając ten archetyp, topos, tę realność kulturową, ten kto wie jaki cud przez wszystkie możliwe filtry?

Ile debiutanckich błędów strzeliłeś, pisząc o chorobie śmiertelnej? Miałeś prawo? Wpadłeś w euforię? Na Boga! Chyba nie okazałeś się infantylnym dupkiem, który męczeństwa zazdrości? A jak się okazałeś, to przynajmniej się – na rany Chrystusa! – do tego nie przyznałeś! Zazdrościłeś podrzynającemu sobie gardło Witkacemu? W pewnym sensie? W pewnym sensie, ale zawsze! Zawsze i nie tylko jemu! Zawsze zazdrościłeś malowniczych suchot Uniłowskiemu! Odstrzelony wierzch czaszki Baczyńskiego? Zazdrościłeś? Dawno? Dawno, ale jak! Nie tylko chciałeś w powstaniu zginąć! Chciałeś – mały bezwstydniku – żeby o twoich wierszach młody Wyka pisał! A obozu koncentracyjnego Borowskiemu? Zazdrościłeś jak szalony! I wreszcie się spełniło! Wreszcie jest jak w bolszewickiej alegorii, wreszcie chory na suchoty z odstrzelonym wierzchem czaszki siedzisz w obozie i niespiesznie dzień po dniu podrzynasz sobie gardło. W jakże wszystko na dodatek stosownym momencie! W wieku 60 lat! Nie umarłeś młodo, żadna tego świata nie ominęła cię uciecha, a mimo to tragizm cię spowije; z drugiej strony, jak będziesz miał fart, a wszystko wskazuje, że już go masz, pojedziesz na darze choroby – jak, ha, ha, ha!, zdrowie ci dopisze – do zupełnego zdemencenia. O bogowie! Jak tu nie świętować!

4 września | Sto tysięcy bez pałasza,
Tysiąc dziewcząt w bieli,
I krzyknęli: Dobra nasza!
I wszyscy zginęli.

Okazuje się – nie wszyscy. Jeden przeżył jednak. Jeden jakimś cudem przeżył. Nie miał prawa, było już dwa tygodnie po rzezi i o wiele od niego lżej ranni zdążyli stwardnieć na kamień; w nim – choć pocięty, posiekany w drobny mak – duch się kołatał.

Kogoś byle zadrapanie na tamten świat wyprawi, drugiemu głowę utnij – tego świata nie opuści. Z powrotem łeb nicią konopną przyszyje, zabić się nie da, o życie choćby najnędzniejsze bił się będzie. Ten był z tej parafii. Gdyby go nie usłyszeli, nie dałby rady, a kto miał go usłyszeć? Wszyscy zabici, góra trupów, cały naród zabity. Oprawcy zrobili, co do nich należało, i dawaj do domów na urlopy. Z początku mógł sobie wołać, wyć, błagać o ostatni strzał, co skróci męczarnie – nikogo, nikogutko. Żywego ducha. Dopiero (dopiero? już!) po paru dniach jakiś ruch się zaczął, jakieś ciemniejsze od nocy cienie jęły się pojawiać. Jakie? Mniejsza o to. Najlepsi i tak nie żyją. Cienie usłyszały jęk, wyciągnęły spod sterty trupów to, co kiedyś było nim, w zasadzie jęk ostatni, dech ostatni, nie minuty, a sekundy rozstrzygnęły – wyżył.

Nieprzytomny całymi dniami, skryty w chłopskiej chacie w głębi puszczy, budził się powoli. Sen mieszał się z jawą, ciemność z jasnością, zmarli z żywymi. Uporczywość jakaś z wolna zaczynała dominować, uporczywość uporczywa, monotonna i dokuczliwa. Ktoś dzień w dzień szarpał go za zmasakrowane ramię i coś mówił; w koło to samo powtarzał, długo nie szło zrozumieć, ale też nie paliło się do zrozumienia, wiadomo było, że kiedyś wszystko zabrzmi wyraźnie, wyraźność w całości nigdy nie jest dobra, ale przecież nie na takie dystynkcje czas; życie, życie trwało i zapowiadała się wieczność, wieczność młodości jeszcze trwającej, wieczność wieku średniego, a potem starość wiekuista, choć gdzie tam do starości.

I w końcu nastał majowy poranek, głosy oddzieliły się od świateł, myśl o powrocie do domu straciła znamiona patologii, skowronek znieruchomiał nad polem, udręczone ciało prawie nie bolało... Nastała cisza tak głęboka, że słyszałbyś, co byś chciał. Chciałeś, nie chciałeś, co usłyszałeś, to usłyszałeś. Nagle rozległy się energiczne kroki, do izby wpadł wysoki jasnowłosy młodzieniec cały w osmalonych powstańczych opaskach i przypadł do wyra, i ujął żelaznym uściskiem obolałe ramię i jął spazmatycznie powtarzać: Ocalałeś nie po to, żeby żyć! Ocalałeś nie po to, żeby żyć! A po co? Żeby dać świadectwo! Zgadza się: ocalałem, żeby żyć i dać świadectwo. Dla nas to jest nie do przyjęcia. Nie możesz żyć. Dziękuję, w takim razie. Chwila. Co nagle, to po diable. Jest pewne rozwiązanie. Jakie? Zawęzić pojęcie życia. Do czego? Do dawania świadectwa.

5 września | Czy pomiędzy Lechoniem a Herbertem, niby pomiędzy wiadomymi biegunami, zawiera się Wszystko? Czy pomiędzy nimi nic się nie zawiera? Jest pomiędzy tymi poetami w ogóle jakaś przestrzeń czy cechująca obu ciasnota i najbliższe ich okolice cechuje? Raczej to ostatnie. Obaj byli doktrynerami, obaj na jednej, choć nie identycznej strunie grać umieli: jeden wirtuozersko podrabiał (ale tylko podrabiał) romantyków, drugi był otchłannie antyreżymowy (ale tylko antyreżymowy); obaj żenujących uraz do zdolniejszych (w ich mniemaniu: w karierowiczostwie nieskończenie przebieglejszych) kolegów skrywać nie umieli, na ich przykładzie dobitnie prześledzić można, jak krystaliczna nienawiść do Miłosza łączyła pokolenia poetów polskich (swoją drogą nałamał się nieszczęsny Czesław serc, nałamał; i to nałamał się – jeśli można tak powiedzieć – z tej i z tamtej strony lustra). Obaj z wiekiem godzili się ze światem umiarkowanie, raczej na odwrót; obaj w bojowych pozach zastygali, i to zastygali galopująco (Lechoń paradoksalnie mniej galopująco, a w każdym razie z mniejszą wyrazistością – przez to, że upozowany był od dziecka – jego poza się odznaczała). Obaj słynęli z poczucia humoru, a jeszcze bardziej, że humoru tego do swej twórczości tragicznej, patetycznej, gorzkiej i przejmującej nie dopuszczali (w niewoli śmiech nie przystoi, wyjściowe peleryny romantyków czarne, peleryny ich epigonów bezwyjściowe i jeszcze czarniejsze) – stąd prawdopodobnie niezwykła kariera „Stu tysięcy bez pałasza”, jedynego konsekwentnie i „serio” ironicznego (i przez to tak tragicznie mocnego) wiersza czy fragmentu wiersza (fragmentaryczność w tym przypadku siłę tekstu wzmaga) Jana Lechonia.

Pałasze, których nie ma, wygrywają z świadectwem, którego na razie też nie ma. Ale będzie. Ten, który ocalał, zacznie od sławnego czterowiersza Jana Lechonia, na wyższe poziomy tym samym nas wzniesie, nie tylko da świadectwo, ale i kantyczkę otwartą (albo zamkniętą, to akurat kompletnie bez znaczenia) zafunduje.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, dramaturg, scenarzysta, felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie pracował do 1999 r. Laureat Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Autor przeszło dwudziestu książek, m.in. „Bezpowrotnie utracona leworęczność” (1998), „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2012