Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nowy rok i nowe powody do (lekkiej) irytacji: półsen i bezkształt towarzyszące kilku poświątecznym dniom sprzyjają dobrej, skutecznej pracy jak żadne inne (to chyba to samo zjawisko, które powoduje, że łatwiej się skupić wcześnie rano albo późno w nocy). Tymczasem wraz z pierwszym pracującym dniem nowego roku wkrada się napięcie, obawa przed pośpiechem. Piotr Skrzynecki słusznie mawiał, że pośpiech poniża, niestety bywa on również zaraźliwy. Mimowolnie oddajemy się wówczas tym śmiesznym i daremnym ruchom pozorowanym, być może zakładając, że skoro kto inny się spieszy, to widocznie jest do czego. Ten pośpiech to rodzaj zaczadzenia szkodliwym miazmatem – sprawia, że można żyć w iluzji robienia czegoś istotnego i niecierpiącego zwłoki, podczas gdy jest to na ogół tylko nerwowe trzepotanie i gest znanego ze starego mema „dramatycznego pieska preriowego”.
Jestem na siebie zła, gdy daję się nabrać na tę iluzję, tym bardziej że mam porównanie. Otóż kiedyś, wiele lat temu, do pewnego stopnia odizolowałam się od spraw bieżących. Nie dlatego, żeby zamknąć się w wieży z kości słoniowej czy dla snobizmu – to raczej samo się stało, gdyż wciągnęła mnie nauka oraz ówczesne pasje. Z wiadomości wiedziałam jedynie o rzeczach najważniejszych, natomiast zupełnie poza radarem pozostawała gorąca debata polityczna i sfera opinii. Nie miałam pojęcia, co kto sądzi i jakie idee krążą w obiegu. Jak to się stało, mimo aktywnej obecności w mediach społecznościowych? Po prostu śledziłam w nich Inne Rzeczy; dzięki temu zdobywałam wiedzę i budowałam swój własny korpus ulubionych lektur i teorii. Do dziś mi się przydaje i często, gdy na coś się powołuję, pochodzi to właśnie z dzieł wówczas poznanych.
Oczywiście takie częściowe wypadnięcie z kursu niesie pewne koszty: odbiera przyjemność uczestniczenia w zeitgeiście, kokoszenia się w swojej racji, zabierania wszystkowiedzącego głosu o czymś, o czym „się mówi” (w końcówce lat 50. – „Witaj smutku” i bomba atomowa; w latach 70. – książki profesora Kępińskiego i „Trzy filary zen”; na przełomie milleniów – owieczka Dolly; dzisiaj pewnie Harari, serial „Biały lotos”, pop-neurobiologia i spekulacje, kto będzie nowym światowym liderem). Poczucie wszystkowiedzenia, przyjemność gdybania i spekulacji (a potem paskudnej satysfakcji z „a nie mówiłem”), spełnienie z powodu uczestniczenia w Czymś, nawet jeśli po łebkach – to wszystko realne sprawy. Ale zanurzenie w tym „się” grozi niebezpieczeństwem utraty własnych myśli i opinii, bezwiednym powtarzaniem tego, co się widziało i słyszało, i to często w wersji rodem z Radia Erewań.
Dlatego ucieszyło mnie, gdy ostatnio kilkakrotnie spotkałam się z wielką ekscytacją na wieść o wznowieniu książki Antoniego Mączaka „Życie codzienne w podróżach po Europie w XVI-XVII wieku”. Pasjonować się reedycją dawnej książki o czasach jeszcze dawniejszych, w dodatku autorstwa historyka, który zmarł przed dwudziestu laty? To eskapizm na całego, powiedziałby ktoś, może dodając coś o różach i lasach, bo przecież żyjemy w czasach przełomowych i groźnych wydarzeń. Ale nie jest to opinia zbyt pożyteczna. Skupienie się na „czymś innym” ma bardzo wiele sensu.
Nie jest dobrze pocieszać się tym, że „inni mają gorzej”, ale warto wyciągać wnioski z opowieści o tym, jak ludzie radzili sobie, gdy było naprawdę strasznie. Wynika z nich, że bufor przeciwko rzeczywistości, umiejętność przeniesienia się myślami w innym kierunku to nie luksus, a potrzebna broń. Niedawno w „Tygodniku” Wanda Traczyk-Stawska wspominała o wykładach z filozofii organizowanych przez towarzyszki niedoli w obozie jenieckim. Kazimierz Wyka pisał, że w czasach okupacji olbrzymią popularnością cieszyło się „Przeminęło z wiatrem”. Dziś, mimo trwających rosyjskich ostrzałów, Dmytro Solovyov (@ukrainianmodernism na Instagramie) nie rezygnuje z fotograficznej pasji, robi zdjęcia i oprowadza wycieczki po Kijowie, ucząc innych o pięknie tego miasta.
Oczywiście nasza codzienność to nie ta sama skala – dziś w Polsce mamy szczęście żyć w pokoju i choć mierzymy się z niepewnością, napięciem, samotnością, brakiem stabilności, to jednak na ogół jesteśmy pewni, że przeżyjemy kolejny dzień. Dlatego nie chodzi o licytację na trudności, lecz o branie dobrego przykładu: jeśli nie mamy osłony przed rzeczywistością, wyjścia ewakuacyjnego, czegoś, co fachowcy czasem nazywają „kontrolowaną dysocjacją”, choćby w postaci czytania o starożytności, gier komputerowych czy oddawania się marzeniom, to zetrze nas ona jak papier ścierny.©