Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przestań scrollować w poszukiwaniu negatywnych emocji (doomscrolling), zamiast tego ucz się małymi porcjami (microlearning)” – reklama po angielsku zachęca mnie, by czas w internecie spędzać nie jałowo, tylko pożytecznie, i że rzadkie wolne chwile lepiej zająć zdobywaniem wiedzy, bo jeśli poddam się sile inercji, niechybnie złe licho ściągnie mnie w jakieś szkodliwe rejony. I że już skoro bimbam w internecie, to niechże się czegoś przy tym nauczę. Nie pouczyłam się i widocznie złe licho próbowało zadziałać, bo moją uwagę przyciągnął prowokacyjny nagłówek o czterdziestolatkach, którzy „podróżują bez sensu”.
Oczywiście jako zblazowana bywalczyni sieci wiem już, że niezależnie od dalszej zawartości linku taka zapowiedź to ruch zaplanowany z myślą o tym, by dowolny podróżujący czterdziestolatek zapienił się na wiadomość, że go atakują. Ja potraktowałam jednak ten tytuł jako osobliwą pochwałę, a może wręcz powód do pozytywnie rozumianej zazdrości. Robić coś bez sensu – to przecież prawdziwy luksus.
PRZEWODNIK PO WOLNEJ POLSCE. OLGA DRENDA NA 4 CZERWCA. Kiedy Olga Drenda pyta ludzi o rok 1989, odpowiadają: „wtedy wszystko się zmieniło”. Ale właściwie – co dokładnie? >>>>
Optymalizacja i opłacalność to klucz do dzisiejszej kultury. Procesy znane z zarządzania biznesem i projektowania rozwiązań cyfrowych mimowolnie przeniknęły do opornej, niesystematycznej i podatnej na przypadek materii codziennego życia. Rezultaty bywają opłakane – ludzie starają się funkcjonować jak sprawnie napisane aplikacje, zapominając, że człowiek składa się ze zbyt wielu paradoksalnych czynników, by dało się je skoordynować. Jednym z elementów dążenia do optymalizacji życia codziennego jest przekonanie, że wszystko, co robimy, musi czemuś służyć i przynosić mierzalny pożytek. Dlatego wspomniana reklama próbowała wywołać we mnie łagodne poczucie winy: po co marnujesz czas w internecie, naucz się czegoś pożytecznego (nie, żeby nie było w tym odrobiny racji, ale jak na złość materiały polecane do nauki dotyczyły głównie „zarządzania sobą”). Sens i cel powinny mieć też najwidoczniej podróże – wszak nie po to ktoś wydaje pieniądze, żeby inwestycja mu się nie zwracała.
Myślę jednak o kinie i o specyficznym mikrogatunku – filmie z umowną fabułą, właśnie trochę „bez sensu”, opartym na snuciu się, bezcelowych działaniach, przypadkowych rozmowach. Tak jak w „Nieustających wakacjach” Jarmuscha, których bohater wędruje po ulicach miasta, rozgląda się i gada, natykając się na podobnych sobie outsiderów – a my, nawet jeśli początkowo czujemy irytację, bo „nic się nie dzieje”, w pewnym momencie zaczynamy dzielić poczucie spokoju i swobody. Albo pozornie bezcelowe gadki w filmie „Slacker” Linklatera, z których wyłania się nietypowa obserwacja, żart, poczucie chwilowej komitywy, zarys wspólnej wizji świata. Takie filmy nazywano kultowymi, bo widzowie wracali do nich wielokrotnie, zapamiętywali ulubione sceny i dialogi. Podejrzewam, że wśród przyczyn, dla których były tak lubiane, znalazły się luz i swoboda, którymi emanowały i które chciało się podzielać. W dzisiejszym świecie te jakości wydają mi się dotkliwie nieobecne. To, żeby coś „sobie porobić”, „pochodzić”, „podziałać” bez zaplanowanego efektu, określonego czasu, planu, zdobyć wiedzę, z której nie zrobimy użytku, odpocząć nie po to, by zaraz później jeszcze sprawniej pracować – wydaje się bezczelnością, skandalem, marnotrawstwem. Tak jak w „szczupłym zarządzaniu” produkcją nie ma marginesu na próby i błędy, a już zwłaszcza na to, żeby je sobie wybaczyć. „Bezsensowne” działania zaczynają wymagać fachowego uzasadnienia, żeby nie kojarzyły się z marnotrawstwem: tłumaczymy, że chcemy się przytulić, bo to „wydziela oksytocynę i wzmacnia więzi międzyludzkie, co wpływa na długość życia, a zabawa z dzieckiem reguluje stężenie serotoniny”. Ciekawe, czy takie skomplikowanie brzmiące zaklęcia naprawdę działają, czy tylko wzmagają irytację na to, że oczekiwany stan nie objawia się wystarczająco szybko lub dobitnie.
Przy bezcelowych działaniach pomysły czy rozwiązania wyłaniają się czasem same, gdy ich nie szukamy. Przy okazji, jako skutek uboczny. Nie wtedy, gdy idziemy na spacer „po to, by usprawnić krążenie i procesy umysłowe”, lecz po to, by pospacerować. Jeden z najbardziej udanych filmów koncertowych wszech czasów, promujący płytę „Speaking in Tongues” Talking Heads, opiera się na działaniu od końca, czyli na stopniowym montażu sceny: z każdą kolejną piosenką dołączają kolejni członkowie grupy, pojawiają się kolejne instrumenty i elementy sprzętu. Nosi on tytuł „Stop Making Sense”, czyli „Przestań mieć sens”. Czasem może warto to sobie powiedzieć. ©