Przewodnik po wolnej Polsce. Olga Drenda na 4 czerwca

Kiedy Olga Drenda pyta ludzi o rok 1989, odpowiadają: „wtedy wszystko się zmieniło”. Ale właściwie – co dokładnie?

29.05.2023

Czyta się kilka minut

Olga Drenda, maj 2023 r. / MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”
Olga Drenda, maj 2023 r. / MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”

Zacznę trochę jak kombatant.

– ­Pamiętasz 4 czerwca 1989?

– Słabo. Pamiętam plakaty i transmisje Okrągłego Stołu. A ty?

– Lokal wyborczy. I że słońce świeciło.

– Widziałam „Wiadomości” z rozstrzelaniem Ceaușescu. To było dziwne, takie rzeczy po dobranocce. Babcia wyjaśniła, że był złym człowiekiem. Ale to było pół roku później. Miałam pięć lat.

– A ja dziesięć. Już wiedziałem, że był zły.

1.

Pomysł jest prosty: razem z Olgą Drendą – antropolożką i pisarką, autorką „Duchologii polskiej” i „Wyrobów”, książek o ludziach i wzornictwie ery transformacji – przejechać przez Górny Śląsk. Cel: popatrzeć na kraj w lustrze sprzed lat. Sposób: jak w filmie „Jazda” Jana Svěráka, który zaczynał się od słów: „Są drogi główne, po których jeżdżą bandyci i gliniarze. I są drogi boczne, którymi pojedziemy my”.

Tyle że zamiast bocznych dróg poszukamy dziś opowieści. Zostawimy za sobą te znane: o „dzikiej prywatyzacji”, „wojnie na górze” czy wycofaniu wojsk sowieckich. O Balcerowiczu i Kaszpirowskim.


ZOBACZ TAKŻE:

LEX TUSK. ŻYJEMY W PAŃSTWIE AUTORYTARNYM. WŁODZIMIERZ WRÓBEL, sędzia Sądu Najwyższego: Ta ustawa wygląda jak prawniczy sabotaż. Komuś w rządzie zabrakło wyobraźni, by zrozumieć, że w pewnych fundamentalnych sprawach, nawet w obliczu wojny w Ukrainie, Unia nie ustąpi >>>>


Ale może lepiej wyjaśni to Olga: – Elizabeth Dunn, psycholożka społeczna, która zresztą w latach 90. pracowała w polskiej fabryce, twierdzi, że między bezpośrednim doświadczaniem wydarzeń a chwilą, gdy układają się one w zastygłą, nie zawsze prawdziwą opowieść, jest bardzo wąskie okienko. Kiedy pytam o rok 1989, ludzie odpowiadają: „wtedy wszystko się zmieniło”. Ale to za mało. Ja chcę wiedzieć: jak przeżywali dzień?

„Z widokiem na niebo” – brzmi pierwsza odpowiedź. To tutaj – na przedmieściach Mikołowa, na osiedlu Reta, które miało się stać nowym centrum miasta, na górującym wśród zieleni wzgórzu, pod dziewięciopiętrowymi, nieładnie niszczejącymi tarasowcami – zaczyna się nasza wycieczka.

Mówi się o nich ironicznie: „piramidy Majów”. Projekt Henryka Buszki i Aleksandra Franty, twórców osiedla Tysiąclecia w Katowicach, zatwierdzono jeszcze w PRL. Reta miała dorównać tamtemu założeniu. A nawet być bardziej imponująca. Skończyło się na dwóch wieżowcach. Projekt upadł w 1993 r. – bo upadł ustrój.

W blokach z wielkiej płyty mieszka do dziś ponad 10 mln Polaków. Do niedawna kojarzyły się głównie z absurdami, niczym z serialu „Alternatywy 4”.

– Ale Reta była śmiałym, modernistycznym projektem, który dzięki tarasowemu układowi mieszkań miał zapewnić każdemu dostęp do przestrzeni, fragmentu nieba – mówi Olga. – Spróbuj przedłożyć taki projekt dzisiejszemu deweloperowi.

To już więcej niż nostalgia, dopowiadam. Niektóre miejsca-symbole PRL bronią się lepiej niż większość nowych inwestycji. Nową Hutę, kiedyś niechcianą siostrę Krakowa, preferują małżeństwa z dziećmi. Bo szerokie aleje, bo drzewa, bo nikt nikomu nie zagląda do okien.

Wspólna podróż po Górnym Śląsku potrwa tylko jeden dzień. Olgę niełatwo złapać, ciągle jest w trasie. Choć jeszcze niedawno punktem startowym jej wszystkich podróży była stacja kolejowa Mikołów Jamna. Przestrzennie najmocniej jest związana ze Śląskiem, czasowo – z okresem transformacji.

– Od kiedy w 2012 r. założyłam w internecie profil „Duchologia”, właściwie żyję jedną nogą w tamtych czasach. Od początku zdumiewało mnie, jak „odległym krajem” jest dla nas taka niedawna przeszłość.

Szybko się orientujemy: to właśnie ta dekada, a nie żaden 4 czerwca, najbardziej uruchamia rozmowę. Po drodze do Tychów mijamy budynek z graffiti, to logo „gieksy”, klubu GKS Katowice (Olga: „Kiedyś był tu portret Jima Morrisona”). Potem dom kultury („tu w 1998 r. odbył się pierwszy konwent anime, byłam na nim”). Drenda-nastolatka rozsiała swoje wspomnienia po całym regionie.

Bo Górny Śląsk to przecież wiele rzeczywistości. I wiele granic, bywa, że niewidocznych z Warszawy. Właśnie o nie chcę zapytać najpierw.

– To prawdziwy bigos – uśmiecha się Olga. – Górnośląsko-zagłębiowska metropolia zrzesza gminy śląskie i zagłębiowskie, w województwie śląskim znajdują się też ziemie bielska i żywiecka, Częstochowa, kawałek Małopolski. Sama najlepiej poznałam Śląsk od strony wiejskiej, nie wielkoprzemysłowej. Na południe od Katowic księżycowy krajobraz hałd, który kiedyś fotografował Michał Cała, przenikał się z zabytkami ze średniowiecza, starymi rynkami, lasami. Niektóre miejscowości były skupione wokół jednej wielkiej fabryki, w innych przemysł działał w większym rozproszeniu. Wszędzie transformacja wyglądała inaczej.

Kiedy mijamy kopalnię doświadczalną „Barbara”, w której testuje się nowe maszyny i opracowuje procedury ratownicze, Olga mówi, że „nie jest fanką” reformy samorządowej z 1999 r. Dlaczego?

– Mniej regionów oznaczało upadek wielu dawnych stolic województw – tłumaczy. – Np. Częstochowa do dziś pozostaje w cichym konflikcie z Katowicami. Na początku lat 90., gdy jeździłam tam do cioci, była tutaj najbardziej przedsiębiorczym, dynamicznym miastem. Miałam wręcz wrażenie, że wyjeżdżam na Zachód. Po nowym podziale zmieniło się na gorsze. Utrata statusu województwa odbiera poczucie sprawczości, podsyca ­wzajemne żale. Sądzę, że dziś w Polsce realizowany jest kiepski scenariusz z Anglii – londynizacja, założenie, że przyciągać ludzi mają tylko metropolie.

2.

– Dobrze, miejmy nostalgię za sobą. Właściwie kiedy zobaczyłaś, że coś zaczyna się zmieniać? – pytam, gdy zostawiamy auto na drugim parkingu.

– Mój dziadek mieszkał w bloku z lat 50., w Katowicach Ligocie. W 1990 albo 1991 r. powstał tu sklep „Stockmeyer”, w którym pierwszy raz kupiłam serek topiony w plastrach. On oznajmił mi nadejście kapitalizmu.

Wtedy, tuż po przełomie, symbolem nowego były dla dzieci kolorowe opakowania po czekoladach sprowadzanych z zagranicy przez nowe, prywatne hurtownie. Nigdy potem nie było w Polsce tylu marek soków. Nawet puszki po piwach pełniły w naszych pokojach rolę dekoracji.

Ale znów przypomina się metafora wąskich okien. Bo po latach nostalgia przykryła to, jak szybkie były tamte zmiany.

– Na Śląsku dzieci idą do pierwszej komunii wcześniej, już w wieku 5 lat. Ja miałam jeszcze skromną komunię. Dwa lata później moja siostra miała już „kapitalistyczną”, bo to, co wcześniej można było kupić jedynie w Peweksie, trafiło do prywatnych sklepów. Dlatego swój rower dostałam dopiero na komunię siostry. Uczyłam się w szkole ze starych dobrych „Liter”, a siostra z nowoczesnych podręczników – mówi Olga.

Siedzimy już na ławce pod „Bramą Słońca” w Tychach – miejscu wybranym przez nią jako to, które przechowało optymizm tamtego czasu. Tychy – starannie zaplanowane miasto, dom tysięcy pracowników fabryki Fiata, firmy sprowadzonej przez Gierka, z dzielnicami nazwanymi od kolejnych liter alfabetu – nie przeżyły po 1989 wielkiego szoku. Jeszcze w latach 80. zaczęto wznosić tu śmiałe budynki w stylu postmodernizmu. „Brama Słońca” to kolorowy, uskokowy, złożony z dwóch części połączonych przejściami wieżowiec, z charakterystycznymi ostrymi szczytami. Projekt Zdzisława Łojewskiego i Kazimierza Wejcherta.

Po drugiej stronie ulicy – supermarket Auchan. – Wcześniej był Allkaufem – mówi Olga. Pamięć nastolatków z lat 90. porządkują kolejne sieci supermarketów.

– „Brama Słońca” i całe Tychy kojarzą mi się z optymizmem transformacyjnym. Skutki terapii szokowej Balcerowicza, które szybko odczuły Łódź albo regiony PGR-owskie, do nas przyszły później. Śląskie zakłady przez jakiś czas starały się unowocześniać, wiele z nich miało widoki na przyszłość. Ludzie zakładali firmy, mieli poczucie, że warto działać. I że mogą osiągnąć coś własnymi siłami.

– To kiedy upadł mit 4 czerwca? – pytam.

– Znacznie później. Myślę, że wspomnienie późnego PRL – systemu, w którym nic nie działało, ale który chętnie podpierał się tępą przemocą, długo pozostawało żywe i dlatego panował konsensus, że to zamknięty rozdział, a teraz sprzątamy bałagan. Pamiętam jeden z pierwszych polskich memów internetowych z końca lat 90. Premier Jerzy Buzek skacze przez kolejne eksplozje, pod spodem napis: „Kampania wyborcza AWS pod hasłem »Co by tu jeszcze sp...«”.

Buzek rządził w latach 1997–2001. Wprowadzane przez jego rząd reformy spektakularnie wywijały orła, uważa Olga: – Ludzie byli źli. Mówili: Solidarność się wzbogaciła, zabrała wszystko dla siebie. I że to żadni sprzymierzeńcy ludzi pracy, lecz po prostu karierowicze. To samo zresztą mówili później o SLD.

– Przecież podstawowa opowieść o transformacji brzmi: wojna na górze zaczęła się szybko – próbuję bronić Buzka. To było na początku dekady, którą kończyły jego rządy.

– A mnie się wydaje, że na samym początku lat 90. dystans między polityką a codziennością był większy. Może dlatego mieliśmy tyle nadziei? Procesy toczyły się wolniej, decyzje były dłużej negocjowane i wdrażane w życie, a z każdym rządem można się było prędzej czy później pożegnać. Pomagało wspólne poczucie, że politycy są nieudolni, i że właściwie nikt ich nie lubi.

A teraz? O politykach nie myślimy jak o nieudolnych. Raczej: że są sprytni i trudno ich ograć. Polityka coraz rzadziej toczy się własnym torem. Co rusz słyszymy, że coraz mniej zależy wyłącznie od nas.

– Szczerze mówiąc, jestem rozczarowana, że jacykolwiek politycy budzą czyjeś zaufanie – mówi Olga. – Dziwi mnie, że można się zapisywać do któregoś obozu. Mam chyba takie najntisowe, trochę anarchistyczne przekonanie, że „każda władza ludzi zdradza”. Głosuję, ale bez większych nadziei.

Po niebie nad Tychami słońce powoli przesuwa się w stronę swojej „Bramy”. Pytam: a może brakuje nam prawdziwych celów?

– Pamiętam z nastoletnich rozmów, że mówiliśmy: „gdy wejdziemy do Unii, będzie u nas jak za granicą”. Chyba głównie chodziło o to, że człowieka stać na życie codzienne i coś jeszcze. I że w końcu nie będzie już trzeba kombinować, polegać na znajomościach.

– To się udało. Już nie trzeba. Policjanci nie biorą łapówek...

– ...a w urzędzie można załatwić sprawę. Wejść i załatwić, bez miętoszenia czapki, bez gubienia się w niezrozumiałych procedurach. Urzędnik pomaga, a nie ruga – mówi Olga. – Ale to wszystko stało się przecież jakby przed chwilą. Nasze pokolenie zaczęło żądać normalności mniej więcej po dekadzie masowej pracy za granicą. Pamiętam powracających znajomych: wiedzieli, że nawet pracując w zwykłym zawodzie, w sklepie lub restauracji, może ich być stać na perfumy albo wyjazd na wakacje.

– Jestem przekonana, że tego już nikt nie da sobie odebrać. To zupełnie nowa jakość. Tak jakby przestały obowiązywać „ustawienia fabryczne” – przyzwyczajenie do życia na minusie i bycia rozstawianym po kątach. Nikt nie chce wrócić już do liczenia groszy, odkładania w nieskończoność wydatków. To możliwy punkt konfliktu z władzą.

Wsiadamy do samochodu. Mijamy dom handlowy „Baron”. Wtedy mieściły się tu sklepy odzieżowe i niezły sklep muzyczny. Teraz – chiński market i centrum zdrowia psychicznego.

Nasz następny cel: przemysłowy Górny Śląsk.

3.

Czarna, stylizowana na grób tablica ma datę: 23 czerwca 2017.

Napis głosi: „Przez półtora wieku w tym miejscu stała wielka huta, żywicielka mieszkańców Siemianowic Śląskich, zakład, dzięki któremu dokonał się rozwój miasta, powstało wiele obiektów użyteczności publicznej. Hutę »Jedność«, wcześniej noszącą imię »Laura«, unicestwiła transformacja gospodarcza w latach 90. XX wieku, pozostawiając w bardzo trudnej sytuacji tysiące hutniczych rodzin. [Huta] była życiem siemianowiczan – stała się cennym wspomnieniem”.

Tablicę wmurowano w chodnik w centrum Siemianowic, obok ruchliwego ronda – oraz wejścia na zarastający trawą teren po dawnej hucie. Olbrzymia pusta przestrzeń w środku miasta, wypełniona tylko stosami starych cegieł – to ostatnia pozostałość po przeszłości. Obok ceglanego osiedla robotniczego stoi tylko hala walcowni. W środku: hurtownie i magazyny wynajmowane przez prywatne firmy.

Z podobnych cegieł, wykutych tuż przed wyburzeniem familoka, w którym w Zabrzu mieszkał niemieckojęzyczny pisarz Janosch, katowicki oddział „Gazety Wyborczej” do dziś wręcza nagrody jego imienia dla zasłużonych w promocji Górnego Śląska.

Olga: – O tamtych miejscach i ­czasach wciąż powstają śląskie szlagiery. Ta muzyka ma swój własny obieg – radio, ­telewizję, imprezy. Gwiazdą większych imprez jest np. Teresa Werner, dawna członkini Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk.

Większość nieczynnych zakładów już wyburzono albo przeznaczono na inne cele, ale wtedy Oldze wydawało się, że ten krajobraz nigdy nie zniknie. Jak szkielety dinozaurów. Dla młodzieży to było inspirujące, takie ziemie niczyje, czyli dla wszystkich.


ZOBACZ TAKŻE:
DRENDA: „CZTERDZIESTOLATKI PODRÓŻUJĄ BEZ SENSU”? TO DZIŚ LUKSUS >>>>


– Tym bardziej że nie było za bardzo miejsc do spotkań, więc dzieciaki przesiadywały na zewnątrz – mówi Olga. – W parku za katowickim Empikiem wymieniałam się kasetami i komiksami, znajomi przyprowadzali znajomych. Ściany Planetarium Śląskiego były zabazgrane nie tylko rysunkami penisów, ale też całkiem ambitnymi wierszami. Czasem tam, gdzie dochodzi do ekonomicznej zapaści, zdarza się niespodziewany wybuch kreatywności, bo sprzyjają temu miejsca, w których można spotykać się za darmo albo tanio.

Seattle, Manchester, Nowy Jork lat 70. – i Śląsk. Tu grało się bluesa, metal, potem dołączyła mysłowicka psychodelia i hip-hop. Teledysk do „Jestem Bogiem” Paktofoniki nakręcono na „Alpach Wełnowieckich”. Czyli na hałdzie.

Olga dodaje: – Kiedy państwo wycofało się ze ścisłej kontroli nad obywatelem, powstały nowe subkultury, alternatywne sposoby organizacji. W tym takie oparte na nieufności wobec władzy. Nie tylko wobec państwa, ale też szkoły czy wojska, w którym obowiązywał jeszcze pobór.

Kiedy sokiści na kolei stali się uprzejmi? Kiedy konduktor w pociągu przestał zwracać uwagę na to, jak szybko wykonało się „obowiązek zgłoszenia do pierwszego wagonu, licząc od czoła pociągu, celem zakupienia ważnego biletu na przejazd”? To wszystko zmieniło się naprawdę niedawno.

Wcześniej, po drodze do Siemianowic, zatrzymaliśmy się w Murckach, otoczonym lasami, odizolowanym od innych osiedlu Katowic. Pociągi przestały tu jeździć pod koniec lat 90. Parę lat temu rozebrano popadający w ruinę historyczny dworzec. Murcki nie stały się atrakcją turystyczną jak Nikiszowiec. Ot, jeszcze jedno osiedle patronackie, czyli należące kiedyś do kopalni. Ale stojąca na rynku mapa ma zaznaczony okręg z czasami dojść. Wszędzie można dotrzeć w kwadrans. Piętnastominutowe miasto, bohater z haseł współczesnych ruchów miejskich, istniało tu, zanim zaczęto umieszczać je na transparentach.

– Rynek, targ, domki działkowe, wszystko jest na miejscu – mówi Olga. – A dokładniej: wszystko jest na miejscu, dopóki samemu pracuje się na miejscu. A tej ostatniej, najważniejszej cegiełki zazwyczaj dziś brakuje.

Historia wykluczenia komunikacyjnego w Murckach trwa. Wyjazd z osiedla na drogę krajową przypomina przejście przez szerokie, ale jedyne drzwi. Wciąż potrzebny jest samochód. Drogą krajową dojeżdża się do centrum miasta.

Jeszcze jedna dziura po przeszłości.

4.

To przedostatni przystanek. Pod opuszczonym budynkiem dyrekcji dawnej huty „Uthemann” w Katowicach-Szopienicach, w cieniu wysokiej wieży ciśnień, której odrapany tynk przywodzi na myśl sceny z horrorów, choć w jej wnętrzu dom urządziły sobie stada gołębi – rozmawiamy o najgorszym wspomnieniu transformacji. Ale i tym, które daje nam siłę do dziś.

– Kryzys przyszedł pod koniec lat 90. – opowiada Olga. – Wtedy faktycznie zamknięto dużo kopalń, górnicy otrzymali odprawy. Jednorazowe, rozchodziły się szybko, jak wygrana na loterii. Nie patrzono na to, ile innych firm jest zależnych od jednego dużego zakładu. Były jakieś kursy dla chcących się przekwalifikować, ale bardzo skromne. W końcu ilu florystów może być w jednym miasteczku? Politycy zapatrzyli się ślepo w Margaret Thatcher, nie przygotowali planu B.

Był początek XXI w., wkrótce mieliśmy wejść do Unii, ale Olga pamięta, że życie na Śląsku było wtedy najbardziej przygnębiające: – To przypominało zdjęcia z czasów tuż po wojnie albo Wielkiego Kryzysu. Ludzie w łachmanach, brudnych bandażach, z ranami. Zbieranie węgla z torów. Zapomniane choroby, prawdopodobnie dziś łatwe do wyleczenia, u ludzi, których nie było stać na lekarstwa. „Arka bezdomnych” na katowickim dworcu. Kiedy pomyślę, jak bardzo ludzkim nieszczęściem był nasycony Śląsk tak niedawno, aż mnie zatyka. Mamy krótką pamięć.

Obchodzimy wokół budynek dyrekcji „Uthemanna”. Olga fotografuje graffiti młodych artystów umieszczone na ścianach. Tablica informuje o tym, że ­przeprowadzono renowację dachu i piętra budynku. Jego dalszy los nie jest jednak przesądzony. „Po maszynach parowych spływa deszcz, zasypane piece muflowe leżą w gruzach, a z zabytkowej wieży ciśnień odpada niemal codziennie kawałek historii”, pisał kilka miesięcy temu „Dziennik Zachodni”.

Jesteśmy na terenie skażonym, gdzie nawet po kontakcie z wodą z kranu można było mieć podrażnioną skórę. Gdzie ludzie odczuwali, że uśmierca ich własne środowisko.

– Wielu Ślązaków pracowało w zawodach wysokiego ryzyka, więc liczono się z niebezpieczeństwem. Górnikom tradycyjnie życzy się „tyle wyjazdów, ile zjazdów”. Ale wtedy dystans do śmierci jeszcze się skrócił – mówi Olga. – To nie było straszenie rakiem jak na paczkach papierosów albo w dzisiejszych kampaniach antysmogowych. Woda w rzekach parzyła skórę, nikomu nie przychodziło do głowy picie kranówki. Na nowotwory, przez kontakt z truciznami w pracy, umierały „młode chłopy”. Pamiętano o dzieciach z ołowicą z Szopienic, tuszowanym przez władze skandalu z lat 70. Te choroby były drastyczne i widoczne. To wszystko sprzyjało pogodzeniu się z tym, że kopalnie i huty trzeba zamykać. I pomogło powstać polskiemu ruchowi ekologicznemu.

– Krążyła legenda miejska, że japońscy naukowcy zbadali wodę, ziemię i glebę, po czym doszli do wniosku, że tu nie ma prawa przetrwać życie. Choć dziś jest zielono, trochę jak w czarnobylskiej zonie – dodaje Olga, gdy wsiadamy do samochodu.

5.

Podróż kończymy w Chorzowie. Przypadek sprawił, że ulica, na której się pożegnamy, łączy nie tylko dwie części miasta. Spaja też rok 1989 z 2023. I ciągle nosi nazwę Wolności.

– Na początku lat 90. „Wolka” była salonem miasta, a może i całego regionu – mówi Olga w przerwie między wizytą w zlokalizowanym w przedwojennym banku szmateksie a sfotografowaniem ściennej mozaiki. – Jeździłam tu z rodzicami do kina i do pięknych sklepów papierniczych. Dobrze jednak pamiętam erozję i kapitału, i dobrej woli. Potem przyszło załamanie, wzrosły czynsze, na pewien czas na ulicę Wolności wprowadziły się apteki i banki. Teraz znów jest trochę jak w 1996 r.

Środkiem ulicy przejeżdża nowy tramwaj z chorzowskiego Konstalu. Pytam Olgę o ostatnią rzecz – jej bohaterów czasu przemian.

– Myślę, że wielu z nas wciąż wierzy, że poradzimy sobie sami, jeśli w niektórych sferach politycy zostawią nas w spokoju – brzmi odpowiedź. – Ostatnie wiadomości pokazują, że władza czuje się zbyt pewnie. Że nie warto starać się o przetarg, konkurs, dotację, stanowisko, bo wcześniej zarezerwował to sobie jakiś „duży miś”. To rozpychanie się łokciami, powrót zmór lat 90.: cwaniactwa, nepotyzmu, przekręciarstwa. Można znieść wiele, ale nie utratę „małej normalności”. Może jeszcze poprzewracają się stołki.

– I co, przyjdzie nowe?

– Naprawdę kluczowe może być poczucie, że ktoś marnuje naszą pracę. I nasze pieniądze. Może ten zbiorowy bohater czasów przełomu jest też bohaterem na dziś – my, obywatele i obywatelki, z inicjatywą, operatywnością, wolą działania? – zastanawia się Olga.


ZOBACZ TAKŻE:

POLSKA BEZZĘBNA, CZYLI SMARTFON ZAMIAST SZCZOTECZKI. Państwo przerzuciło na obywateli większość kosztów leczenia, ale wina leży też po stronie obywateli. Tylko co piaty Polak myje zęby codziennie. Co dziesiąty nie robi tego w ogóle >>>>


Rozstańmy się z tą myślą. W końcu z wcześniejszych rozmów wychodziło nam, że bohaterem codzienności był wtedy Zulu-Gula. Pamiętają go Państwo? Tytułowy bohater programu z pierwszej połowy lat 90. Grał go Tadeusz Ross – jako przybysz z obcego kraju zniekształcał polskie słowa. Audycja biła rekordy oglądalności.

Zasłynęła z frazy: „Polska to jest bardzo ciekawa kraj”. ©℗

Wróżka milenialsów 

Gdyby dla siwiejących milenialsów, starych jak urodzona 4 czerwca III  RP, nakręcić rozgrywającego się współcześnie „Czterdziestolatka” na motywach popularnego serialu Gruzy i Toeplitza, nie wyobrażam sobie lepszej kandydatki do roli Kobiety Pracującej niż Olga Drenda. 
Pomijając gorzki komentarz twórców na temat zagonienia kobiet („na taki wygląd trzeba zapracować”), grana w oryginale przez Irenę Kwiatkowską postać w każdym z odcinków objawiała się widzom niczym wróżka, objaśniając inteligencji z awansu rzeczywistość gierkowskiej Polski, a także kształtując jej maniery i gusta. A wreszcie – niosąc ulgę.
Kobieta Pracująca niby roznosi mleko, a tak naprawdę podpowiada, jak i w czym należy pić koniak (Karwowski lubi dobrze zmrożony). Pod pretekstem sprawdzenia szczelności okien, lustrując wieczorowe stroje bohaterów
sugeruje, że wybierając się  na spektakl do teatru wystawiającego sztukę eksperymentalną, inżynier Karwowski może spokojnie pozostać w sweterku (albo w domu). Kwiatkowska przede wszystkim prowokuje do rozmowy, wygłaszając podane w tonie obłaskawiającego żartu życiowe mądrości. 
Co ma z tym wszystkim wspólnego Olga Drenda? Otóż zupełnie jak wróżka Gruzy i Toeplitza – pojawiając się znienacka to w Koninie, to w Sosnowcu – fotografuje na swoim Instagramie (jako @ducholozka) pastelowe elewacje wieżowców, przystankowe wiaty, sklepowe szyldy i witryny, parkowe rzeźby, ogrodowe łabędzie z opon, ceramiczne mozaiki i dworce PKS. Ale przecież tak naprawdę objaśnia, skąd przyszliśmy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, doskonale rozumiejąc przepływ czasu i ulotność trendów. Bawi się przy tym swoimi rolami, w krótkiej formie felietonu poruszając na łamach „Tygodnika” zjawiska tak trudno uchwytne, jak koniec epoki supermarketów albo kryzys wieku średniego milenialsów. 
Wyobrażam sobie odcinek, w którym Karwowski wróciwszy od barbera, kłóci się z żoną o nadmiar domowych bibelotów – ozdóbki z Ikei, poduszki z Pepco, kubki ze zdjęciami kotków. I wtedy z wegańskim ciastem wpada do nich Olga, mimochodem wspominając o „Rzeczach” Georges’a Pereca, w których „pragnienie posiadania prowadzi do niespełnienia”, albo też „Człowieka, który śpi” tego samego autora, „gdzie do tego samego celu wiedzie wyzbycie się pragnień i właściwości”. Demaskując współczesne wróżki z telewizji, Olga uświadamia przyjaciołom, że świat  bez miejsca na zbędność przypominałby „wielkie centrum logistyczne, z którego nigdy nie da się wyjść” (cytaty z felietonów). 
Można by tak długo, bo na każdym odcinku naszego milenialskiego życia, gdy tylko pojawia się Olga Drenda, do końca nie wiadomo, jaki będzie finał. 
©℗ Monika Ochędowska

 

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Już nie trzeba kombinować