Dokąd zmierza Turcja

Zmiany w konstytucji, nad którymi będą głosować Turcy, to próba zalegalizowania stanu faktycznego. Czyli sytuacji, gdy władzę sprawuje tak naprawdę jeden człowiek: Recep Tayyip Erdogan.

08.04.2017

Czyta się kilka minut

Most Galata w Stambule, marzec 2017 r. / Fot. Yasin Akgul / AFP / EAST NEWS
Most Galata w Stambule, marzec 2017 r. / Fot. Yasin Akgul / AFP / EAST NEWS

Mało kto dziś w Europie z sympatią i zrozumieniem patrzy na Turcję. Z ekstrawaganckiego, ale jednak pilnego i sympatycznego ucznia Europy, opiewanego w mediach, nagrodzonego otwarciem negocjacji członkowskich z Unią, stawianego za wzór dla Bliskiego Wschodu, Turcja przeistoczyła się w kliniczny przykład największych fobii Zachodu.

Co pokazała? Swoje brutalne oblicze w trakcie protestów w stambulskim parku Gezi, a potem na wojnie z Kurdami. Arogancki nacjonalizm, przemieszany z bez mała radykalnym islamem. Mściwy autorytaryzm, karmiący się bezlitosnymi czystkami. Megalomanię wobec Bliskiego Wschodu i Europy. Co najmniej flirty z Rosją i Iranem, a co gorsza – także z tzw. Państwem Islamskim. I tak dalej... A wszystko uosobione w prezydencie Erdoğanie, bez cienia skrępowania obśmiewanym w niemieckich kabaretach albo przez (przyszłych) brytyjskich szefów dyplomacji.

Niemal niemożliwe jest znalezienie jasnych tonów w medialnym obrazie Turcji na Zachodzie. Referendum konstytucyjne, zaplanowane na niedzielę 16 kwietnia, będzie potwierdzeniem dla większości zarzutów formułowanych pod adresem Turcji i jej prezydenta.

Coraz mniej demokracji

Poddane pod referendum, zmiany w konstytucji bez wątpienia nie uczynią z Turcji kraju bardziej demokratycznego. Zakładają zasadnicze wzmocnienie urzędu prezydenta (dziś teoretycznie ceremonialnego). Ma on uzyskać pełnię władzy wykonawczej. Po likwidacji urzędu premiera będzie szefem rządu, mianującym i odwołującym wiceprezydentów i ministrów. Będzie mógł należeć do partii politycznej. W wyborach kandydaci na najwyższy urząd będą musieli mieć poparcie partii politycznej obecnej w parlamencie – co potwierdza ścisły związek z partią i eliminuje outsiderów.

Dalej: przyszły prezydent będzie mógł samodzielnie ogłaszać stan wyjątkowy i decydować o jego zakresie, a także rozpisywać przedterminowe wybory (przy czym jednocześnie mają odbywać się i prezydenckie, i parlamentarne). Jednocześnie uzyskuje formalną i nieformalną przewagę nad parlamentem: dostaje furtki do omijania zgody parlamentu na uchwalany budżet, może wydawać dekrety w kwestiach nieregulowanych ustawami, ograniczony ma być zakres interpelacji poselskich. Parlament będzie więc w jego cieniu. Ponadto prezydent będzie – osobiście i przez członków swego rządu (i partii rządzącej) – decydował o składzie Najwyższej Rady Sędziów i Prokuratorów, czyli de facto o całym systemie sądowniczym.

Jeśli zmiany przejdą, zasada checks and ballances w odniesieniu do Republiki Tureckiej właściwie przestanie działać.
Równie kontrowersyjne są okoliczności, w jakich dochodzi do referendum. Już obecnie cała władza w państwie skoncentrowana jest w rękach prezydenta i jego współpracowników. Można mówić o jego zasadniczej kontroli nad mediami. Trwa stan wyjątkowy, będący efektem udaremnionego puczu z 15 lipca 2016 r. – represje, w różnej formie, dotknęły ponad 100 tys. ludzi. Trwa też kampania antyterrorystyczna, wymierzona w komórki Państwa Islamskiego i Partii Pracujących Kurdystanu (ta druga równoznaczna z pacyfikacją południowo-wschodniej Turcji).

Bez alternatywy

To, co dzieje się w Turcji, urąga oczywiście i dobremu smakowi, i zdrowemu rozsądkowi. Wszak to najmniej egzotyczny kraj muzułmański, z egzotyką sprowadzoną do atrakcji turystycznej, zeuropeizowany i świecki, wzrastający pod czujnym okiem armii (tzw. drugiej armii NATO, jeśli ignorujemy jądrowe arsenały Wielkiej Brytanii i Francji). Uruchomienie negocjacji akcesyjnych z Unią w 2005 r. miało być dowodem – wystawionym przez samą Brukselę – na nieodwracalność procesu postępu. A miliony protestujących wokół parku Gezi w 2013 r. – europejską twarzą społeczeństwa tureckiego.

Do tego, co jest dziś, nie miało prawa dojść. A jednak dochodzi. Co świadczy, że albo Zachód pomylił się co do Turcji, albo że tamtej Turcji już nie ma. Obie odpowiedzi wydają się prawdziwe.

Tak czy inaczej, mówimy o państwie, które jest naszym sojusznikiem, ważnym partnerem gospodarczym dla Unii Europejskiej (m.in. unia celna), ważnym sąsiadem, wreszcie strategicznym partnerem choćby w odniesieniu do kryzysu migracyjnego (choć robimy wszystko, żeby rolę Turcji pomniejszyć). I poniekąd częścią Unii, jeśli zestawimy miliony Turków mieszkających w unijnych krajach z liczbą mieszkańców wielu państw członkowskich.

Punkt zwrotny, jakim jest zmiana konstytucji, to dobry moment do spojrzenia – zwłaszcza, na ile to możliwe, oczami samym Turków – na to, czym Turcja się staje i czym przestaje być.

Przede wszystkim: proponowane zmiany konstytucji są próbą zalegalizowania stanu faktycznego. Realną władzę w państwie sprawuje Recep Tayyip Erdoğan – niezależnie, jaką aktualnie pełni formalnie funkcję (np. dziś będąc prezydentem). Można oczywiście ten stan rzeczy tłumaczyć autorytarnymi zapędami charyzmatycznego i megalomańskiego przywódcy – i podać mnóstwo przykładów na potwierdzenie tej tezy. Tak jak można przywoływać barwne analogie historyczne. Albo długą listę przyjaciół politycznych, których zmarginalizował. Albo przypominać o jego zapobiegliwości, z jaką dba o zabezpieczenie finansowe dla rodziny i przyjaciół.

Nie zmienia to faktu, że jest on reżyserem i twarzą zmian, jakie zachodzą w Turcji od 2002 r. Zmian, które cieszą się stałym poparciem ok. 40 proc. elektoratu, dającym od 2002 r. jego Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) możliwość samodzielnego i zasadniczo nieprzerwanego sprawowania rządów, bez zarzutów o fałszerstwa wyborcze.

W niestabilnej (wewnętrznie i zewnętrznie) sytuacji Erdoğan odpowiada na społeczne zapotrzebowanie na silnego lidera – i to nie tylko w swoim elektoracie, ale też poza nim. Pokazało to masowe poparcie w czasie próby puczu w 2016 r. Alternatywy dla Erdoğana i AKP – czy to na poziomie osobowości, czy siły politycznej – po prostu w Turcji nie ma.

W stanie konieczności

Referendum przypomina, że Turcja od lat jest na drodze nie tylko głębokiej przebudowy wewnętrznej, ale też poszukiwania własnej tożsamości.

Republika kemalistowska się przeżyła. Dojście do władzy Partii Sprawiedliwości i Rozwoju było raczej przejawem, nie zaś przyczyną tego stanu rzeczy. A pucz i strzelanie do ludzi ze śmigłowców – bolesnym przypomnieniem, że nie ma za czym tęsknić. Stopniowe odsuwanie starej elity (zwłaszcza armii), równoznaczne z potężnym impulsem modernizacyjnym i powszechnie traktowane jako rzecz pozytywna, to dla całego pokolenia wychowanego już w AKP-owskiej Turcji rzecz oczywista. Dla władz zaś – sygnał do budowy Nowej Turcji i wychowania Nowego Turka.

Przez pierwszą dekadę swoich rządów Partia Sprawiedliwości i Rozwoju była siłą zdecydowanie prodemokratyczną i – przy tradycyjnym sztafażu – proeuropejską. Bruksela miała podstawy, by zacząć negocjacje akcesyjne. W Turcji realnie odczuli to Kurdowie, nigdy wcześniej tak nie dowartościowani przez Republikę.

Kryzys gospodarczy i polityczny w Unii wykluczył jednak realne otwarcie na Turcję. Wojna w Syrii pchnęła Kurdów z PKK na stare ścieżki. Turkom na chwilę zamajaczyły miraże potęgi – czas na liberalizację przeminął. Objawiły się natomiast tureckie demony: protesty w Gezi aż nadto przypominały Arabską Wiosnę (o dyskusyjnych dla Turków owocach), a w tym samym roku 2013 wróciły zamachy terrorystyczne i doszło do minipuczu, zorganizowanego przez Ruch Gülena.

Równoczesne zerwanie przez PKK rozejmu – związane z pojawieniem się ich syryjskiego parapaństwa – przywołało, obok wrażenia niewdzięczności, także dziesiątki tysięcy ofiar z lat 80. i 90. XX wieku. A przy okazji przypomniało o groźbie dla integralności terytorialnej. Wojna w Syrii, wlewająca się do Turcji (uchodźcy i terror), przy poczuciu ignorowania tureckich interesów w Syrii przez Zachód – to kolejny powód do głębokiej frustracji (lekko rekompensowanej Schadenfreude przy okazji kryzysu migracyjnego w Unii). I wreszcie wojskowy pucz z 2016 r., chyba nie bez podstaw wiązany z gülenistami, a przy okazji przypominający o antydemokratycznym puczu w Egipcie.

Niewielu polityków w takiej sytuacji powstrzymałoby się od działania. Jeszcze mniej zaryzykowałoby liberalizację istniejącego systemu. Nie tego też oczekiwałaby większość społeczeństwa. Tak, można i trzeba się oburzać. Ale zdumiewać się nad miarę nie byłoby uczciwe.

Referendalna pedagogika

W tym świetle kampania referendalna jest przewidywalna. Przy czym, obok doraźnego wymiaru (mobilizacja do głosu na „tak”), wpisana jest w głębszy proces przebudowy państwa i społeczeństwa – na poziomie tożsamościowym.

Oczywiście akcentowana jest więc wyższa konieczność i wyjątkowość chwili. I podkreślana rola wspólnoty: narodu, ze swym historycznym i kulturowym dziedzictwem (w tym islamem), z państwem będącym emanacją narodu, z walorami moralnymi górującymi nad otoczeniem i przez nie zagrożonymi. Trwa też mocna gra na polaryzację (niesymetryczną) społeczeństwa: zwolennicy Gülena, PKK, terroryści, ludzie służący obcym interesom – wszyscy oni są zagrożeniem dla narodu i powinni być zwalczani.

Ciekawym momentem kampanii jest jednak próba poszerzenia bazy społecznej, czemu służy „przypominanie” o jedności turecko-kurdyjskiej w ramach Republiki, zagrożonej przez ekstremistyczną i marginalną PKK, czy nawet – szokujące dla wyborcy nacjonalistycznego i islamskiego – kokietowanie tradycyjnie opozycyjnych alewitów.

Istotną nowością (co do skali, nie istoty) stała się natomiast kampania prowadzona w tureckiej diasporze w Europie. To zarówno walka o każdy głos (tylko w Niemczech mieszka 1,4 mln uprawnionych do głosowania Turków), jak też przypomnienie wielkości narodu.

Ale pojawia się tu także dodatkowy, symboliczny aspekt. Po pierwsze, zgodnie z hasłami referendalnymi Turcja jest większa niż terytorium, które zajmuje (dotyczy to zresztą i diaspory w Europie, i Bliskiego Wschodu). Po drugie, wedle tej narracji prawa Turków są łamane – również przez Europejczyków. Tym samym utrwala się przekaz, że Europa nie może być dłużej pozytywnym punktem odniesienia dla Turków, bo straciła mandat moralny. Każdy Turek pogryziony przez policyjnego psa w Holandii, każdy spostponowany minister, każda manifestacja PKK w Europie – są na to dowodem.

Po trzecie wreszcie, według referendalnej pedagogiki Turcy potrzebują przywódcy, który ich obroni i poprowadzi do sukcesu. To przekaz czytelny dla wszystkich Turków, nie tylko dla elektoratu AKP. Odwołuje się do ich wyobrażenia o sobie i żywych resentymentów antyzachodnich. Turcy tym samym mogą liczyć tylko na siebie i przywódcę, z którym złączeni są niemal nadprzyrodzoną więzią.

A kampania przeciwników zmian w konstytucji? Ona jest niemal niezauważalna. A jej największą nadzieją może być tylko zmęczenie społeczeństwa ciągłymi zmianami.

Zwycięstwo albo śmierć

Jakkolwiek zmiany w konstytucji mają być kamieniem milowym w budowie Nowej Turcji, są one również miarą trudności, jakie ten proces napotyka.

Przede wszystkim głosowane jest wprowadzanie zmian do konstytucji, a nie nowa ustawa. AKP była nie tylko za słaba, by zmienić ją w parlamencie, ale też była zmuszona szukać poparcia nacjonalistów, aby uruchomić procedurę referendalną – niezmienione zatem zostały punkty określające m.in. laicki i nacjonalistyczny charakter Republiki. AKP nie może również być pewna wyniku referendum. Choć kampanię trudno uznać za demokratyczną (opozycja jest marginalizowana), mało kto dopuszcza możliwość fałszerstw przy okazji liczenia głosów. Tym samym wciąż pozostaje spory margines na niekorzystny dla władz wynik.

Co wtedy? Porażka prestiżowa byłaby poważna. Ale nie byłoby to załamanie procesu budowy Nowej Turcji. Realna władza i tak skoncentrowana jest w rękach Erdoğana, nie ma dla tego alternatywy. Tymczasem wyzwania zewnętrzne i wewnętrzne narastają, wrogowie są coraz lepiej zdefiniowani. Poparcie społeczne jest faktem, co – podobnie jak w 2015 r. – pozwalałoby Erdoğanowi podjąć ryzyko i rozpisać przedterminowe wybory, z nadzieją na absolutną większość w parlamencie (szansą dla niego jest słabość partii opozycyjnych i wysoki próg wyborczy).

Turcja mknie w nieznane i jest to droga, z której nie ma powrotu do tego, co było. Chyba że ktoś ją wykolei – tu w grę wchodzą Gülen i armia. Co prawda zostali rozbici jako siła polityczna i spacyfikowani represjami, władzy raczej nigdy nie przejmą, ale zaszczuci i zdesperowani są wciąż dla Erdoğana osobiście niebezpieczni...

A przy takim fantastycznym scenariuszu nawet Europa zatęskniłaby za Erdoğanem. ©

KRZYSZTOF STRACHOTA jest kierownikiem zespołu Turcji, Kaukazu i Azji Centralnej w Ośrodku Studiów Wschodnich im. Marka Karpia w Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2017