W cieniu puczu

Od kilkunastu lat Turcja przechodzi głębokie zmiany. Zaczęło się od powolnej transformacji, potem przeszło w proces rewolucyjny. Który gwałtownie przyspiesza.

25.07.2016

Czyta się kilka minut

Po załamaniu puczu wojskowego. W tle tablica elektroniczna z prezydentem Erdoğanem. Ankara, 17 lipca 2016 r. / Fot. Chris McGrath / GETTY IMAGES
Po załamaniu puczu wojskowego. W tle tablica elektroniczna z prezydentem Erdoğanem. Ankara, 17 lipca 2016 r. / Fot. Chris McGrath / GETTY IMAGES

O ile pucz wojskowy w Turcji był wstrząsem, o tyle szybko został przesłonięty przez kolejne wstrząsy: wielkie czystki. Początkowo w armii i strukturach siłowych, potem także w policji, sądownictwie, edukacji, szkolnictwie wyższym. W ciągu kilku dni aresztowano 10 tys. osób podejrzanych o udział w puczu, a kolejnych 50 tys. zawieszono w pełnieniu obowiązków (urzędnika, nauczyciela itd.). Gdy ten numer „Tygodnika” trafi do czytelników, liczba aresztowanych i represjonowanych będzie zapewne jeszcze wyższa. Na agendzie władz staje też kwestia przywrócenia kary śmierci – tu również można się spodziewać szybkiego tempa.

Teoria o prowokacji

W zasadzie od pierwszych godzin puczu w zachodnich mediach rosło przekonanie, że był on prowokacją, mającą uzasadnić represje, a represje są ukoronowaniem autorytarnych zapędów prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana – tym bardziej nieciekawych, że prowadzących do totalnej islamizacji Turcji. A jak odrażającą postacią ma być Erdoğan, to wie każdy czytelnik gazet, widz kabaretów (zwłaszcza niemieckich) lub czytelnik limeryków nowego ministra spraw zagranicznych Zjednoczonego Królestwa Borisa Johnsona.

W tej perspektywie ledwie daje się maskować zawód, że puczystom się nie udało. I zasadniczo można na tym poprzestać – bo to poziom analizy mający mocne obywatelstwo w naszym świecie: obraz jest tu czytelny, jest wyrazisty (anty)bohater, jest też ostro zarysowany wymiar etyczny i estetyczny, a cała historia „oparta jest na faktach”.

Tymczasem... Owszem, faktem są czystki. Faktem są też ambicje Erdoğana, który w oczach zwolenników (i we własnych oczach) jawi się jako emanacja woli ludu, charyzmatyczny wizjoner i mąż opatrznościowy Turcji. Także bez skrupułów „wycinający” swych towarzyszy walki: dziś z szerokiego kiedyś środowiska liderów Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) na eksponowanym stanowisku nie został nikt. Do puczu Erdoğan mierzył w system prezydencki – dziś to byłoby chyba za mało. Faktem jest też walka z niezależnymi mediami, z Kurdami...

A jednak trudno uwierzyć w scenariusz prowokacji. Gdy niespełna miesiąc przed puczem byłem w Turcji, atmosfera zbliżającego się przesilenia (w którym prezydent nie wyglądał na faworyta) biła od wszystkich bodaj osób, z którymi rozmawiałem. Pojawiała się w tych rozmowach także armia – ale w Turcji to trochę jak bajka o żelaznym wilku. Władze musiały się spodziewać problemów, pewnie miały mnóstwo alarmujących sygnałów. Ale czy miały dość wiedzy i siły, by prowokować i kontrolować rozwój sytuacji? Wolno wątpić.

Sedno problemu leży gdzie indziej. Na niepowodzenie skazane jest dziś każde jednowątkowe (poznawczo, estetycznie, moralnie) wytłumaczenie wydarzeń z nocy 15 na 16 lipca. Samo słowo „pucz” (tym bardziej nieudany) zakłamuje rewolucyjną – a więc niejednoznaczną, wielowątkową i dynamiczną – rzeczywistość Turcji. Noc z 15 na 16 lipca jest skutkiem tej rewolucji, jej testem – i zapewne jej przełomowym momentem.

Paradoksem – z dzisiejszej perspektywy – jest demokratyczny rodowód, ale i istotny rys tej rewolucji: zaczęła się zwycięstwem wyborczym AKP w 2002 r., które zapoczątkowało kolejne sukcesy tej partii i jej nieprzerwane, samodzielne rządy, trwające do dziś. W przeciwieństwie do państw komunistycznych czy nazistowskich Niemiec, tu nikt nie podważał zasadniczej uczciwości kolejnych tureckich wyborów ani nie negował, że poparcie dla AKP wynosiło średnio 40 proc.
Bo gdyby chodziło tu wyłącznie o ambicje Erdoğana, dawno już by go nie było.

Wyidealizowana Republika

14 lat rządów AKP, partii odwołującej się do islamu, to dość czasu, by móc idealizować dawną Republikę i będącą jej filarem armię: mocna orientacja prozachodnia i modernizacja, członkostwo w NATO (zimnowojenny bastion antysowiecki), antykomunizm i wojująca (z islamem) świeckość państwa... Wystarczająco dużo, by cieplej podejść do niedoszłych puczystów.
Ale Republika to jednak także państwo wyrosłe z traumy po upadku Imperium Osmańskiego, powstałe w opozycji wobec własnej historii i także wobec Europy (wszak Republika wykuwała się w walkach z Francuzami, Brytyjczykami i Grekami). Z tej traumy wyrastał kult państwa i jego etatyzm, kult silnej armii i jej nadrzędność wobec innych instytucji. A także państwotwórczy kult narodu tureckiego i jego szowinizm, kult nowoczesnej świeckości i wojujący laicyzm.

Zachód był źródłem fascynacji i wzorem (aż po zmianę alfabetu na łaciński i obowiązek zastąpienia fezów kapeluszami – pod karą śmierci), ale też ciągłym obiektem nieufności, strachu i kompleksów pokrywanych arogancją. Raczkująca demokracja turecka miotała się między populizmem (lata 50. XX w.), ekstremizmami prawicowymi i lewicowymi (to zwłaszcza lata 70.), nawracającymi kryzysami rządowymi i zamachami wojskowymi (rok 1960 i 1980), ewentualnie wymuszonymi przez armię dymisjami rządów (rok 1971 i 1997).

Państwo, będące niekłamaną dumą Turków, posiłkowało się tzw. „głębokim państwem”: paramafijnym układem na styku armii, służb specjalnych i świata kryminalnego, pozwalającym utrzymywać stabilność. Jego antyreklamą był Mehmet Ali Ağca: prawicowy ekstremista, wykorzystywany przez tureckie służby do walki z lewicą, który płynnie przeszedł pod kuratelę sowiecką, by na koniec przeprowadzić zamach na Jana Pawła II.

Brutalność i bezkarność były przedłużeniem wszechmocy tego państwa. A dobrodziejstwa płynące z modernizacji były przede wszystkim udziałem elit urzędniczo-wojskowych z Ankary, Stambułu czy Izmiru (tzw. Białych Turków) – w kontrze do tradycyjnej wiejskiej ludności Anatolii (tzw. Czarnych Turków) oraz Kurdów, co najmniej ignorowanych.

Silny dziś – jak widzimy po wielu europejskich komentarzach – mit prozachodniej Republiki Tureckiej warto więc zrównoważyć jej antyzachodnimi resentymentami, jej pozaprawnym aspektem, dwuznaczną w istocie rolą armii (stabilizującą, ale też represyjną), a także skrytobójstwami opozycjonistów czy brakiem pomysłu na wypełnienie treścią (kontrastującą z pompatycznością kultu jej założyciela Atatürka). Zaś jej atrakcyjność – zrównoważyć kolejnymi od 2002 r. (wolnymi!) wyborami, przegrywanymi przez głównych depozytariuszy mitu republikańskiego.

Impuls demokratyczny

Dojście AKP do władzy w 2002 r. było bowiem efektem społecznej frustracji, narastającej już od dekad. W wymiarze politycznym AKP była wtedy przede wszystkim formacją antyestablishmentową: partią nie tylko Czarnych Turków, ale też liberalnego skrzydła elit, wykluczonego z wojskowo-urzędniczego kręgu władzy. AKP była też wówczas siłą demokratyzującą i proeuropejską – niespotykaną dotąd w Turcji (dla jej krytyków był to kamuflaż i taran do rozbicia dotychczasowego systemu). W warstwie tożsamościowej AKP połączyła kilka postulatów: równomiernej modernizacji, rehabilitacji islamu, tradycji osmańskiej i otwarcia na Bliski Wschód.

Tak jak stara Republika była wsobna, nacjonalistyczna, nieufna wobec otoczenia i zamknięta – tak teraz, pod postacią AKP, pojawił się optymizm, przekonanie o sile cywilizacyjnej Turcji, zapał do syntezy Wschodu i Zachodu, wreszcie przekonanie o uniwersalistycznym potencjale kraju. Dziedzictwo wielokulturowego Imperium, modernizacja na wzór europejski, wreszcie uniwersalny potencjał islamu – to wszystko było ofertą zarówno dla etnicznych Turków, jak też dla Kurdów i w ogóle dla całego Bliskiego Wschodu.

Co ważniejsze, po rozbiciu dotychczasowych układów biznesowych Turcja zaczęła się gwałtownie i dość równomiernie rozwijać gospodarczo – i to może nawet przede wszystkim w głębokiej Anatolii, a nie tylko w Stambule. Zmiany miały charakter rozłożonej na lata rewolucji. Stare elity zostały zepchnięte do narożnika. Armia, która jeszcze w 2007 r. próbowała zablokować proces przemian politycznych, została upokorzona serią pokazowych procesów, naświetlających skalę patologii, jakie przez dekady jej towarzyszyły.

Do głosu doszła generacja, która jeździła po świecie, na Zachód i Wschód, studiowała za granicą, nie bała się świata, a nawet zaczęła patrzeć na niego z góry (powiadano wtedy, że Zachód się wypalił, że jeśli nawet Bułgaria jest w Unii, to Unia oznacza dla nas regres itp.). To generacja, która manifestuje islam i pości w ramadanie – niezależnie, jak bardzo byłoby to na pokaz (islam to niekoniecznie wiara, zawsze natomiast sposób na organizację życia). Dziś w Turcji 25 proc. społeczeństwa jest co najwyżej rówieśnikiem AKP, a kolejnych 16 proc. ma od 15 do 24 lat. Ich Turcja – to Turcja Erdoğana. Pewnych spraw nie da się cofnąć.

Reakcja i radykalizacja

O ile do 2008 r. można byłoby mówić o transformacji Turcji, o tyle rok 2008 przynosi kilka zjawisk.

Na Zachodzie zaczyna się kryzys. W Europie narastają nastroje przeciwne rozszerzeniu Unii Europejskiej, w tym o Turcję; w efekcie rola Unii w Turcji sukcesywnie spada. Są też procesy sądowe wymierzone w armię. Potem, w kolejnych latach, zacznie się Arabska Wiosna, która z obietnicy sukcesów staje się z czasem potężnym wyzwaniem dla Turcji (m.in. „odpala” ona rewoltę kurdyjskiej PKK, najpierw w 2011 r., a kolejną w 2015 r.).

W 2013 r. przelewa się fala niezadowolenia z AKP – i dochodzi do masowych buntów wokół zabudowy stambulskiego parku Gezi (do 8 mln protestujących w całym kraju; ponad 20 osób ginie w czasie tłumienia protestów). Przy czym ruch ten jest wprawdzie wrogi AKP, ale też wrogi wobec starych porządków republikańskich.

Pod koniec 2013 r. dochodzi do najpoważniejszego kryzysu politycznego: poważnych oskarżeń korupcyjnych, wniesionych przez prokuraturę przeciw ministrom i członkom ich rodzin, aż po samego Erdoğana. A w 2015 r. – do politycznej konsolidacji opozycji kurdyjskiej i bezprecedensowej fali terroru oraz działań odwetowych z udziałem i Kurdów, i Państwa Islamskiego.
Już nie tylko skala przemian wewnętrznych, ale też coraz ostrzejsze metody walki pozwalają mówić o rewolucji, a nie transformacji. A po próbie puczu rewolucja nabiera totalnego charakteru. Realizacja głoszonego przez lata postulatu zakończenia przebudowy państwa na stulecie Republiki (2023 r.), do którego krokiem byłoby wprowadzenie systemu prezydenckiego, gwałtownie dziś przyspiesza.

Wrogowie rewolucji

Rewolucja turecka znalazła się w momencie przesilenia. Nabrzmiewa – podsycana przez Zachód, czego Erdoğan nie przeoczył – frustracja liberalnej części społeczeństwa. A że Gezi nie może się powtórzyć, szykanuje się dziennikarzy, kontroluje media społecznościowe, a opozycja jest pod presją. Trwa walka z PKK, której celem jest niezależność Kurdystanu (tj. rozbicie państwa tureckiego). Trwa też walka z Państwem Islamskim (IS): długo tolerowane jako użyteczny taran na Bliskim Wschodzie i bat na syryjskich Kurdów, prowadzi dziś ono wojnę także przeciw Turcji, która mniej więcej rok temu uznała dżihadystów za instrument zużyty, a co gorsza inspirujący zagrożenie po „prawej stronie” AKP (jesienią 2015 r. sympatie dla IS miały sięgnąć w Turcji 8 proc.). Pucz zaś dowiódł, że pozornie spacyfikowana armia potrafi być groźna. To struktura oparta na pokoleniach wojskowych, zideologizowana, hermetyczna, zagrożona w swych interesach.

Ale głównym wyzwaniem są obsesje, którymi Turcja od wieków żyje, a którymi karmi się każda prawdziwa rewolucja: wróg ukryty we własnych szeregach, którym grać mogą złe siły zewnętrzne. Kiedyś rolę tę pełniły tajne bractwa i sekty islamskie, a w XX wieku np. Dönme (wywodzący się z mesjanizmu Sabbataja Cwi kryptożydzi/ /konwertyci, do których mieli należeć twórcy Republiki z Atatürkiem na czele); potem zaś – „głębokie państwo”.

Dziś uosobieniem wroga jest legendarny Ruch Fethullaha Gülena: „sieciowa” organizacja o zasięgu globalnym, mająca wymiar społeczny, biznesowy i polityczny. Według białej legendy to synteza umiarkowanego islamu, wartości liberalnych i dialogu między islamem a Zachodem (w tym USA, gdzie od lat mieszka lider Ruchu). Absolwenci szkół gülenowskich to wizytówka Ruchu: wykształceni, pracowici i ambitni. Czarna legenda mówi o ośmiornicy oswojonej przez „głębokie państwo”, od dekad przenikającej aparat państwa (zwłaszcza policję, służby i sądy), żerującej na biednej młodzieży. Władze mówią o „równoległym państwie” Gülena.

Przez lata Gülen był sojusznikiem AKP. Poprzez służby i sądy jego Ruch na poły oficjalnie neutralizował armię w latach 2008-13. Ale w 2013 r. starł się z Erdoğanem – i już wtedy doszło do czystek w policji i sądach. Jednak Ruch przetrwał; do niedawna trzymał w ręku największe media prywatne w Turcji. Teraz, po 15 lipca, czystki wymierzone są właśnie w Ruch – jego natura, jego (domniemana) wszechobecność i wpływy czynią go najgroźniejszym wrogiem.

Dochodzi tu jedna ważna rzecz: wielowiekowa (i uzasadniona) obsesja Turków na tle imperialistycznych knowań, nastawionych na rozbicie państwa. Tu Turcy myślą identycznie jak Rosjanie, tu mają „dowody” zarówno na amerykańskie wsparcie dla Kurdów (niby syryjskich, ale chodzi przecież o tych samych), jak też właśnie dla Gülena, którego Stany chronią przed ekstradycją.

Ucieczka do przodu

Erdoğan miał podstawy, by bać się puczu, ale jego efekt jest spełnieniem marzeń. Kryzys, ucieczka do przodu – to jego żywioł. Pucz potwierdził jego legitymację społeczną (obronili go ludzie), a także konieczność intensyfikacji walki wewnętrznej i dokończenia przebudowy państwa. Potwierdził też, że nie ma powrotu do starego porządku, że rewolucja przekroczyła punkt krytyczny, zyskała wiarę w siebie. Koło czystek się rozpędza. Choć podkreślmy: inaczej niż w Turcji pozostającej pod nadzorem armii, pod rządami AKP nie było skrytobójstw, wyroków śmierci (dotąd), nie delegalizowano rutynowo partii opozycji (raz, kurdyjską DTP).

Jak każda rewolucja, także ta turecka wymaga skoku na głęboką wodę w kwestiach międzynarodowych. Na razie jest zwrot ku Rosji i szybko narastający kryzys w relacjach z USA. A jak szybko skończy się trwająca – mimo wszystko – sielanka w relacjach z Unią? W końcu, mimo obopólnych dąsów, to Turcy (a nie Macedończycy i Grecy) zamknęli bałkański szlak migracyjny i pozwolili odetchnąć Europie. Erdoğan uważa Turcję za lidera świata islamskiego, a siebie za jego przywódcę. Co i gdzie zrobi, by to potwierdzić?

Tego typu dylematy nie są jednak efektem puczu. Nie są też nierozerwalnie związane z Erdoğanem. To przejawy szerszej rewolucji, która przetacza się i przez Turcję, i przez region, ale też puka do drzwi Europy. Rewolucja może przerosnąć Erdoğana, może go stratować (jak nieraz bywało). Ale nierozsądne jest deprecjonowanie wszystkiego, co niesie ze sobą. A naiwnością jest nasze europejskie oczekiwanie, że można ją cofnąć, obśmiać czy zawstydzić. ©

​Autor jest ekspertem Ośrodka Studiów Wschodnich, gdzie kieruje działem Turcji, Kaukazu i Azji Centralnej. Publikował w „TP” wiele tekstów o Bliskim Wschodzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2016