Samowola sułtana Erdogana

Prof. Ahmet Insel, turecki politolog: Mamy w Turcji nie totalitaryzm czy zajadłą dyktaturę, ale coś, co nazwałbym „panowaniem samowoli”. Nie boimy się, że ktoś nas zabije, ale że nagle zostaniemy aresztowani pod dowolnym zarzutem.

10.07.2017

Czyta się kilka minut

Dzień Zwycięstwa, Ankara, 30 sierpnia 2014 r. / VOLKAN FURUNCU / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
Dzień Zwycięstwa, Ankara, 30 sierpnia 2014 r. / VOLKAN FURUNCU / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

Szymon Łucyk: Żyje Pan jedną nogą w Paryżu, a drugą w Stambule. W obu tych krajach od wielu miesięcy obowiązuje stan wyjątkowy. W Turcji od roku: od kiedy w lipcu 2016 r. nie powiodła się próba puczu. Turcja i Francja to porównywalne sytuacje?

Ahmet Insel: Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. We Francji stan wyjątkowy wprowadzono, aby ścigać osoby podejrzane o islamski terroryzm. Dlatego uprawniono władze lokalne do stosowania nadzwyczajnych środków wobec podejrzanych o dżihadyzm, takich jak areszt domowy bez uprzedniej zgody sądowej. Zdarzały się nadużycia z tym związane, ale nie było ich dużo. I na tym w zasadzie ograniczenie wolności się kończy. Natomiast stan wyjątkowy w Turcji to coś zupełnie innego. To generalne zawieszenie państwa prawnego. W drodze zwykłych dekretów władze wyrzucają z pracy tysiące niewygodnych dla siebie ludzi, odbierają im paszporty, likwidują stowarzyszenia, zajmują redakcje gazet. I to wszystko bez decyzji sądu. W dzisiejszej Turcji wystarczy oskarżyć kogoś o współdziałanie z terrorystami, żeby trafił na wiele miesięcy do więzienia, a jego majątek został skonfiskowany.

Jak to wszystko wpływa na Pana codzienne życie? Od lat jako publicysta jest Pan związany z opozycją wobec prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana.

Jeśli mowa o moim życiu osobistym, to niewiele się zmieniło. Nadal dwa tygodnie w miesiącu spędzam w ­Turcji, a ­kolejne dwa we Francji. I wciąż prowadzę, już od trzech lat, stałą rubrykę w dzienniku „Cumhuriyet” („Republika”) – najstarszej, niemal stuletniej tureckiej gazecie. Piszę tam dwa razy w tygodniu polityczne komentarze. Mimo stanu wyjątkowego nikt nie ogranicza mojej wolności słowa – przynajmniej z zewnątrz. Sam się jednak pytam, czy nie uprawiam autocenzury? Pewnie tak. Na przykład łagodzę ostre określenia względem władz, aby nie narazić bliskich mi osób na represje.

Formalnie w Turcji nie ma cenzury?

Nie ma, ale panuje tam stan permanentnego lęku. Tysiące osób doświadcza dziś poczucia braku bezpieczeństwa. Nie boimy się, że ktoś nas zabije, ale że nagle zostaniemy aresztowani pod dowolnym zarzutem. Najbardziej męczy mnie myśl, że dziesiątki moich tureckich przyjaciół i kolegów straciły wolność. Naukowcy, obrońcy praw człowieka, pisarze, dziennikarze...

...w tym duża część redakcji dziennika „Cumhuriyet”.

Tak, jedenastu członków redakcji – w tym ścisłe kierownictwo – od listopada 2016 r. przetrzymywanych jest w więzieniu. Dlaczego ich aresztowano, a mnie nie? Nie wiem. Jak wiele rzeczy w dzisiejszej Turcji, jest to arbitralna decyzja. Mam nadzieję, że proces „Cumhuriyet” wreszcie ruszy, że zapadnie wyrok uniewinniający i wszyscy wyjdą na wolność. Ale trudno przewidzieć, czy tak będzie.

O co oskarżono Pańskich kolegów dziennikarzy?

Sedno sprawy tkwi w tym, że nasza gazeta jest w opozycji do Erdoğana. Oficjalne zarzuty są tylko pretekstem. Zaczęło się to jeszcze przed stanem wyjątkowym, w 2015 r. Wtedy nasz dziennik opublikował na swojej stronie internetowej materiały wideo, na których widać było ciężarówki tureckich służb specjalnych załadowane bronią dla bojowników syryjskich [według gazety dla tzw. Państwa Islamskiego; Ankara to dementowała – red.]. Wówczas rząd oskarżył dziennikarzy o szpiegostwo przeciw Turcji. Następnie, po nieudanej próbie zamachu stanu latem 2016 r., rząd zarzucił nam zamieszczanie informacji rzekomo propagujących działalność terrorystów. Oskarżenia odnosiły się zarówno do terroryzmu Kurdów, jak i do Ruchu Fethullaha Gülena, który według władz stał za próbą puczu.

Jaka jest dziś sytuacja Waszej gazety?

Co prawda „Cumhuriyet” nadal się ukazuje, ale mamy świadomość, że z dnia na dzień władze mogą go zamknąć. Przypadek „Cumhuriyet” pokazuje w pigułce sytuację polityczną w Turcji: to nie jest totalitaryzm czy zajadła dyktatura, ale raczej coś, co nazwałbym „panowaniem samowoli”. Co oznacza np., że możemy nadal wydawać gazetę, ale nie jesteśmy pewni, czy z dnia na dzień nie zamkną naszej redakcji. Taki stan rzeczy, gdzie zamiast państwa prawa panuje odgórna samowola, może trwać długo. Zresztą jeszcze przed puczem Erdoğan kazał zamknąć wiele gazet prokurdyjskich lub należących do Ruchu Gülena. Jeśli chodzi o członków tej wspólnoty, to represje obejmują nawet ich rodziny, niezaangażowane w działalność.

Wyjaśnijmy: czym jest tajemniczy i prawie nieznany w Polsce Ruch Gülena?

To religijne bractwo sunnickie, na którego czele stoi imam Fethullah Gülen, który w latach 60. XX wieku był członkiem organizacji ultranacjonalistycznych. Ta wspólnota ma trzy różne twarze: religijną – tu reprezentującą umiarkowany islam – edukacyjną oraz wreszcie trzecią. Ta trzecia jest ukryta, polityczna. Członkowie nie ujawniają swej przynależności do wspólnoty, próbując kontrolować kluczowe organy w państwie: policję, sądownictwo i armię.

A na czym polega działalność edukacyjna?

Bractwo Gülena prowadzi sieć szkół, które przygotowują kandydatów do egzaminów na uczelnie. Dzięki temu od 30 lat ludzie Gülena są znakomicie wykształceni i obsadzili ważne stanowiska w kluczowych instytucjach państwa. Bractwo otworzyło też wiele szkół za granicą, w ponad stu krajach świata – w Europie, Afryce, Azji, także w Rosji.

Kiedyś Erdoğan i Gülen byli sojusznikami.

Przez lata Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) Erdoğana i Ruch Gülena były ze sobą sprzymierzone, jak szefowie grup mafijnych. Dopiero trzy lata temu wybuchł między nimi konflikt. Aby osłabić wpływy Gülena, prezydent kazał wtedy zamykać prowadzone przez Ruch szkoły i zaczął stosować represje wobec jego członków. W ten sposób zaczęła się walka, która doprowadziła do próby puczu.

Oprócz Ruchu Gülena, o inspirowanie zamachu stanu Erdoğan oskarżył „mroczne potęgi”, w domyśle: Zachód.

Erdoğan był przekonany, że Gülen – mieszkający dziś w USA – nie może być wolny od kontroli CIA. I że jeśli to ludzie Gülena próbowali rok temu przejąć władzę, to musieli mieć zielone światło ze strony amerykańskiego wywiadu.

Czy ta próba obalenia nie była prowokacją prezydenta? Taką wersję wydarzeń rozpowszechniały zachodnie media.

Jestem przekonany, że naprawdę przygotowywano zamach stanu. Prowokacja jest mało prawdopodobna. Przecież rebelianci posunęli się aż do zbombardowania parlamentu tureckiego. Z dostępnych dziś informacji wynika, że tureckie służby specjalne i sztab główny otrzymali informacje o planowanym zamachu już 12 godzin przed jego wprowadzeniem w czyn. Możliwe, że wtedy strona rządowa prowadziła negocjacje, aby osłabić puczystów. Ale co dokładnie się działo w ostatnich sześciu godzinach przed puczem, to wciąż zagadka. Albo czy prezydent mógł zapobiec zamachowi? Tego też nie wiemy. Jedno jest pewne: od momentu, gdy zdławiono zamach stanu, Erdoğan użył go jako pretekstu do zduszenia państwa prawa.

Wydaje się jednak, że ten „sułtan” ma wciąż autentyczne poparcie społeczne. W kwietniu było w Turcji referendum konstytucyjne i większość poparła oddanie pełni władzy w ręce prezydenta.

To prawda, choć warto zauważyć, że według oficjalnych rezultatów Erdoğan otrzymał 51,4 proc. głosów, czyli niewiele ponad wymaganą do zwycięstwa większość. Poza tym w swoim raporcie z referendum międzynarodowi obserwatorzy z OBWE krytykowali przyjętą procedurę liczenia głosów. Ich wątpliwości dotyczą obliczania dwóch milionów oddanych głosów. Ta liczba ma duże znaczenie, bo tyle mniej więcej wyniosła różnica między głosującymi na „tak” i na „nie”. Według OBWE kampania przed referendum nie respektowała też równych szans obu stron do głoszenia swoich poglądów.

Nasuwa się podstawowe pytanie: co się dzieje w Turcji? Kraj, który wydawał się w świecie islamu modelem zlaicyzowanej republiki i starał się o wejście do Unii Europejskiej, najwyraźniej zmierza w stronę dyktatury. Dlaczego?

W XX-wiecznej republikańskiej Turcji władza była zawsze sprawowana w sposób mniej czy bardziej autorytarny. W ostatnich dekadach dochodziło regularnie do wojskowych zamachów stanu. Pod tym względem „nowa Turcja” Erdoğana jest kontynuacją tych tendencji. Jednak on doszedł do władzy na początku XXI wieku w szczególnym momencie: gdy Turcja i Europa zaczynały się wzajemnie otwierać na siebie. W tamtym okresie Erdoğan stał się rzecznikiem rozwiązania odwiecznego konfliktu w Turcji: między zwolennikami nowoczesności i świeckości z jednej strony a konserwatystami przywiązanymi do islamu i narodowych wartości z drugiej. To fundamentalny konflikt – uniwersalny, nie tylko turecki – ale u nas przebiegał szczególnie gwałtownie. W tym przypadku modernizacja polegała na wycofywaniu się islamu z przestrzeni publicznej. Na początku Erdoğan jawił się wielu Turkom jako ktoś, kto może pogodzić te sprzeczności. Wywodzi się z konserwatywnego ruchu politycznego islamu, ale jednocześnie przez pierwsze lata rządów był gorącym zwolennikiem wejścia Turcji do Unii Europejskiej i opowiadał się zdecydowanie za demokratyzacją państwa. Potem jednak pojawiło się kilka kwestii, które przymknęły to ledwo uchylone okno demokratyzacji...

…w tym postawa Europy, coraz bardziej niechętnej członkostwu Turcji w Unii?

Perspektywa tureckiego wejścia do Unii stała się mocno problematyczna już od 2007 r. Tak Francja Nicolasa Sarkozy’ego, jak też Niemcy Angeli Merkel zaczęły wtedy mówić, że cokolwiek się wydarzy, to dla Turcji nie ma miejsca w Unii. Sarkozy był kategorycznie przeciw przyjęciu Turcji. Merkel też, ale proponowała w zamian partnerstwo strategiczne między Brukselą a Ankarą.

A ewolucja samego Erdoğana i jego partii AKP?

Im dłużej był on przy władzy – a wygrał cztery kadencje z rzędu – zachowywał się coraz bardziej jak polityczny hegemon. No i mamy wreszcie trzeci czynnik: udaremnienie zamachu stanu w lipcu 2016 r., głównie dzięki wsparciu, jakiego armia udzieliła wtedy prezydentowi. To go uspokoiło, a nawet dodało pewności siebie. Ponadto, moim zdaniem, wpływ na przyspieszenie autorytaryzmu w Turcji miała Arabska Wiosna. Śledząc przewroty w państwach regionu, Erdoğan zwrócił się w stronę retoryki zorientowanej na islam. Widział siebie wtedy jako konserwatywnego lidera przemian – kogoś w rodzaju Wielkiego Brata egipskich Braci Muzułmanów, którzy wtedy doszli do władzy. Gdy Zachód poparł przejęcie władzy w Egipcie przez generała Sisiego, Erdoğan zaczął się bać, że może dojść do podobnego przewrotu w Turcji. Od tego momentu jego retoryka stała się antyzachodnia, a polityka wewnętrzna bardziej represyjna. Zagrał tu strach przed powtórzeniem egipskich doświadczeń.

Przez wiele lat angażował się Pan – w Turcji i we Francji – w zachowanie pamięci o ludobójstwie na Ormianach, popełnionym przez Turcję w czasie I wojny światowej. Czy dziś pod rządami „sułtana” Erdoğana to „ormiańskie tabu” wciąż istnieje?

W porównaniu z tym, co było jeszcze 15 lat temu, mogę powiedzieć, że to tabu w Turcji zostało złamane. Samo słowo „ludobójstwo” nie jest już jak kiedyś zakazane. Dziś organizujemy konferencje i publikujemy książki na ten temat. Ale, prawdę mówiąc, niewielu ludzi w Turcji jest wrażliwych na kwestię ormiańską.

Dlaczego się Pan w to angażuje?

Nie mam ormiańskich korzeni ani więzów historycznych z Armenią. Pochodzę z rodziny tureckich muzułmanów, przywiązanej do świeckich tradycji kemalizmu. Angażuję się w tę kwestię, bo jestem przekonany, że „tabu ormiańskie” było i pozostaje fundamentem przemocy państwa tureckiego. Jeśli nie zmierzymy się z tym problemem, to przemoc w społeczeństwie nie osłabnie. Myślę też, że społeczeństwo powinno znać wszystkie zbrodnie, które popełniono w przeszłości. Nie po to, aby dokonywać zbiorowej pokuty w chrześcijańskim sensie, lecz po to, aby pogodzić się ze swoją historią. Bo w przeciwnym razie negowanie zbrodni przeszłości będzie się przenosić na zaprzeczanie dzisiejszym represjom Turków wobec Kurdów czy innych mniejszości. Ponadto powinniśmy także wreszcie uznać, że Anatolia jest kolebką historyczną Ormian, obecnych tam przez tysiące lat. Negowanie tego faktu samo w sobie jest przemocą.

Czy nadejdzie kiedyś dzień, gdy państwo tureckie uzna ludobójstwo na Ormianach?

Raczej w to wątpię. Na razie w naszych podręcznikach szkolnych te zbrodnicze wydarzenia albo się przemilcza, albo wręcz neguje.

Wracając do współczesności. Czy Turcja ma szansę zawrócić z drogi autorytarnej? I czy Unia może naciskać skutecznie na jej prezydenta?

Presja Unii nie ma znaczenia. Po pierwsze dlatego, że Turcja zdaje sobie sprawę, iż Unia jej potrzebuje, bo widzi w państwie tureckim zaporę przeciw fali imigrantów z Południa. Po drugie zaś, od kiedy kwestia tureckiej akcesji do Unii została zawieszona, trudno mówić o skutecznej presji. Choć jest jeden zwiastun nadziei: Erdoğana popiera wciąż około 50 proc. elektoratu. Gdyby kwietniowe referendum odbywało się w normalnych warunkach, mógłby je nawet przegrać. Stąd można liczyć, że ta druga połowa społeczeństwa, przeciwna obecnej władzy, zahamuje jej samowolne działania.

Problemem jest jednak to, że opozycja wobec prezydenta jest bardzo zróżnicowana i skłócona. Składają się na nią zarówno nacjonalistyczna skrajna prawica, jak też laicka socjaldemokracja czy też ugrupowanie prokurdyjskie. Z kolei siłą prezydenta jest stojący za nim blok, który popiera go bez wahania. Czyli mamy taką sytuację, że przeciwko Erdoğanowi są siły, które go nie znoszą, ale nie mogą się zjednoczyć, by stworzyć alternatywę. I to właśnie – rozbicie opozycji – nastraja mnie pesymistycznie co do przyszłości demokracji w Turcji. ©

AHMET INSEL jest tureckim politologiem, ekonomistą i publicystą, byłym profesorem Uniwersytetu w Galatasaray i wicerektorem Uniwersytetu Paris 1. Kieruje tureckim wydawnictwem Iletişim. Często komentuje sytuację w Turcji w opiniotwórczych francuskich mediach. Autor wielu książek wydanych we Francji, m.in. „Dialog o ormiańskim tabu” (wspólnie z Michelem Marianem) i „Nowa Turcja Erdoğana. Od demokratycznego marzenia do autorytaryzmu”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, tłumacz z języka francuskiego, były korespondent PAP w Paryżu. Współpracował z Polskim Radiem, publikował m.in. w „Kontynentach”, „Znaku” i „Mówią Wieki”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2017