Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dlaczego producenci uważają, że głos czy instrument nie potrafią się obronić same i trzeba je wspierać w ten lekko dwuznaczny sposób? Z drugiej strony: czy uroda jest grzechem? Diana Krall naprawdę umie śpiewać. Nawet jeśli jazz coraz częściej porzuca na rzecz popu (czy trzeba było wychodzić za Elvisa Costello i czynić go współautorem większości piosenek z ostatniej płyty?), wciąż - zwłaszcza na koncertach - nie zapomina o początkach. Jej nowe dvd przekonuje o tym już od pierwszych taktów: koncert otwiera niezwykle dynamiczny, instrumentalny “Sometimes I Just Freak Out". Kolejne utwory są zdecydowanie dłuższe niż w wersjach studyjnych, z miejscami na improwizacje. Jesteśmy wszak na festiwalu jazzowym: kilkanaście tysięcy ludzi w gigantycznej hali nagradza oklaskami każdą solówkę.
Słówko o muzykach: Krall nie jest wirtuozerką fortepianu, jej sola są “odtąd-dotąd", pomijając nieco efekciarskie preparowanie fortepianu w skądinąd świetnej piosence Toma Waitsa “Temptation". Pozostałe trio stara się zbytnio nie przyćmić liderki. Irytujące jest zachowanie sceniczne gitarzysty Anthony’ego Wilsona, który w stosunkowo nieskomplikowane partie wkłada nieproporcjonalnie wiele energii. Imponuje natomiast rzemiosło sekcji: kontrabasisty Roberta Hursta i doświadczonego Petera Erskine’a na perkusji - warto zwrócić uwagę na znakomitą solówkę tego pierwszego w “East Of The Sun (West Of The Moon)" i świetne kontrabasowe początki “Temptation" i “All Or Nothing At All".
Przyjemność obcowania z dvd Diany Krall nie polega jednak na nadążaniu za muzykami (ale też nie na przyglądaniu się przystojnej wokalistce). Największym atutem Kanadyjki pozostaje głos: niski, ciemny, zmysłowy (zwłaszcza gdy - jak w “Abandoned Masquerade" - schodzi do szeptu czy pomruku; przypomina wówczas smak whiskey z miodem, choć Janusz Drzewucki woli porównanie do campari), kiedy trzeba - mocny, np. w bopowym klasyku “Devil May Care" czy w “All Or Nothing At All", gdzie służy nie tyle podawaniu słów, co staje się kolejnym instrumentem. Tym, dla których zabrakło biletów na warszawski koncert (7 grudnia w Sali Kongresowej), z pełnym przekonaniem polecam “Live At The Montreal Jazz Festival": repertuar niemal ten sam, widać i słychać lepiej, a w domu przyjemniej niż w PeKiNie.