Dancing, salon, ulica, przebój

Jan Młynarski, muzyk: Dopiero w Stanach nabrałem odwagi: zobaczyłem oryginalnych ludzi, których nikt za to nie gnoi. Przeciwnie, są doceniani. A u nas, szczególnie w szkole, jak jesteś twórczy, to…

18.10.2021

Czyta się kilka minut

 / MARCIN OBARA / PAP
/ MARCIN OBARA / PAP

JAN MŁYNARSKI: Co właściwie znaczą punkty zwrotne, o których chcesz rozmawiać?

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Sytuacje, które gruntownie Ciebie odmieniły.

Rozumiem, więc, po pierwsze: porzucenie dziennego liceum i zamiana go na wieczorowe, na słynną warszawską „Sorbonę”. Dla mnie ulga i wyzwolenie, choć mama uważała, że tam chodzi tylko patologia.

Dlaczego wieczorowe?

Bo mi brakowało czasu na perkusję, w której zakochałem się jeszcze jako szczeniak. Wieczorówkę polecam każdemu, kto ma jakąś pasję – szkoda, że sam tak późno to zrobiłem. Dyrektor był bardzo mądrym człowiekiem – muzyczną młodzież grupował w jednej klasie. Tam odżyłem, wreszcie zacząłem spać normalnie. Krzywdę robiły mi teksty, których nasłuchałem się w szkole dziennej: „nie zdasz”, „nic nie umiesz”, „ty tumanie”, „ty pajacu”. W „Sorbonie” tego nie było. Dwa razy w tygodniu miałem szkołę, a resztę dni przeznaczałem na granie. Historii uczył mnie znakomity pan Michalik, a wychowawczyni, pani Polak, od matematyki, bardzo pomogła mi w klasie maturalnej. Nauczyciele w „Sorbonie” żywo interesowali się, jak sobie dajemy radę z muzyką, czasem przychodzą na koncerty swoich podopiecznych.

O co chodziło z tą perkusją?

Nie da się przecież wytłumaczyć, dlaczego się w kimś zakochujesz. W piątej klasie podstawówki zacząłem grać z kolegami w zespołach garażowych. To nie była epoka, w której dorośli realizują ambicje dziecka: kupują instrumenty i organizują warunki do ćwiczeń. Chociaż – przepraszam – pierwszą perkusję kupiłem z mamą za dewizy przysyłane co roku przez wujka z Kanady. Fantastyczne!

Zdani byliśmy jednak raczej na siebie, pokonywaliśmy muzyczną drogę od jej samego początku: znalezienia miejsca do prób, organizowania koncertów na sali gimnastycznej, rozklejania plakatów, pożyczania instrumentów od starszych kolegów. A na perkusji grałem nie wiedząc nic o jej języku, regułach, gramatyce.

Potem była średnia szkoła muzyczna, uwielbiałem ją, dzień w dzień siedziałem tam do dwudziestej drugiej. Przychodziłem wcześniej, by ćwiczyć i potem błyszczeć. Przez cztery lata po osiem, dziewięć godzin dziennie. Do tego trzeba mieć predyspozycje psychofizyczne. Ale wtedy była to na pewno ucieczka w strefę komfortu: świat, w którym jest mi dobrze i bezpiecznie.

W którym Ty wyznaczasz granice?

Mało dzieciaków posiada – pewnie wrodzoną – zdolność wielokrotnego powtarzania jednej rzeczy w kółko i doprowadzania jej do perfekcji. Ten, komu sprawia to przyjemność i potrafi wytrwać, osiąga wysokie umiejętności.

A wspomniane lata 90.? Wszystko wtedy wydaje się możliwe, ludzie zachłystują się wolnym rynkiem i obywatelskimi swobodami.

Chyba jestem z ostatniego pokolenia, które jeszcze świadomie zahaczyło o ludzi urodzonych na początku wieku. W piekarni pani wyciągała rękę po chleb i miała numer obozowy na przedramieniu. W 1994 r. obchodzona była 50. rocznica powstania warszawskiego. I tamci 20-latkowie, którzy w powstaniu byli żołnierzami i dowódcami, mieli teraz po 70 lat – byli w pełnej formie intelektualnej i fizycznej. Przychodzili do nas do domu, mogłem z nimi rozmawiać, to robiło wrażenie.

I drugie oblicze lat 90.: brunatna heroina. W moim pokoleniu zebrała obfite żniwo. Moja córka ma teraz 11 lat, a ja, jako 13-latek, szedłem na Torwar na koncert Rage Against The Machine. Zebrały się tam wszystkie środowiska, cała moja Warszawa. Te twarze widzę dziś w różnych miejscach – w telewizji, w Sejmie, w gazetach.

A Ty?

Piłem alkohol, paliłem papierosy, ale narkotyki mnie nie interesowały. Trochę gandzi, lecz rzadko, raz na kilka miesięcy, dla rozrywki. Wtedy narkotykiem dla mnie była muzyka. Natomiast dużo moich znajomych popłynęło: przeszło przez ośrodki, szpitale, odwyki, terapie. Niektórzy leżą na cmentarzu.

Moja mama niewiele wiedziała o moich miejscach, kręgu towarzyskim etc… A ojciec był zajęty pracą. Zresztą, czy on miał być tatą z obrazka?

A dlaczego nie?

Był od pisania, nie od przyziemnych spraw. Są ludzie, którzy do tego jakoś się nie nadają. Nikt się nie zastanawia nad kosztami, które ponoszą ludzie zapewniający społeczeństwu dobra niematerialne. Bo to przecież przyjemność napisać wiersz, prawda? Ojciec do uprawiania twórczości nie miał sprzyjających warunków. Trójka dzieci, w tym wszystkim trudna relacja z mamą, za moich czasów rodzice wiecznie się kłócili. Do tego w ojcu był niepokój, potrzeba doznań, bodźców, wrażeń, skoki nastrojów. I choroba dwubiegunowa. Gdy miał fazę euforii, to w domu nie było go w ogóle, a potem następowała półroczna depresja. Mama odwiedzała go w szpitalu, potem wracał do domu, przez chwilę było dobrze i z powrotem to samo. W tym cyklu tkwiliśmy my, dzieci i mama, przyjaciele, znajomi i współpracownicy. Wszystko kręciło się wokół stanów psychicznych ojca. Dziś w ogóle nie mam mu tego za złe.

Kiedyś miałeś?

Jak byłem nastolatkiem, bywało trudno. Ale to już przeszłość. Ojca też nie ma.

A Twoja muzyka?

W tych latach 90. zacząłem grać z poważnymi ludźmi. Myślę, że za wcześnie, jeszcze powinienem był się pouczyć.

Ci najpoważniejsi z poważnych?

Wojtek Pilichowski, wyczynowy basista grający na całym świecie. Wojtek ma zasadę, że co parę miesięcy zaprasza do grania nowych ludzi i wymaga od nich dyspozycyjności na sto procent. To była świetna lekcja muzycznej bezkompromisowości, ale i warsztatu. A w 1999 r. byłem na pierwszym koncercie w naszej komercyjnej nowoczesności, gdzie dwoje artystów – Kayah i Bregović – zapełniło cały Służewiec. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Pół roku później odebrałem telefon od menedżera Kayah z pytaniem, czy bym nie chciał wziąć udziału w przesłuchaniu, bo wymieniają perkusistę.


Katarzyna Nosowska, piosenkarka: Cudowne było uświadomienie sobie, że nie zdobędę stuprocentowej akceptacji otoczenia. Szkoda, że tak późno to zrozumiałam.


 

Przygotowałem się, poszedłem, dostałem angaż. Sześć lat grałem z Kayah. I to jest jeden z najważniejszych zwrotów w moim życiu: mnóstwo koncertów, właściwie niekończąca się trasa. 21-latkowi bez żadnych zobowiązań zarabianie miesięcznie równowartości dziesięciu średnich krajowych miesza w głowie.

Rewers szybkiego sukcesu?

Nie miałem żadnego przygotowania do funkcjonowania w skomplikowanych układach towarzysko-zawodowych. Nie miałem też mentora, który by mi wylewał na głowę kubeł zimnej wody mówiąc: „Ochłoń, odkładaj kasę, jeszcze dużo musisz się nauczyć...”. To wszystko doprowadziło mnie jednak do istotnej decyzji. W 2006 r. uznałem, że mam dosyć, że chcę się uczyć, że wielu rzeczy nie wiem, że granie w kółko tego samego materiału z tymi samymi ludźmi przestało mnie rozwijać. A ponieważ prenumerowałem miesięcznik „Modern Drummer”, opiniotwórczą amerykańską gazetę czytaną przeze mnie od deski do deski, natknąłem się na reklamę Drummers Collective, szkoły w Nowym Jorku. Zapisałem się i to był zwrot ogromny. Po latach grania na estradzie pojechałem tam z doświadczeniem, którego koledzy w tej szkole nie mieli w ogóle. Tyle że oni byli dużo lepsi ode mnie.

To przeszkadzało?

Wszedłem pewny siebie, posiedziałem pół godziny w lobby, zza drzwi dobiegały dźwięki z ćwiczeniówek i już wiedziałem, że świat się dopiero przede mną otwiera. Dwa lata uczyłem się w Drummers Collective, podniosłem kwalifikacje – umiejętności znalezienia się w różnych sytuacjach muzycznych. Wróciłem do Polski w 2008 r. i za dwa lata była już na świecie moja pierwsza córka.

I?

Wszystko się przewartościowało. Przestałem żyć wyłącznie dla siebie.

Dziś czuję się jak ocaleniec. Naprawdę otarłem się o życiowe krawędzie. Ale jestem, żyję i w sumie nie jest źle. Moje dzieci są dla mnie bardzo ważne i często łapię się na tym, że koniecznie muszę dać im to, czego sam nie miałem.

Czas i uwagę?

Gdyby tu siedziała moja żona, toby powiedziała, że interesuje mnie wyłącznie praca. Może przemawia przeze mnie megaloman, ale jeśli istnieje rzecz, na której się znasz i przychodzi ci ona w miarę łatwo, to powinieneś ją robić. Niemniej, staram się budować relację z córkami na tyle, na ile umiem – to jest nieopisywalna wartość.

A jak się zostaje liderem zespołu Warszawskie Combo Taneczne?

Tego musiałem się nauczyć. Oczywiście są ludzie, którzy zdolność do przywództwa wynoszą z domu. Ja do nich nie należę – łapię się teraz, że po raz kolejny o tym mówię, więc jakiś żal we mnie musi być. Nie było mi dane regularnie słyszeć: „Masz potencjał, nie czekaj na innych, tylko wymyślaj rzeczy i je urzeczywistniaj w przyjaznym środowisku”.


Monika Brodka, artystka: Często ludzie myślą, że jestem bardziej krucha i skryta. Widzą filigranową kobietę, więc kompletnie nie spodziewają się charakteru, który jest z tym ciałem zespolony. I pojawia się zgrzyt.


 

Dlatego latami opierałem się na innych, przekonany, że gdy ktoś się na mnie wydziera, poniża, manipuluje, przekracza granice, to ma rację, zasłużyłem na to, a ja muszę sobie poradzić. I radziłem sobie. Lecz upokorzenie wchodzi w ciebie, zostaje, blokuje i dewastuje. Dopiero w Stanach nabrałem odwagi: zobaczyłem oryginalnych ludzi, których nikt nie gnoi. Przeciwnie, są doceniani. A u nas, szczególnie w szkole za moich czasów, jak jesteś twórczy, to…

Pobyt w Stanach wzmocnił?

I pokazał, ile jest w sztuce pól do zagospodarowania, jaki wachlarz możliwości! Miałem sporo znajomych ze świetnej wyższej uczelni The New School for Jazz and Contemporary Music, która się mieściła tuż obok Drummers Collective. W New School na każdym z kilku pięter znajduje się inna dziedzina sztuki. Stamtąd, rok w rok, wychodzą najlepsi muzycy jazzowi świata. Idea jest taka, by artyści różnych dziedzin podglądali się nawzajem, spędzali razem czas, inspirowali. To przynosi niebywałe efekty. Dopiero w Stanach zobaczyłem, że taki campusowy model jest możliwy i działa znakomicie. Zdobyłem się na odwagę, by z moimi pomysłami wyjść do ludzi. Bliska mi jest muzyka eksperymentalna, przekraczanie granic stylu, konwencji na instrumencie, ale też ciągnie mnie do tradycji, do przeszłości.

Dlaczego?

Bo to przekaz międzypokoleniowy. Pamiętasz jakąś piosenkę Andrzeja Własta?

„Całuję twoją dłoń, madame” w wykonaniu Aleksandra Żabczyńskiego.

Napisał też „Jesienne róże”, „Tango milonga” i kilka tysięcy innych… Piosenki, które mają po kilkadziesiąt lat, a nadal są w obiegu. Natomiast w międzywojniu konkurenci nazywali Własta szmirusem, grafomanem, rymopisem. Ale przecież to on dostarczał przeboje, które nuciła cała Polska. Mój ojciec studiował mnogość motywów w tych jego – wydawałoby się – prostych tekstach. Robiło to na nim wrażenie.

Powiedziałem „przeboje”? W latach 30. ogłoszono konkurs na polski odpowiednik niemieckiego słowa „szlagier”. I sam Włast zaproponował „przebój”. W wywiadzie do jednej z gazet padło pytanie: „Jaki jest, panie Andrzeju, przepis na hit?”. Odpowiedział, że piosenka staje się przebojem wtedy, kiedy pokocha ją dancing, salon i ulica. Razem.

Piosenka, która łączy klasy i środowiska?

Moje myślenie o muzyce krąży właśnie wokół tych trzech słów. Salon – snobistyczne miejsce elit. Ulica – strumień całego społeczeństwa. Dancing jako połączenie ulicy i salonu – tam spotykają się ludzie cieszący się wspólną zabawą.

Dancingów prawie już nie ma.

Zostały wyparte przez dyskotekę, jak świeczka przez żarówkę, co nie znaczy, że nie jest miło posiedzieć czasem przy jej kojącym świetle. Interesuje mnie żywot starej piosenki. Jej droga spod pióra autora do odbiorcy i rajd przez historię. W ślad za tym idzie miłość do warszawskich kapel podwórkowych.

Jeszcze w latach 90. krakowskim Starym Podgórzem wędrowała cygańska orkiestra. Pod moimi oknami teraz nikt nie gra. Tak jak pod Bramą Floriańską nie gra na skrzypcach Stefan Dymiter. Niewidomy, po amputacji nóg, z niesprawną prawą ręką. Samouk, perfekcjonista, wirtuoz.

Znałem się dobrze z trzema członkami legendarnej Orkiestry z Chmielnej. Jurek Jastrzębski, akordeonista, grał w moim zespole przez ostatnie trzy lata swojego życia i mnóstwo się od niego nauczyłem. Jurek grał w większości dancingów warszawskich, w tym w słynnej Stolicy, Bristolu, Spatifie. Kunsztu muzyka rozrywkowego uczył się od przedwojennych muzyków rewiowych.


Artur Rojek, muzyk: Babcia uważała, że mam ładny głos, ale zachowywała dystans. Mówiła: „Ładnie śpiewasz, ale może weź się już skoncentruj na czymś innym!”.


 

A samą Orkiestrę z Chmielnej pod koniec lat 20. założyli bracia Jaworscy – Eugeniusz i Władysław. Warszawa w międzywojniu miała rejony bogate. Początkowo było ich niedużo, ale rozrastały się i sukcesywnie tworzył się rynek dla podwórkowej muzyki. Orkiestra z Chmielnej grała tyle lat na tej konkretnej ulicy, bo tam właśnie bywają tłumy. Już w ­PRL-u, w latach 60. i 70. w jeden dzień Orkiestra była w stanie uzbierać tyle, ile wynosiła wtedy dobra pensja.

Brakuje teraz dobrych piosenek? Po prostu – piosenek…

Zależy, co to znaczy dobra piosenka, może nie brakuje? Na pewno język się upraszcza, zarówno mówiony, jak i muzyczny. Wszystko ma być przyswajalne, czyli intratne. Muzyka wiejska to druga moja wielka miłość – szczególnie interesuje mnie ta z Mazowsza południowego, od Radomia lecąc na Kielce. Ta muzyka jest tylko pozornie prosta. W rzeczywistości bardzo wymagająca technicznie – fraza trudna do odgadnięcia, trzeba odbyć pogłębione studia, by ją zrozumieć. I są ludzie z miast, w tym ja, którzy przyjeżdżają na wieś i ocalają tę muzykę.

Jak?

Ucząc się. Siedzisz przy zastawionym stole i grasz z muzykami. Gdy chcesz wiedzieć więcej, to robisz stop, mówisz „pokaż mi to jeszcze raz”. A potem ćwiczysz. Ale najważniejsze w tym jest obcowanie – kontakt z ludźmi.

Przed wojną na wsiach tworzyły się kapele, grały usługowo na weselach, chrzcinach, potańcówkach, pogrzebach. Skład instrumentalny był biedny: klarnet, bęben, skrzypce… I właśnie to mnie najbardziej kręci: prymitywne brzmienie. Ta muzyka ma bardzo dużo punktów stycznych z muzyką afrykańską. Metrum, puls. Jest też nierozerwalnie związana z tańcem i obrzędami, co pokazuje, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednej siły, wywodzimy się z tego samego rdzenia.

Śledziłeś to?

W latach 50., nie wcześniej, pojawiają się na wsiach pierwsze harmonie – instrument, który kosztował majątek. Gospodarz musiał konia oddać, by sprawić sobie harmonię, nie miał czym obrabiać pola, ale mógł grać. A wcześniej odbywał kilkudniową wycieczkę do majstra w mieście, który ten instrument zrobił. Z czasem pojawiły się harmonie pedałowe – pompujesz powietrze i grasz. Dzięki temu instrumentowi zaczęły na wieś przybywać melodie miejskie. A bęben obręczowy, takie duże tamburyno z membraną, na którym grało się rytm oberkowy, został wyparty przez perkusję, również przybyłą z miasta.

Jak masz już perkusję i harmonię, to jeden krok do keyboardu i gotowe disco polo. Muzykanci nie potrzebowali tych arcytrudnych zawijasów wykonywać, tylko się po prostu na bani kołysali ku prościusieńkiej muzyce chodnikowej. Ten proces dotyka całą muzykę popularną. Niemniej jest jeszcze sporo miejsc, gdzie można prawdziwej muzyki wiejskiej posłuchać i popatrzeć, jak tańczą.

A co w muzyce podwórkowej najbardziej pociąga?

Historia. W moim domu narracja o starej Warszawie była wszechobecna, towarzyszyła mi od dziecka. Uwielbiałem myszkować w domowym bałaganie i kiedyś natknąłem się na album z napisem „Warszawa jaka była”. Albumik, w którym są dwie mapy – z 1939 i z 1945 roku – plus zeszycik z adresami najważniejszych instytucji rządowych, kulturalnych, kin itd. Jedną mapę położyłem na drugą i zobaczyłem że coś tu nie gra. Oczywiście wiedziałem, że zdarzyła się wojna… Pani Celinka, moja ulubiona nauczycielka z zerówki, była ravensbrüczanka, sadzała nas w kółko i opowiadała o swoich doświadczeniach. Mieliśmy po sześć, siedem lat. A moja mama, rocznik 1938, przeżyła wojnę pod Warszawą zaznając wielkiego głodu… Matka ojca, Magdalena Młynarska, z domu Zdziechowska, owdowiała, kiedy tata miał dwa lata, a jego siostra jeszcze się nie urodziła. Był środek okupacji.


Rafał Księżyk, dziennikarz i krytyk muzyczny: Kiedy rodziła się w Polsce wolność, interakcje młodych ludzi opierały się na muzyce. To ona była wówczas doświadczeniem podstawowym. Dzisiaj nikt już nie oczekuje od muzyki takich wstrząsów.


 

Potem mama podsunęła mi album Olgierda Budrewicza z dużą liczbą zdjęć dawnej Warszawy. Zachwyciłem się, potrafiłem każdą fotografię kontemplować. A w 1987 r. z mamą pojechaliśmy maluchem do Paryża, gdzie spędziliśmy kilka miesięcy. I wtedy porównywałem Marszałkowską z przedwojennych zdjęć z ulicami Paryża. Zaznałem uczucia ­jakiejś wielkiej straty. Za komuny Warszawa była brzydka, szara, smutna. A w albumie Budrewicza przedwojenna Marszałkowska przypominała Paryż. Tej starej Warszawy wszędzie szukałem. Znalazłem ją właśnie w piosenkach – organiczną, plastyczną, witalną. Świat w żywej formie. W świetnej formie.

Warszawskie Combo Taneczne, zanim nagrało debiutancki album, zwiedziło podwórka Śródmieścia i Pragi, grając przeboje sprzed pół wieku.

Combo to moje dziecko. Dbam o nie, bo wiem, że dopiero na starość będziemy tak naprawdę dobrze grali te piosenki. Wtedy nie będzie już żył nikt, kto by pamiętał czasy, kiedy one powstawały. To mnie napędza.

A czego byś chciał, by się zdarzyło w najbliższej przyszłości ?

By powstał „The Great Polish Songbook”. Amerykanie mają swoje „The Great American Songbook” od dawna, nie trzeba o tym dyskutować, to jest opisane, zgłębione i docenione. Tymczasem u nas Henryk Wars, król melodii, potocznie uważany jest za muzyka w klimacikach retro. A przecież dorobek Warsa dla polskiej muzyki popularnej jest tym samym, co Cole’a Portera – dla amerykańskiej.

Marzy mi się bardzo, by z Combo zagrać w Izraelu. Występowaliśmy tam z Marcinem Maseckim i wiem, jak mocno ta muzyka na nich działa. Można kompletnie odrzucić wszystkie dyskusje ideologiczne i spotkać się w piosence – wszyscy płaczą takimi samymi łzami. A drugim marzeniem jest pograć z Combo na innych kontynentach. Dla Polonii. Ludzi nic tak nie zlepi ze sobą – choćby na chwilę – jak piosenka. Jest w niej kod składający się z rzeczy niematerialnych.

Na nasze koncerty przychodzą ludzie z różnych środowisk, czasami tacy, którym mam ochotę powiedzieć: „dla ciebie nie gram, bo wiem, kim jesteś i czego byś chciał, żeby się stało w naszym kraju”. Ale siedzi na widowni taki człowiek ze swoją żoną i się prawdziwie wzrusza. Ja wtedy wiem, że to, co robię, ma moc. Niech zwycięża. ©

JAN MŁYNARSKI (ur. 1979) jest muzykiem. W latach 2006-2008 kształcił się w nowojorskim Drummers Collective. Po powrocie do Polski był aktywny na stołecznej scenie alternatywnej. Gra w zespołach Warszawskie Combo Taneczne i Jazz Band Młynarski-Masecki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2021