Opium i pocałunki. Jan Emil Młynarski o nowych i starych piosenkach

Jan Emil Młynarski, muzyk: Ojciec mówił, że piosenka to forma magiczna. Drzemią w niej wszystkie możliwe nastroje.

11.09.2023

Czyta się kilka minut

KOBAS LAKSA / MATERIAŁY PRASOWE

Zaskakuje nie elegancki skuter, na którym przyjechał w rozpiętej wiatrówce, a głos – ciepły i głęboki. Mój własny na moment grzęźnie w gardle, jednak mam alibi: za plecami wakacyjnym remontem głośno terkocze zakurzona Puławska. Na dzień dobry proponuje: – Może weźmiemy kawę i usiądziemy tu obok w parku, to zapalę?

Lodziarnia, do której wchodzimy – dawniej pijalnia wód mineralnych Uzdrowiska Konstancin – oferuje przyjemny chłód, jeszcze zanim zdążymy złożyć zamówienie. W menu lawenda, rabarbar oraz zapomniany owoc pobrzeża Bałtyku – rokitnik. Nad stolikami bursztynowa mozaika w kształcie ogromnego słońca. Projektował ją prawdopodobnie Krzysztof Henisz, ten sam, którego trójwymiarowe ceramiczne kompozycje zdobiły ściany kawiarenki Domu Mody Damskiej „Ewa” przy Konopnickiej.

Obie prace Henisza to znaczące symbole początku lat 60., kiedy to w wielu miastach powstają knajpy, a w życie wchodzi ustawa zastrzegająca, że w każdym stawianym właśnie budynku „trzy procent nakładów przeznaczyć należy na realizację dzieł plastycznych”. W tym samym mniej więcej czasie ojciec Jana, Wojciech Młynarski, występuje w Hybrydach z dosadnie komentującym rzeczywistość spektaklem „Radosna gęba stabilizacji”. Niebawem wyda też swoją pierwszą płytę.

Za resztki grosza kup papierosa

Odbieram parzące tekturowe kubki i wychodzę z powrotem na Puławską. Jan rozgląda się za czymś, co mogłoby posłużyć za popielniczkę.

– Wiesz, od dwóch dni słucham na okrągło przedwojennego tanga o nikotynie – mówię, kiedy siadamy w parku niedaleko pałacyku Szustra. Na nowej płycie Jana Młynarskiego, nagranej z Brass Federacją, nie ma co prawda kofeiny, ale są dużo mocniejsze narkotyki: kokaina, haszysz, opium i pocałunki. Każda piosenka jest pretekstem do opowiedzenia o niszczącej sile romantycznej miłości, ale też zabójczym uzależnieniu od chwytliwych melodii: posmakowane raz sprawią, że wrócisz po więcej.

Zaczynamy jednak od substancji najlżejszych. I czasów, w których można je było legalnie reklamować.

– Tę piosenkę, „Nikotynę”, obok całej serii podobnych, zamówiła w wytwórni Odeon krakowska firma HerBeWo – wyjaśnia Młynarski. – Odeon miał swoją filię w Warszawie przy Płockiej, mieściły się tam profesjonalne studio nagrań i nowoczesna tłocznia płyt, naprawdę światowa czołówka. Założyciele HerBeWa – Rudolf Herliczka, Władysław Bełdowski i Stanisław Wołoszyński – produkowali i sprzedawali wtedy zwijki i glizy na całym świecie. Tytoń w bibułkach marki Morwitan palono wszędzie, od Australii po Alaskę. Gdyby historia potoczyła się inaczej, pewnie byliby dzisiaj międzynarodową korporacją ze stuletnią tradycją.

Wszystko w trzy minuty

HerBeWo rzeczywiście obchodzić będzie niebawem okrągłe urodziny – powstało w 1924 r. i szybko wyrosło na jedną z największych na świecie fabryk produkujących papierosowe gilzy i bibułki. Miało także profesjonalny marketing: promocyjne kreskówki i filmy oraz reklamy na autach i budynkach. Ale też poradniki dla palaczy, objaśniające, jak rozpoznać najlepszy tytoń, oraz spoty radiowe, które śpiewały takie gwiazdy, jak Eugeniusz Bodo, Adam Aston czy Albert Harris. Muzykę pisał dla HerBeWa Tadeusz Reiner, podpisujący swoje prace jako Ted-Rey.

Młynarski: – Właściciele zabiegali, żeby o ich produktach śpiewały znane głosy. Śpiewak wchodził zatem do studia, nagrywał, wydawano płyty.

Specjalnie dla marki Morwitan powstaje przed wojną cała seria piosenek: „Puść wszystko z dymem” (idealne na czas inflacji), „Jedyne marzenie” (o upragnionym szlugu, gdy przychodzi wreszcie noc po ciężkim dniu) czy „Bakszysz” (dość egzotyczny utwór opowiadający o przekazaniu pokaźnej liczby paczek Morwitanu pewnemu sułtanowi). Nawet nie wiem, do czego to wszystko dziś porównać.

Na przełomie lat 20. i 30. Polskie Zakłady Fonograficzne produkują płyty aż siedmiu marek, w tym m.in. amerykańskiej Columbii. Powstają także mniejsze wytwórnie, jak Cristal-Electro, współpracująca z włoskim koncernem Marconi, albo ­Przemysł Gramofonowy produkujący płyty marki Lonora. Czego można było na nich słuchać? Obok muzyki tanecznej, poważnej, instrumentalnej czy opery, pojawiły się także gatunki dotąd niewydawane, jak muzyka filmowa, ale też kursy językowe oraz instruktaże do gimnastyki. Do płyt reklamowych dotrzeć chyba najtrudniej – nagrywane na zamówienie, nie były nigdzie dokumentowane, nie mają osobnych katalogów. Ich poszukiwanie samo w sobie może się stać nałogiem.

Młynarski: – Wiesz, reklamę postrzegamy jako coś bardzo nowoczesnego, ale jej mechanizmy były u nas doskonale rozpoznane już w latach 20. Te, którym towarzyszy muzyka, sięgają praktycznie narodzin radia. Nigdy zresztą nie były tak krótkie jak teraz: reklamówki z okresu międzywojennego trwały około trzech minut. Do naszych czasów zachowało się ich sporo, jeśli nie w postaci nagrań, mamy nuty.

– Pięknie wydane – dodaję, przeglądając zdjęcia [okładki nut publikujemy pod tekstem - red.].

– Każda piosenka musiała mieć super artwork, okładka – przyciągać.

– A na dobrą reklamę stać było nie tylko HerBeWo – dopowiadam, przywołując tango komplementujące głosem Mieczysława Fogga bieliznę marki Opus. Nagrywane na płytach skecze i piosenki opiewały najczęściej produkty luksusowe: kawę, koniak, biżuterię, krawaty albo kapelusze. Ale też domy towarowe i linie lotnicze.

– W radio reklamował się także Polski Fiat 508 – uzupełnia Młynarski. – W latach 30. jeden z popularniejszych samochodów.

„Każdy jest rad, że nie ma wad nasz Polski Fiat”, śpiewał Aston. Produkowane na włoskiej licencji w Państwowych Zakładach Inżynierii auto miało być przede wszystkim tanie. ­„Samochód przestał być luksusem” – przekonywały ­ogłoszenia i plakaty malowane przez Wojciecha Kossaka.

Ktoś tam dowodzi, że wódka szkodzi

Pomysł był właściwie prosty: przypomnieć mniej znanych autorów piosenek z lat 30. Zaczęło się od tanga „Morfina” Stanisława Samuela Krebsa (Satto Cresta), później pojawił się walc „Opium” Andrzeja Własta, a kiedy Młynarski trafił na „Kokainę” Eugeniusza Milera z 1938 r., wiedział już, że musi szukać kolejnych narkotyków. Niektórych utworów w klasycznych aranżacjach można wysłuchać co prawda na YouTubie, ale to, co znalazło się na płycie, nie przypomina salonowych przebojów na skrzypce i fortepian. Młynarskiemu towarzyszą trąbki, puzony, waltornia i suzafon – wyłącznie instrumenty dęte blaszane – Brass Federacja. Dlaczego aranżować w ten sposób piosenki o miłości?

Młynarski: – Orkiestra dęta może być krzykliwa albo płaczliwa, ale ostatecznie jej brzmienie zawsze przypomina rodzaj lamentu. Piosenki, które wybrałem na tę płytę, są po prostu tak liryczne, że musiały być ciemne. „Świat Ordonki”, z którego pochodzą, wcale nie był tak słodki i elegancki, jak na zdjęciach czy filmach z II RP, które lubimy oglądać: to nie tylko pióropusze, „zimny drań” i „miłość ci wszystko wybaczy”. Utwory okresu międzywojnia, szczególnie te z końca lat 30., takie jak „Kokaina”, są gorzkie. Jest w nich też zawsze jakiś twist – masz śmiać się i płakać, bawić i wzruszyć.

Zgadzamy się, że potrzeba, by nas wyłącznie bawić i rozgrzewać, wynika z nienasycenia powodowanego sentymentem, pobudzanego rodzinnymi historiami albo wyobrażeniem o kraju, który trochę byśmy chcieli, żeby był taki jak wtedy.

– Dorastając w latach 90. nieustannie słyszałem, że „tu u nas wreszcie jest Zachód” – wspomina Jan. – A potem brałem z półki zakurzony album i patrzyłem na Marszałkowską, która na starych zdjęciach wyglądała zupełnie jak Paryż, więc zacząłem się zastanawiać, o co tu chodzi.

– Ty jesteś sentymentalny? – dopytuję po chwili.

– Totalnie. Byłem późnym dzieckiem, moi dziadkowie pochodzili z kompletnie innej epoki. Ojca mojego ojca nie znałem, ale ojca mojej mamy pamiętam – rocznik 1905, piłsudczyk, PPS-owiec. Przeżył rewolucję w Rosji, a to są czasy dzisiaj niemalże tak odległe jak powstanie listopadowe. To wszystko było u nas w domu – scheda po II RP, jej legenda. Wcześnie we mnie weszły związane z nią nazwiska i postaci. Byłem dzieciakiem, do którego to przemawiało.

– Nie buntowałeś się?

– Trochę się buntowałem. Dlatego za małolata rozwaliłem mnóstwo starych płyt szelakowych, nie wiedziałem w ogóle, co to jest. Pamiętam tylko widniejące na nich piękne etykiety wytwórni Syrena Record. Braliśmy te płyty i jak frisbee rzucaliśmy nimi o ścianę, były kruche, tłukły się w drobny mak. Wiesz, starzy tego w ogóle nie pilnowali, walało się to po piwnicach. To właściwie paradoks, że mamy dziś dużo większy dostęp do przedwojennej fonografii niż pokolenie naszych rodziców. Ojciec, żeby poznać twórczość Mariana Hemara i zrobić spektakl w Teatrze Ateneum, musiał się strasznie napocić. Jestem ­przekonany, że o wielu piosenkach, które ja dzisiaj znam, nie miał zielonego pojęcia. Gdyby było inaczej, znalazłyby się w tym spektaklu.

Bo mnie mój smutek goni

Spektakl w Ateneum, którego premiera przypadła na ostatni dzień lutego 1987 r., nie tylko przywrócił pamięć o Hemarze (którego teksty zresztą Wojciech Młynarski tu i ówdzie doszlifował). Był też przez lata – za sprawą świetnej reżyserii i obsady – niezwykle popularny. Siedzący na widowni Janek słyszy wtedy wiersze, skecze i piosenki – często niesłusznie przypisywane Julianowi Tuwimowi, z którym Hemar współtworzył kabaret Qui Pro Quo – po raz pierwszy.

Ryzykuję: – Co jest w piosence najważniejsze?

– Musi być krótka – odpowiada bez zastanowienia Młynarski. – Na jednej płycie szelakowej mieściły się trzy minuty muzyki. Wtedy też, przed wojną, został ustalony standard, który w zasadzie trzyma się do dziś. Ale najważniejsza jest oczywiście dobra melodia, a za melodią powinien iść błyskotliwy tekst.

– Trzy minuty? – upewniam się. – Dziś piosenki bywają sporo krótsze, coraz częściej zaczynają się też od refrenów.

– Dostosowują się do nowych nośników, instagramowych rolek, tiktoków. Ale dawniej też goniono za refrenami – opowiada Jan. – Śpiewacy bardzo często byli nazywani refrenistami, ludzi nie bardzo obchodziła zwrotka. Jest mnóstwo wersji tych samych starych piosenek, w których orkiestra gra wers, czyli zwrotkę, instrumentalnie, a głos wchodzi tylko na refren.

– Tempo jest ważne?

– Ojciec mówił, że piosenka to forma magiczna. Drzemią w niej wszystkie możliwe nastroje.

Pierwszy raz usłyszę ten bon mot w wypowiedzi Aldony Krasuckiej, pianistki i akompaniatorki, kiedy w dokumencie o Wojciechu Młynarskim opowiada Janowi o pewnej grze, która toczy się zawsze między tym, kto wykonuje piosenkę, a tym, kto jej słucha – ta gra to pewien rodzaj misterium.

Ale kiedy próbuję się dowiedzieć, dlaczego ze wszystkich możliwych nastrojów w „Narkotykach” Jan wybiera akurat „Smutek” (z pięknym tekstem Jerzego Jurandota), być może najsilniejszy z narkotyków, mój rozmówca na moment milknie. Kilka razy powie mi potem, że to tylko pogoń za liryką.

Zdjęcie XL
Podpis zdjęcia
Jan Emil Młynarski & Brass Federacja Fot. Kobas Laksa

Może właśnie dlatego interesują go melodie, które były modne w ostatnich miesiącach tuż przed wojną, kiedy ludzie jeszcze szli kupować płyty. Grano je potem podczas okupacji, w różnych lokalach, często bez solisty. Mniej więcej do 1949 r. korzystano przecież w odradzającym się kraju głównie z materiału przedwojennego, władza jeszcze na to pozwalała.

Młynarski: – Mieczysław Fogg był jednym z pierwszych, którzy wrócili do Warszawy po wyzwoleniu. Już w marcu 1945 r. przy Marszałkowskiej, pośród ruin, założył kawiarnię Cafe Fogg i codziennie w niej występował. Schodzili się do niej z różnych stron muzycy, koledzy i koleżanki z instrumentami na plecach. Powstawały nowe orkiestry, które – niestety – nie miały już takiej swady i bigla jak przedwojenne, ale mimo wszystko były na bardzo wysokim poziomie. W tamtym czasie modny był na przykład film „Serenada w Dolinie Słońca” z muzyką Glenna Millera. Ludzie się bawili, tańczyli, aż władza się zaczęła orientować, że coś tu jest nie tak. I wreszcie w 1949 r. wchodzi w życie doktryna orzekająca, że zrywamy z wszelkimi amerykańskimi wątkami w muzyce.

Był raz, tak się ta bajka zaczyna

Ale potem znów przyjdą lata dla piosenki przełomowe – Przybora, Młynarski, Kofta, Osiecka. Niedługo po 1956 r. kultura dancingowa powraca.

– A potem rodzi się bigbit i dla jego przedstawicieli orkiestry Syreny Rekord to już będą dziadki – ucina Jan.

– Aż do dzisiaj.

– Tak, przy czym, co ciekawe, myśmy się na nic nie umawiali. Pamiętam dokładnie te momenty, kiedy spotykam jednego, drugiego czy trzeciego kolegę i zaczynamy mówić o tym samym: że chcielibyśmy sięgnąć do kultury podwórkowej i dancingowej, zagrać stare piosenki. I wszyscy zaczęliśmy ostatecznie to robić, każdy trochę inaczej i każdy coś innego.

– Jak to sobie tłumaczysz?

– Mamy dziś dużo łatwiejszy dostęp do archiwów. Jak zaczynaliśmy grać pierwsze koncerty około 2009 r., umieliśmy tych starych piosenek kilkanaście, teraz mamy w repertuarze około dwustu, możemy jechać z głowy parę godzin.

– Gracie w sztafecie pokoleń?

– Amerykanie potrafili tak zadbać o swoje piosenki, że dla nich Cole Porter, Irving Berlin czy bracia Gershwin to jest całkiem współczesna kultura, czyli jej rozpięty, poplątany i skomplikowany korzeń. A u nas to, co ja robię, wciąż ma łatkę retro. Nie zgadzam się z tym. Myślę o tej muzyce właśnie w ten sposób, jak o swoich korzeniach. A od myślenia, wierzę, wszystko się zaczyna.

A ja lubię wierzyć, że zaczęło się od fraka, który Jan odnalazł, porządkując mieszkanie po ojcu. Głęboko w szafie wisiał strój, w którym Wojciech Młynarski występował w Teatrze Ateneum, dając nowe życie twórczości Hemara. Kiedy Jan szedł po raz pierwszy zagrać koncert Jazz Bandu Młynarski-Masecki, postanowił ten frak po ojcu włożyć. ©℗

Śródtytuły pochodzą z tekstów piosenek zamieszczonych na płycie „Narkotyki” albo wymienionych w tekście.

Wszystko  w trzy minuty

NARKOTYKI

Jan Emil Młynarski & Brass Federacja Wydawca: Mystic Production

 

NUTY WYDAWNICTWA HERBEWO, 1937 R.

▪ Fokstrot JEDYNE MARZENIE (muzyka: Tadeusz Reiner, słowa: Henryk Wachsschlag, proj. graficzny: Charlie)

Wszystko  w trzy minuty

▪ Tango NIKOTYNA (muzyka: Ryszard Frank, właśc. Henryk Spritzer, słowa: Solec, proj. graf. Charlie)

Wszystko  w trzy minuty

▪ Tango PUŚĆ WSZYSTKO Z DYMEM (muzyka: Tadeusz Reiner, słowa: Henryk Wachsschlag, proj. graficzny: Charlie)

Wszystko  w trzy minuty

JAN EMIL MŁYNARSKI jest muzykiem, kompozytorem, wokalistą, producentem i dziennikarzem radiowym. Znawca i popularyzator polskiej muzyki z lat 1918-1949, swoją działalność nazywa „archeologią piosenkową”. Gra w zespołach Warszawskie Combo Taneczne i Jazz Band Młynarski-Masecki. Ostatnio ukazała się jego płyta „Narkotyki”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Wszystko w trzy minuty