Wykrakałem

Artur Rojek, muzyk: Babcia uważała, że mam ładny głos, ale zachowywała dystans. Mówiła: „Ładnie śpiewasz, ale może weź się już skoncentruj na czymś innym!”.

22.02.2021

Czyta się kilka minut

 / BEATA ZAWRZEL / REPORTER
/ BEATA ZAWRZEL / REPORTER

JAN BŁASZCZAK: Rok temu 13 marca ogłoszono w Polsce lockdown. Z dnia na dzień zamknięto sale koncertowe, kluby, a nawet sklepy z płytami. Tego dnia miał też premierę album „Kundel”, z piosenką „Bez końca”, w której śpiewasz: „jak się trzymać w pionie, kiedy wieje”. A jak Ty się trzymałeś?

ARTUR ROJEK: Przechodziłem przez różne stany. Od wiary, że za chwilę ta sytuacja się skończy, przez negację i szukanie w niej jakiegoś drugiego dna, podstępu, aż po akceptację i próbę traktowania jej w rozsądny sposób. Człowiek potrzebuje czasu, żeby dojrzeć do takiej zmiany. Nawet jeśli koncept tej płyty miał dotyczyć sytuacji niespodziewanych. Nie wystarczy mieć świadomość, że w takim właśnie płynnym świecie żyjemy. Kiedy zmiana już nadejdzie – i tak nas zaskoczy.

Wymyślając „Kundla” skupiałem się raczej na mikrosytuacjach. Myślałem o tragediach osobistych, rodzinnych, dramatach małych grup społecznych. Oczywiście niektóre z nich były konsekwencjami wielkich tragedii, ale ja starałem się te zewnętrzne wpływy przekładać w piosenkach na codzienne, normalne życie. No i trochę wykrakałem…

Pandemia pokrzyżowała nie tylko Twoje plany związane z wydaniem płyty, ale także spowodowała odwołanie OFF Festivalu, którego jesteś dyrektorem artystycznym. Zwykle nie masz pewnie wolnych miejsc w kalendarzu – nagle okazało się, że wolnego czasu jest dużo. Czy ten zaskakujący rok jakoś Cię zmienił?

Tematyka ostatniej płyty w jakimś stopniu przygotowała mnie do tego nowego stanu. Być może dopiero z perspektywy czasu zauważę jakieś mentalne zmiany. Zawsze się czymś martwiłem i martwię się dalej. Problemy, z którymi żyję, towarzyszyły mi już wcześniej. Rzeczywiście, nagle okazało się, że mam dużo czasu, którego nie spodziewałem się mieć.

Bo tamten rok miałem już poukładany w wyobraźni. Zaplanowałem osiemnaście koncertów z „Kundlem” wiosną, potem kolejną trasę i letnie festiwale. Tak samo z piętnastą edycją OFF Festivalu. To wszystko zostało wywrócone do góry nogami. Wiosna była jeszcze czasem czekania na powrót, potem było już wiadomo, że to się tak szybko nie wydarzy.

I co zrobiłeś z tym czasem?

Zacząłem pisać piosenki. Po raz pierwszy od dawna mogłem się skoncentrować ­wyłącznie na tym – i jestem bardzo zadowolony. Wcześniej obawiałem się, że może już nie jestem taki produktywny i powinienem się powoli wyciszać. Ten czas pokazał mi, że wcale tak nie jest. Że jako artysta wciąż mam potrzebę wypowiedzenia się. Człowiek potrzebuje przede wszystkim możliwości skupienia się na jednej rzeczy. I to odnosi się tak samo do świata pandemicznego, jak i pre- czy postpandemicznego. Jeżeli chcesz coś zrobić dobrze od początku do końca, musisz się na tym skoncentrować. Jeżeli żyjesz w chaosie, obładowany zbyt wieloma informacjami, których nie potrafisz już segregować, zawsze będziesz miał problem.

Na jakim jesteś etapie z nowymi piosenkami?

Dosyć zaawansowanym. Początkowo wydawało mi się, że to powinna być epka, rodzaj eksperymentu – od czterech do sześciu utworów. Teraz myślę o pełno­prawnej płycie. Tyle mogę ci teraz powiedzieć, bo jeszcze dużo pracy przede mną.

Do piosenki „Bez końca” powstał teledysk, w którym tańczysz w wielkim, opuszczonym budynku. Trudno uwierzyć, że został nakręcony jeszcze przed pandemią. Okazałeś się trendsetterem.

Nie wiem, czy mogę powiedzieć: „cieszę się”? Pomysł wziął się stąd, że jednym z elementów, które chciałem wprowadzić do koncertów towarzyszących premierze „Kundla”, był taniec. Przy poprzednich płytach czy występach ruch już się pojawiał, ale teraz chciałem, żeby był znacznie bardziej widoczny, wyeksponowany. Teledysk stanowił konsekwencję tego pomysłu i miał mieć przełożenie na koncerty.

Taniec nie jest formą ekspresji, z którą by Cię kojarzono. Czy nakręcenie takiego teledysku i wykonywanie podobnego układu podczas koncertów wymagało psychicznego przełamania się?

Lubię ruch i wydaje mi się też, że mam wyczucie rytmu. Nigdy nie tańczyłem na scenie, bo w Myslovitz miałem gitarę i to na niej byłem skoncentrowany. Poza tym kiedy zaczynaliśmy jako zespół, inspirowaliśmy się brytyjskim rockiem, shoe­gaze’em, a tamci muzycy nie tańczyli. Mieli skrzyżowane nogi, opuszczone głowy, wzrok wlepiony w buty i w zasadzie ruszali jedynie ręką. Ale taniec zawsze gdzieś się w moim życiu pojawiał.

Braci Kuderskich poznałem na dyskotece jeszcze w czasach, kiedy nie wiedzieliśmy, że założymy zespół. Zapamiętałem ich właśnie stamtąd – bardzo dobrze tańczyli. Potem przez lata taniec przybierał dla mnie formę raczej jakiegoś żartu na imprezie, nie próbowałem przenieść go na scenę. Aż do momentu, kiedy analizując koncerty, które grałem po płycie „Składam się z ciągłych powtórzeń”, zauważyłem, że jestem za bardzo przyklejony do statywu. I strasznie mi się to nie spodobało. W piosenkach, tekstach, sposobie śpiewania czuło się emocje, ale nie było ich widać w ciele. Pomyślałem: a może by się nauczyć być na tej scenie bez gitary, bez tamburynu czy marakasów i trochę zabawić się ze swoim ciałem?

Czy ktoś Ci pomagał stawiać pierwsze taneczne kroki?

Od razu postanowiłem spotkać się z kimś, kto się na tym zna, więc skontaktowałem się z choreografem Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk, Michaiłem Zubkowem. Raz w tygodniu jeździłem do ich siedziby w Koszęcinie na półtoragodzinną sesję. Nie ćwiczyłem tam jednak żadnej ustawionej choreografii. Nie chodziło o to, by naśladować zawodowców. Celem było uwolnienie tego, co mam w sobie, nawet jeśli nie kojarzyłoby się to z tańcem profesjonalnym. Nawet jeśli byłoby pokraczne.

A potem wszystko to, co w sobie odkryłem, zacząłem stosować na scenie. Okazało się, że ten taniec bardzo mocno działa. Ludzie zaczęli spontanicznie powtarzać moje ruchy. Publiczność chrzaniła to, czy potrafi, czy nie, czy ten obok robi to lepiej, czy gorzej – każdy tańczył po swojemu. Fajnie to zadziałało. Czułem, że jestem bliżej ludzi.

Dla mnie ten taniec miał też wymiar terapeutyczny. Pozbyłem się wstydu przed ruchem. To było zrzucenie z siebie kajdan, które przygważdżają cię do statywu. A ja naprawdę byłem do niego mocno przyklejony.

Pamiętam dobrze występ Śląska na OFF Festivalu. Czy pamiętasz ich z czasów dzieciństwa w Mysłowicach?

Nie, Śląsk nie ma nic wspólnego ani z moimi wspomnieniami, ani z duchem, w którym zostałem wychowany. Jego pojawienie się na OFF Festivalu to było dopiero moje drugie z nim spotkanie. Za pierwszym razem zaprosiłem chór Śląska do wspólnego występu na gali Fryderyków w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach – razem zaśpiewaliśmy „Beksę”. A skąd pomysł, by zaprosić ich na OFF-a? Żyjemy w czasach, w których powstaje mnóstwo bardzo podobnej do siebie muzyki. Szukam więc zespołów, które proponowałyby odmienność w stosunku do tego, co oferuje tak zwana „muzyka alternatywna” w swoim standardzie. A pojawienie się Śląska na festiwalu to już jest naprawdę mega-off! Ale folk i muzyka świata stają się bardzo istotne w kontekście wszystkich gatunków muzycznych.

Bo, umówmy się, w muzyce rockowej niewiele już zostało do wymyślenia.

Dlatego tak wiele młodych zespołów inspiruje się właśnie muzyką świata. Zobacz, ile archiwalnych nagrań zawierających nagrania z Kambodży, Ugandy, Tajlandii czy Nigerii ukazuje się każdego roku. Informacje na temat muzyki świata, albumy pokazujące jej różnorodność i wspaniałe dziedzictwo – poznawanie tego daje mi satysfakcję porównywalną z tym, co czułem dwadzieścia lat temu, kiedy wciąż odkrywałem dla siebie nowe rzeczy w rockowej alternatywie. Przez lata nie byłem blisko muzyki świata, teraz wciąż znajduję w niej mnóstwo oryginalności.

Pamiętając reakcje publiczności na OFF-ie i relacje pisane z jego kolejnych odsłon, mam wrażenie, że wiele osób przyznałoby Ci rację. W zasadzie co roku festiwal ma swojego bohatera lub bohaterów pochodzących spoza kręgu kultury zachodniej.

Oczywiście, Omar Souleyman, Bamba Pana, Wednesday Campanella, Ata Kak – długo można by wymieniać.

Na „Kundlu” zaskoczyłeś nie tylko tańcem, ale także piosenką śpiewaną w połowie w języku niemieckim. Tytuł sugeruje, że jest ona poświę­cona Twojej babci, która była Ślązaczką.

Ta piosenka jest generalnie poświęcona kobietom. A dokładniej: jest o ich trudach. Pomysł na jej zaśpiewanie w języku niemieckim wziął się stąd, że ona od początku miała charakter, który mnie i Bartkowi Dziedzicowi kojarzył się z czymś dalekim od klasycznego popu. Wymyśliliśmy, że będę ją śpiewał operowo.

To rzeczywiście daleko zawędrowaliście. Skąd ten pomysł?

Nowozelandzka artystka Aldous Harding miała takie chwile podczas swoich występów, że publiczność patrzyła po sobie z zaskoczeniem, a może nawet zniesmaczeniem. Jako wokalistka pokazywała siebie na scenie „brzydszą”, niż była w rzeczywistości. I to była kreacja, która bardzo do mnie przemawiała. Harding nie starała się być taka, jaki starał się być cały świat.

Operowy śpiew miał być podobnym rozwiązaniem – ludzie woleliby, żebym śpiewał normalnie, a ja jednak zrobię inaczej. Kiedy jednak próbowaliśmy to rejestrować, jakoś nie wychodziło. Pomyślałem więc, że zaśpiewam tę piosenkę po niemiecku, bo to na pewno nie pozostawi słuchacza obojętnym. Nawet mnie nie pozostawia. Natomiast tytuł „Für meine liebe Gertrude” faktycznie odnosi się do imienia mojej babci. Kiedy się mną opiekowała i nie chciała, żebym wiedział, o czym rozmawia ze swoją kuzynką, przechodziły na niemiecki. Rozmawiały po polsku i nagle płynnie zmieniały język, a ja nie wiedziałem, o jakich rodzinnych tajemnicach dyskutują.

Długo mieszkałeś z dziadkami?

Od dzieciństwa do piętnastego roku życia. Może nawet dłużej.

Twój dziadek pojawia się w tekście „Chłopca z plasteliny” zespołu Lenny Valentino. Album „Uwaga! Jedzie tramwaj” świętuje w tym roku dwudzieste urodziny i z tej okazji doczekał się reedycji. Czy Twój dziadek słyszał kiedyś tę piosenkę?

Mój dziadek generalnie „nie był w tym temacie”. Ja też się nie chwaliłem, nie mówiłem, że napisałem piosenkę, która go dotyczy. Nie wiem, czy kiedykolwiek ją usłyszał.

W mojej rodzinie najbardziej umuzykalnioną osobą była babcia. Grała na różnych instrumentach, śpiewała w chórze – ona też kibicowała mi w tym, co robiłem, trochę bardziej niż pozostali. Aczkolwiek z pewną rezerwą, choć uważała, że mam ładny głos. „Ładnie śpiewasz, ale może weź się już skoncentruj na czymś innym!” – mówiła.

Począwszy od tytułu napisanego na okładce jakby odręcznym, uczniowskim stylem pisma, poprzez pojawiające się na płycie głosy kilkulatków, aż po tematykę większości utworów, „Uwaga! Jedzie tramwaj” jest podróżą do czasów dzieciństwa. Czy założyłeś Lenny Valentino, by opowiedzieć historię, którą nie podzieliłbyś się ze słuchaczami na płycie Myslovitz? A może odwrotnie: szukałeś zamkniętej opowieści, którą mógłbyś snuć wraz z nowym zespołem?

Celem założenia Lenny Valentino było przede wszystkim to, abym mógł sobie udowodnić, że jestem w stanie zrobić coś poza Myslovitz. Nie chciałem, żeby całe moje zawodowe życie ograniczało się tylko do tego zespołu. Imałem się więc różnych zadań: od pisania dla innych, poprzez wspólne projekty z różnymi artystami, po recenzje i prowadzenie audycji radiowych. Kolejnym krokiem było założenie alternatywnego zespołu. Takiego, który grałby inną muzykę niż Myslovitz. Nie był to projekt powołany w celu opowiedzenia historii z mojego dzieciństwa.

Dlaczego więc zwróciłeś się akurat w tę stronę?

Grupa Lenny Valentino powstawała w okresie, kiedy dużo się działo w moim życiu emocjonalnym. Miałem problemy, z których dopiero wtedy zaczynałem sobie zdawać sprawę. W wieku około trzydziestu lat wnikałem w siebie, starałem się zmieniać podejście do życia i wszystkie te próby kierowały mnie ku dzieciństwu. Pojawiała się nitka, która prowadziła mnie od tych trudnych momentów do sytuacji, które miały miejsce dużo, dużo wcześniej. Siedziałem nad pustą kartką myśląc, o czym mógłbym napisać, i historie z dzieciństwa zaczęły same ze mnie wychodzić. Jak już napisałem jeden tekst, otworzyło się wewnątrz mnie wiele innych miejsc. Dopiero kiedy kończyłem pisać teksty na „Uwaga! Jedzie tramwaj”, zrozumiałem, że to mój pamiętnik z ­dzieciństwa.

Choć po Lenny Valentino został tylko jeden album, zdążyłeś w tym czasie wymienić niemal cały skład zespołu. Jak to się stało, że do współpracy zaprosiłeś muzyków Ścianki?

Miałem pomysł na stworzenie zespołu, ale nie na to, kto miałby w nim być. W pierwszym składzie znaleźli się więc muzycy, którzy byli blisko i również mieli potrzebę, by robić coś jeszcze. Oprócz Mietalla [Mietalla Walusia – przyp. JB], który był pierwszą osobą zaproszoną do zespołu, odezwałem się jeszcze do Lali [Wojciecha Kuderskiego – przyp. JB] i Michała Koterby, który występował w różnych mysłowickich zespołach i był moim dobrym kolegą. Demo Lenny Valentino, które zarejestrowaliśmy, zbyt mocno przypominało mi jednak Myslovitz. Mój głos za bardzo definiował to brzmienie. Choć gitara inaczej grała, to jednak perkusista i wokalista z Myslovitz plus pewien charakterystyczny sposób śpiewania, budowania melodii powodowały, że te piosenki były wciąż zbyt bliskie. A ja chciałem tej bliskości uniknąć.

Podczas dużej trasy Myslovitz, którą graliśmy nad morzem, usłyszałem album „Dni wiatru” Ścianki. Pomyślałem sobie, że jeżeli miałbym zdekonstruować te piosenki, to właśnie z osobą odpowiedzialną za tę płytę. Dla mnie „Dni wiatru” to jedna z najlepszych polskich płyt, jakie kiedykolwiek nagrano. Bardzo mnie poruszyła. Zadzwoniłem najpierw do Jacka Lachowicza, który opowiedział mi, jak ta płyta powstawała. Potem odezwałem się do lidera Ścianki, Macieja Cieślaka, i zaproponowałem mu rolę producenta.

Rolę, która wówczas nie była w Polsce rozpowszechniona, przynajmniej w jej zachodnim rozumieniu.

Tak, wtedy mianem „producenta” nazywało się de facto realizatorów dźwięku. Osoby, które rejestrowały i miksowały materiał na płytę. Nie było producentów, którzy od samego początku pracowaliby z artystą nad konstrukcją piosenki, albumu. A my tak zrobiliśmy. Oddałem przygotowywane przez dwa lata piosenki Lenny Valentino w ręce obcych ludzi z założeniem, że jest ok, ale wierzę, że może być lepiej, jeśli to wszystko przebudujemy. No i zaczęliśmy, piosenka po piosence.

Album „Uwaga! Jedzie tramwaj” ma dziś kultowy status, właśnie mamy jego reedycję, stał się kamieniem milowym polskiej alternatywy. A jednak pomimo świetnych recenzji Lenny Valentino nie doczekał się kontynuacji. Właściwie dlaczego?

Wydanie płyty Lenny Valentino nałożyło się z wieloma innymi rzeczami. Po pierwsze, każdy z nas miał swoje projekty: Ścianka cały czas funkcjonowała, Mietall miał Negatyw, a ja – Myslovitz, które w tym czasie wydawało płytę „Korova Milky Bar”. Ten album niedługo później ukazał się w 26 krajach, a my zaczęliśmy grać za granicą. Próbowałem nawet robić kolejne Lenny Valentino – z innymi ludźmi i w innym kierunku. Jednak zadania, które w tym czasie na mnie spadły: koncerty, trasy po świecie, nie sprzyjały tej inicjatywie. No i chyba po prostu nie miałem takiego parcia, by za wszelką cenę nagrać następcę „Uwaga! Jedzie tramwaj”. Czułem, że wypowiedziałem się w jakiejś kwestii. Tak już mam, że jak mocno się uzewnętrznię, musi minąć sporo czasu, zanim mi się nazbiera na kolejną osobistą wypowiedź.

Zespół Lenny Valentino reaktywował się później dwukrotnie, by wystąpić na OFF Festivalu. W ubiegłym roku festiwal musiałeś odwołać ze względu na pandemię. W tym roku na razie produkujecie koncerty z myślą o ich publikacji w internecie. Jaki jest Twój stosunek do takich produkcji?

Uważam, że to jest format, który będzie nam w przyszłości towarzyszył w większym stopniu niż przed pandemią. Może być elementem promocji artysty. Natomiast daleko mi do uznania transmitowanych koncertów za jedyną możliwą formę kontaktu z publicznością. Robimy koncerty online, bo nasza branża znalazła się w bardzo trudnej sytuacji i nie mogliśmy robić nic innego. Zdecydowaliśmy się jednak na taki krok, tworząc serię OFF Club, głównie dlatego, że spodobała nam się koncepcja łączenia występów koncertowych z przestrzenią i historiami wokół. One działają na tę muzykę, podkreślając ją albo kierując jej odbiór w zaskakującą stronę. Dużo się nauczyliśmy przy produkcji tych OFF Clubów.

Teraz jednak myślimy głównie o tym, w jaki sposób – jeżeli będzie to możliwe – zorganizować tegoroczny festiwal. Niestety wciąż mamy za mało danych, by wiedzieć, czy uda się zorganizować to wydarzenie w formie bliskiej do standardowej, czy też trzeba zaplanować jakąś alternatywę. Pomijając prace związane z promocją i sprzedażą biletów, które są oczywiście wyciszone, działamy normalnie. Jako dyrektor artystyczny i booker mogę powiedzieć, że festiwal jest praktycznie gotowy do odpalenia.

Ilu festiwalowiczów zdecydowało się przenieść swój karnet na następną odsłonę festiwalu, zamiast domagać się zwrotu pieniędzy?

Jakieś 90 proc. Wiem, że wielu nie może się już doczekać wyjścia na koncert. Jako branża jesteśmy przygotowani na różne warianty organizacji. Jak tylko dostaniemy zielone światło, zaczniemy się odbudowywać. ©

ARTUR ROJEK (ur. 1972 w Mysłowicach) jest muzykiem, wokalistą, autorem tekstów i kompozytorem. Założyciel zespołu Myslovitz, którego przez 20 lat był liderem, a także zespołu Lenny Valentino. W 2014 r. ukazała się jego pierwsza solowa płyta „Składam się z ciągłych powtórzeń”, która otrzymała Fryderyka w kategorii album roku. W 2020 r. ukazał się jego drugi solowy album „Kundel”. Jest pomysłodawcą i dyrektorem artystycznym OFF Festivalu, który odbywa się od 2006 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2021