Można oszaleć

Mikołaj Trzaska, saksofonista: Zbyt późno zorientowałem się, że w życiu nie chodzi o sztukę, lecz o najprostsze rzeczy: smażenie kotletów albo wyprowadzanie psa.

11.08.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Grażyna Makara
/ Fot. Grażyna Makara

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Scena, na której występujesz, to prezent od życia?
MIKOŁAJ TRZASKA: Jaki tam prezent? Choć – przyznaję – czuję się tam bezpiecznie. Koncert to historia dziejącą się między artystą a publicznością. Jeśli muzyk jest narcyzem, to wzajem świetnie się napędzają. Jeśli jednak chce się tworzyć sztukę niezależną, to trzeba wyrosnąć z narcyza.
Bo narcyz czeka na gromkie brawa?
Narcyzem jesteś wtedy, gdy myślisz: „Jest aplauz – jest dobrze, nie ma aplauzu – jest źle”. Im jest większy, tym więcej sprzedaje się biletów, media bardziej o ciebie zabiegają – szybciej rośnie ciasto na drożdżach.
Nieraz na własnej skórze doświadczyłem czegoś innego: mówię muzyką rzeczy istotne i żadnej reakcji. A czasem opowiadam pierdoły i słyszę gromkie brawa.
Trudno obejść się bez tych braw.
Coraz bardziej zmierzam w stronę świata, w którym słowa „aplauz”, „kariera”, „finansjera”, „hurt” i „detal” przestają mieć rację bytu. Kiedyś się jeszcze łudziłem, że można mieć jedno i drugie: wartości i sukces. Teraz już wiem, że muszę między nimi świadomie wybierać.
Brzmi to dość radykalnie.
Nie mam już w sobie takiej wściekłości, co kiedyś – ona była moim napędem. Czuję się więc jak narkoman odstawiony od dragów. W muzyce od początku poszukiwałem wolności. Nie miałem pojęcia, że doprowadzi mnie do tego miejsca.
Do grania z niepełnosprawnymi?
Ludzie z Remontu Pomp są niepełnosprawni umysłowo, ale są absolutnie pełnosprawni emocjonalnie. I ta ich pełnosprawność emocjonalna przekracza pełnosprawność moją i twoją.
Moja pełnosprawność ogranicza się do wirtuozerii muzycznej. Tylko że gdy gram z Remont Pomp, wirtuozeria nadaje się wyłącznie do kosza. Ciekawe doświadczenie: myślisz, że jesteś wyposażony jak prawdziwy komandos, masz przy sobie nitkę, igłę i dynamit, a okazuje się, że to nikomu nie jest tu potrzebne.
To co jest potrzebne?
Nic nie jest potrzebne, trzeba być i już. Nie wolno uładzać, temperować. Każdy koncert z Remontem Pomp jest inny. Nie mogę powtarzać tego, co nam wyszło wczoraj, bo dzisiaj to już się zdewaluowało. Wszystko dzieje się tu w czasie rzeczywistym. To rodzaj surfingu: masz utrzymać się na desce i jeszcze popłynąć kilka metrów.
W zespole Remont Pomp gra czterech zawodowych muzyków, wolontariusze i niepełnosprawni.
Jarek Marciszewski – muzyk rockowy, instruktor, absolwent pedagogiki specjalnej. Tomek Antoniewicz uczy grać na bębnach, a Mike Majakowski, Australijczyk o polskich korzeniach, jest kontrabasistą. Muzyka improwizowana, którą gramy, bada granice nas samych. Co jest nasze, a co nie, co szczere, a co fałszywe. Te problemy są naszym codziennym utrapieniem. Z ich powodu wykonujemy ten zawód: zastanawiamy się, czy ten dźwięk jest czysty, czy brudny, i co właściwie chcemy nim wyrazić.
Zdarza się, że w połowie koncertu z Remont Pomp przestaję grać. Słucham tylko – to też rodzaj uczestnictwa.
Niepełnosprawni z Remontu Pomp grają na beczkach po śledziach, słoikach, urządzeniach kuchennych, kieliszkach, prawdziwych bębnach afrykańskich, nawet bulgoczą wodą.
Byłem śmiertelnie przerażony, kiedy 2,5 roku temu poszedłem po raz pierwszy na próbę. Wymyśliłem, że wykonam z nimi proste warsztatowe ćwiczenia, bo sądziłem, że o to tu chodzi. I wszedłem z tym pomysłem jak słoń do sklepu z porcelaną. Poczułem wewnętrzną kompromitację, kiedy dotarło do mnie, że próbuję zdominować towarzystwo. Potem wyciągnąłem saksofon, mieliśmy przecież wspólnie grać. W końcu go odłożyłem, usiadłem przy stole ze wszystkimi. Jedliśmy ze wspólnych talerzy. Teraz to dla mnie oczywistość, ale wtedy jeszcze nie.
Zacząłem orientować się, że niepełnosprawność jest i moją częścią. Zobaczyłem, jak niski mam wgląd w strukturę rzeczy.
W strukturę rzeczy?
Niedawno grając z nimi, wydało mi się, że już nie umiem grać, że nie jestem w stanie przeprowadzić historii, które kiedyś były dla mnie łatwe. Coraz częściej biję się z myślami, by nie grać jak dotąd. Ale przecież inaczej nie potrafię.
Po koncertach z Remontem Pomp absurdalne wydaje mi się granie z moim rodzimym zespołem. Jak to robić, kiedy masz za sobą takie doświadczenie?
No jak?
Najlepiej przez jakiś czas nie robić nic.
Rozumiem niepełnosprawnych – przechodzi przez ich głowy ocean historii – strzępy obrazów, sytuacji, uczuć. Sam też tego doświadczam: czasem muszę mocno skoncentrować się, by wiedzieć, gdzie jestem, o której godzinie odjedzie pociąg; zapisuję nazwy miejsc, by pamiętać, że mam dojść na dworzec w Krakowie. Świat przetacza się przeze mnie jak przez medium. Wiem, brzmi to dość dziwnie... Ale gdyby mnie zostawić samego na ulicy, to bym zginął. Istnieję dzięki bliskim.
Owszem, w jakimś stopniu nauczyłem się tego świata. W miarę potrafię liczyć, dodawać ułamki, co mi trochę pomaga, a trochę przeszkadza. Ale tak naprawdę jestem totalnym ciołkiem.
Więc gdy gram z Remontem Pomp, staję się zupełnie bezbronny. Bo mogę.
Bezbronność to rodzaj odwagi.
Kiedy jeszcze kilka lat temu nie szło mi, uważałem, że trzeba rzucić się na życie jak na gniazdo karabinów. Że musi mi wyjść, za wszelką cenę, choćby nie wiem co. Ale traciłem wtedy kontakt z celem.
Początek mojego grania też nie był łatwy. Zewsząd słyszałem: „Starym dziadem jesteś, masz 20 lat, a dopiero grasz C-dur. Ludzie ćwiczą gamy u progu podstawówki”. Zachowywałem się jak kompletny świr: im bardziej ktoś mnie przekonywał, że nie powinienem grać, tym intensywniej ćwiczyłem. Odwróciło się wtedy ode mnie wielu bliskich. Odeszła dziewczyna.
Na saksofon namówił Cię sam ojciec.
Później tego żałował. Rok 1986, czwarta klasa liceum. Pojechaliśmy do Gdyni. Ojciec zajmował się wtedy ceramiką, układał tam mozaiki, a ja mu pomagałem. W sklepie muzycznym na wystawie leżał saksofon. Powiedział: „Po tej robocie będziesz miał kasę, ja ci trochę dołożę. Podoba mi się saksofon, nie chciałbyś grać?”. Ja na to: „Daj spokój, po co mi saksofon?”. Ale go kupiłem, bez entuzjazmu. Coś czasami zagrałem. Potem zacząłem czuć, że to jest to... Ćwiczyłem po 8 godzin dziennie. Ławo nie było: dobry dźwięk potrzebuje serca i siły fizycznej.
Zdałeś jednak na ASP, zacząłeś studiować malarstwo.
Wtedy byłem lepszym malarzem niż muzykiem. Malowanie przychodziło mi łatwo, ale mnie nie kręciło. Wrażliwość pchała mnie w stronę dźwięku.
Miałem pomysł na swoją muzykę. Problem tkwił w tym, że w Polsce nie znalazłem nikogo, kogo mógłbym zaprosić do jej grania. Sądziłem, że coś jest ze mną nie tak. Szukałem nauczyciela. 15 lat temu wziąłem saksofon i pojechałem do Kopenhagi, chciałem uczyć się od Petera Friisa Nielsena. Ktoś mnie usłyszał na koncercie i postanowił poznać z Peterem Brötzmannem – moim duchowym mistrzem. Potem jeszcze spotkałem Joego McPhee, on jest mi jeszcze bliższy. Dwa ważne filary sceny free jazzu – europejskiej i amerykańskiej, z którymi miałem okazję grać. Zaprosiłem Brotzmanna do Polski, potem przyjechał McPhee. W końcu oni zaprosili mnie do siebie. To z Joem McPhee zrobiłem swoją pierwszą trasę w Stanach. Byłem przekonany, że będę grał w jego zespole. A na plakacie w Filadelfii dużymi literami było napisane: Mikołaj Trzaska Quartet. Niżej drobnym drukiem nazwisko McPhee, a na samym dole jeszcze nazwa jednej z najlepszych nowojorskich sekcji. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem roześmiane twarze moich przyjaciół.
To był prezent.
Ogromny i zaskakujący. Dopiero grając z nimi wszystkimi, zacząłem widzieć przestrzeń muzyczną.
Instrument jest zazdrosny. W saksofon trzeba dmuchać dzień w dzień i przepuszczać przez siebie masy powietrza. Wymaga dominacji. Niby ma być koniem, którego masz ujeżdżać, ale w rzeczywistości to on ujeżdża ciebie.
A co z niepowodzeniami?
Parę razy zdarzyło mi się rzucić z motyką na słońce i nie być sobą, tylko kimś znacznie lepszym. Do nagrania muzyki do „Róży” Wojtka Smarzowskiego zatrudniłem 10-osobową orkiestrę, napisałem utwory, czego zazwyczaj nie robię. Nie wyszło. Dlaczego? Spiąłem się tym, że to film historyczny, kostiumowy, już nie – jak to u Wojtka – o chlaniu i małych zbrodniach. Najpierw „Różę” zobaczyłem w kolorze. Później, na montażu, Wojtek zgasił kolor i to już był inny film. Raz jeszcze napisałem muzykę, tym razem skromniejszą. Dobrze jest więc umoczyć tyłek.
No nie wiem...
Rezygnujesz z tego, do czego jesteś przywiązany. Wtedy dopiero okazuje się, że masz więcej do zaproponowania, niż sądziłeś. Nie jestem specjalnie uzależniony od tego, co wymyślę. Latami definiowałem się przez sztukę. Na pytanie, jak się czuję, odpowiadałem, że świetnie, bo zagrałem właśnie koncert. Albo mam zagrać. Albo planuję napisać muzykę. Sądziłem, że sztuka jest dobra, kiedy się krew odda. Dziś już tak nie myślę. Początkowo mnie to nawet niepokoiło.
Może to już koniec...
Koniec?
Intensywnej pracy. Po latach ciężkiej harówy przestałem o nią zabiegać, mam ten komfort. Bo w branży jest tak, że trzeba ciężko pracować, by móc w ogóle pracować.
Pora zacząć żyć. Robić coś bezinteresownie: zawieźć dzieci do szkoły, choć wczesny ranek, smażyć kotlety, nawet jeśli nie lubisz, wyprowadzać psa, choć leje. Na tym polega moja słodka porażka.
Dlaczego porażka?
Zbyt późno zorientowałem się, że w życiu chodzi o najprostsze rzeczy. Mam wrażenie, że wszyscy wokół to wiedzieli, tylko nie ja.
Koleżanka opowiadała, że jej syn ma łatwość pisania, ale pisać nie chce. To samo ma z graniem na fortepianie, ale też nie chce grać.
A mnie nic łatwo nie przychodzi. Jako dziecko z powodu dysleksji miałem kłopoty z czytaniem zarówno książek, jak i nut. Nawet teraz, gdy chcę ci powiedzieć to, o czym myślę, męczę się przeokrutnie.
Dzieciństwo dyslektyka w latach 70. musiało być pasmem udręk.
Nie wiedziałem, jak napisać słowo poprawnie, więc wkuwałem je na pamięć – w ten sposób na krótki czas tuszowałem problem. Kiedy w podstawówce wszystkie dzieci łapały, co pani do nich mówi, ja nie potrafiłem rozpoznać litery „a”.
Pierwszą książkę – „Coś się stało” Josepha Hellera – samodzielnie przeczytałem w liceum. Więc zamiast „Puchatka”, od razu wziąłem się za jeden z większych egzystencjalnych horrorów o braku kontaktu między ludźmi.
W dzieciństwie świat był dla mnie jak płomień. Gdy w liceum trafiłem na prozę Stanisława Czycza, to miałem wrażenie, że czytam o sobie.
Czycz jak nikt inny potrafił opisać istotę chaosu.
Był dla mnie nawet ważniejszy od Stachury. Zaś szkoła była udręką, nawet nie chcę do niej wracać wspomnieniami. Wbijanie w schemat, odmóżdżanie, wykluczenie. Szkoła jest jak odra: gdy ją przechorujesz, to już nigdy jej nie złapiesz.
Lepiej, by żadne dziecko tego nie przeczytało.
Ostatnio spróbowałem wrócić na ASP, chciałem skończyć tam jakiś najprostszy kierunek. Przecież nie zawsze będę grał. Nie da się dmuchać w saksofon w wieku 65 lat – sił brakuje, nie wspominając o tym, jak fatalnie się wtedy wygląda. Rektor gdańskiej ASP zapytał mnie, czy nie chciałbym wykładać teorii muzyki. Pomyślałem, że skoro na wydziale muzyki filmowej Akademii Muzycznej inni wykładowcy edukują na przykładach moich kompozycji, to może powinienem robić to sam. Tylko muszę zdobyć dyplom – innej drogi nie ma.
Raz jeden poszedłem na uniwersytet. Uciekłem z niego, gdy zobaczyłem doktorów, asystentów, profesorów, przemieszanych w drabinkach rozkładów zajęć. Hierarchie są uzasadnione na wydziałach ścisłych, gdzie trzeba wykazać się konkretną wiedzą. Absurd na uczelniach artystycznych: wykładają tam ludzie, którzy nie skomponowali pół utworu i nigdy nie stali twarzą w twarz z publicznością.
Tacy ludzie rządzą polską szkołą na każdym jej szczeblu.
Widzę, że najlepsze lata dzieciństwa, kiedy kształtuje się stosunek wobec życia, moje dzieci tracą na dyspozycyjność wobec szkoły. A przecież po lekcjach powinno się rzucać tornister w kąt, palić z kumplami ognisko i robić czasami rzeczy zakazane.
Wychowywałem się w Gdańsku Oliwie. Nasz dom był ostatni na skraju miasta, dalej roztaczały się już tylko ogródki działkowe, po których spacerowały sarny i dziki. Szmat czasu spędziłem w lesie, znałem każdy jego zakamarek. Wielokrotnie lądowałem w roztopach. Początkowo zważałem, by nie zamoczyć buta. Ale gdy się to nie udawało, robiło mi się już wszystko jedno i wtedy zaczynałem wpadać po kolana, czasem po pas. Wracałem do domu przemarznięty do szpiku kości. Myślisz, że byłem kiedyś chory? Nigdy. Ze szkoły jednej lekcji nie pamiętam. Pamiętam zaś ludzi, zapachy, klimat.
W tej chwili, jak nigdy wcześniej, szkoła prezentuje model edukacji korporacyjnej. Wzorcowo funkcjonujące dziecko rozwiązuje testy i przyswaja ogromną ilość wiedzy do niczego mu niepotrzebnej. To na pewno świetni uczniowie, ale mam wątpliwości, czy równocześnie inteligentne istoty, zdolne podejmować suwerenne decyzje. Nie jest ważna ilość przyswojonego materiału, tylko sposoby jego zdobywania – tego szkoła powinna uczyć.
Widzę dzieci, które odpadają od tego systemu. Z jednej strony cieszę się, że moja 13-letnia córka potrafi się przed nim bronić, z drugiej przerażony jestem, że będzie miała w życiu ciężko. Łapię się na takiej myśli: „Dziewczyno, czy wiesz, na co się decydujesz?”.
Na co?
Na wieczną weryfikację, odbijanie się od ścian, walkę o pracę. Jeśli ktoś wybiera wolność, bycie poza systemem, to robi to do końca. Łatwo nie jest, można czasem oszaleć. Ale tę cenę warto zapłacić. Andrzej Stasiuk pewnego dnia powiedział: nie będę wykonywał rozkazów w wojsku, pójdę do pierdla, ale będę wolny.
A ja powiedziałem: nie zostanę na malarstwie, tylko będę grał na saksofonie, chociaż niczego jeszcze nie umiem.
Moja córka pójdzie raczej podobną drogą.
W pewnym sensie Ci współczuję: będziesz musiał patrzeć na jej zmaganie się ze światem.
Już się tego boję. Myślałem, że zostanę „normalnym” ojcem, ale jestem ojcem-punkowcem. Moje dzieci chodzą do szkoły społecznej. Rodzice innych dzieci podjeżdżają pod nią autami z błyszczącymi felgami i z nową wersją tapicerki. A ja siedzę za kółkiem gruchota, który lada moment się rozleci.
Ten gruchot to wykładnia Twojej bezkompromisowości?
No co ty gadasz?! Żal mi tylko wydawać kasę na kawałek blachy.
Wziąłem kiedyś udział w projekcie, dzięki któremu zostałem muzykiem roku portali internetowych. Przez chwilę byłem zadowolony. Poleciałem na kilka festiwali, bo to się wszędzie spodobało. Do współpracy zaprosiłem muzyków, którzy byli za ładni, zwyczajnie przedobrzyli. Dostałem prezent finansowy wraz ze splendorowym. A potem zobaczyłem, że to jest nie moje, że to próba wpasowania się w świat tych, którzy pod szkołę podjeżdżają samochodami ze srebrnymi felgami. W moim samochodzie jest chlew, ale jestem u siebie. Nawet na scenie lubię porozrzucać łachy. Niedawno w Krakowie przygotowywałem się do koncertu w teatrze. Pani, która go organizowała, kazała mi posprzątać futerały z ziemi: „Proszę saksofon położyć na stole. Żeby było ładnie”.
Jak jest z niezależnością w muzycznym światku?
Środowiska literatów czy artystów wizualnych są już na tyle dojrzałe, iż potrafią uznać myśl niezależną za skarb. A w muzyce panuje pogląd, że jest ona częścią popkultury. W mediach istnieje tylko jako towar.
Niedawno dostałem stypendium. Zadzwoniła do mnie pani organizująca galę wręczenia. Zaproponowała: „Może pan coś zagra z tej okazji, bo przecież trzeba sobie na to jakoś zarobić”.
Z kim się trzymać?
Trzymam się z moimi niepełnosprawnymi. Niedawno wchodzę z nimi do restauracji. Oni zamawiają z karty danie, a ja widzę, że ludzie wokół mają niepokój w oczach. Tymczasem wszyscy jesteśmy dziwni, ale normalni. Wśród niepełnosprawnych jest miejsce dla każdego.

MIKOŁAJ TRZASKA (ur. 1966) jest muzykiem, kompozytorem, saksofonistą, klarnecistą basowym. Gra jazz improwizowany. Podczas studiów (malarstwo na gdańskiej ASP) podjął samodzielną naukę gry na saksofonie. Studia szybko porzucił, by zająć się wyłącznie graniem. Współzałożyciel grupy Miłość, lider Łoskotu, autor muzyki do filmów i spektakli teatralnych. Współpracował m.in. z Tymonem Tymańskim, Marcinem Świetlickim, Andrzejem Stasiukiem, Jurijem Andruchowyczem, Kenem Vandermarkiem, Clementine Gasser, Wojciechem Smarzowskim. Mieszka w Gdańsku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2014