Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Było siedemnaście po piątej, ciemnoszaro jeszcze, gdy odgłos silnika autosana, turkocącego jak stary rolls-royce, zanikł w końcu całkiem – gdzieś w dole, na serpentynach szosy, która schodziła z przełęczy na północ. Zrobiło się jeszcze ciemniej i jeszcze ciszej. Powietrze, mokre od mgły, mogło przewodzić najcichszy nawet szelest. Lecz nie przewodziło nic. Człowiekowi, który wysiadł z pekaesu, zdawało się przez chwilę, że w świecie rusza się tylko sekundnik jego zegarka. Popatrzył na rdzewiejącą, żółtą blachę przystanku – i wszedł do lasu.
On z kolei musiał widzieć człowieka na długo, zanim ten wypatrzył jego. Była to przecież najgłośniejsza chwila świtu – ryk autobusu, zatrzask drzwi, szuranie butów o żwir i trwający kwadrans grzechot ciężkich od rosy liści, o które intruz ocierał łydki. Słyszał wszystko, choć pysk niósł nisko przy ziemi, w błocie, a jego nawilgła od nocy sierść zdradzała kilka godzin truchtu.
Zobaczyli się z trzydziestu metrów. Wilk… – cóż, tu jego opowieść trzeba urwać, bo nie dowiemy się przecież, czemu nie uciekł od razu. Na człowieka zaś, gdy minął mu pierwszy strach, spadł strach drugi, gdyż wilk zaczął iść razem z nim, równolegle do ścieżki, trzymając ten sam dystans. Gdy jeden stawał, stawał i drugi. Trwało to parę minut.
Z tamtego poranka człowiek zapamiętał też, że gdy dwie godziny później usiadł do śniadania na zwalonym drzewie, w środku karpackiej puszczy, słońce grzało mu twarz, skądś obok wzleciał czarny bocian, poczuł wielkie wzruszenie. Było jak kiedyś, w czasie, którego nigdy sobie nie przypomni, gdy utożsamiał się z całą rzeczywistością i nie umiał wyróżnić z niej siebie. Poczuł życzliwość świata.
Potem opowiadał innym – a inni kiwali głowami – że wilk przeprowadził go przez coś, że nie zjawił się przez przypadek.
Co o sobie wiemy
Większość z nas nie zdaje sobie sprawy z tego, że zwierzęta są tuż obok. Że częściej nas czują, słyszą, widzą i obserwują niż my je. Wiadomo za to dokładnie, jak blisko – a raczej: jak daleko – chcielibyśmy od nich żyć.
Jedenaście kilometrów – to średni dystans deklarowany przez uczestników ankiety Marty Jermaczek-Sitak, ekolożki i edukatorki przyrodniczej, w odpowiedzi na pytanie: „W jakiej odległości od miejsca zamieszkania tolerowałbyś/tolerowałabyś bobra?”. Bóbr i tak wypadł najlepiej – żubra akceptujemy 16 kilometrów od domu, wilka – 31, niedźwiedzia – 41. Najdalej, 52 kilometry, oddalilibyśmy chętnie żmiję zygzakowatą.
Gdyby nałożyć te projekcje na mapę Polski, okazałoby się, że dla dzikich zwierząt miejsca nie ma w niej w ogóle.
– Te ogromne odległości ujawniają brak wiedzy o dzikiej przyrodzie – mówi Jermaczek-Sitak. – Bobry mało się przemieszczają, nie mówiąc już o tym, że nie zagrażają komukolwiek nawet z odległości kilkuset metrów. Z kolei wilk pokonuje czasem w ciągu nocy kilkadziesiąt kilometrów.
Ci sami ankietowani pisali o swoim przywiązaniu do ochrony środowiska. Pozostawić bez zagospodarowania przez człowieka chcieliby ponad jedną piątą powierzchni Polski. Dzikość – reprezentowana przez słowa „puszcza”, „naturalność”, „głusza”, ale też „mokradło” i „bagno” – większości kojarzyła się pozytywnie. Doceniali zdrowotne funkcje przyrody, wskazywali na nią jako źródło doznań duchowych, a nawet patriotycznej dumy.
Jermaczek-Sitak: – We wsi niedaleko Zielonej Góry, gdzie mieszkam, pod lasem buduje się wiele domów. Ale równocześnie rośnie biofobia. Żywe staje się coraz bardziej obce. Świetnie to widać na forach ogrodniczych w internecie. Piszą tam ludzie, którzy chcą żyć otoczeni zielenią. A króluje jeden temat: co i w jaki sposób zwalczać.
Wygląda więc na to, że choć fantazjujemy o domu w Bieszczadach, chcemy jeździć za miasto i wychować dzieci jak najbliżej przyrody, gdy przychodzi co do czego – odpychamy ją od siebie jak najmocniej. Dlaczego?
Zagłaskać lub zastrzelić
Pierwsza odpowiedź: w którymś momencie między ucieczką ze wsi do miast a „powrotem do natury” zapomnieliśmy, jaka naprawdę jest przyroda.
– Jako cywilizacja znaleźliśmy się w tragicznym punkcie – mówi prof. Piotr Tryjanowski, biolog, kierownik Katedry Zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. – Nasza zdolność rozpoznawania pokémonów jest dużo większa niż roślin i zwierząt za płotem.
I to dosłownie: gdy badacze z Cambridge pokazali brytyjskim ośmiolatkom karty z wizerunkami postaci z japońskich anime oraz pospolitych roślin i zwierząt, poprawnie zidentyfikowały one 78 proc. pokémonów – i tylko 53 proc. gatunków.
Według ONZ codziennie miastom na świecie przybywa po 160 tys. mieszkańców. To jedna z miar tego, jak oddalamy się od natury. – „Dzikość” to termin przereklamowany, występuje głównie w wyobraźni – twierdzi prof. Tryjanowski. – W rzeczywistości nasz stosunek do zwierząt mieści się między skrajnościami: zagłaskać na śmierć albo zastrzelić. A źródło obu tkwi w niewiedzy.
Ta, jak przekonuje badacz, nie ogranicza się do mieszkańców miast. Za przykład służą nasze relacje z wilkami, które największe emocje budzą na terenach pasterskich. Z jednej strony niektóre organizacje ekologiczne portretują je jako niemal wegetarian, z drugiej gospodarze oszczędzają na zagrodach i psach stróżujących, wręcz prosząc się o atak dzikiej zwierzyny na trzodę. – Wielu rolników reprezentuje skrajny ekonomizm, chcą zasiać każdy metr kwadratowy pola. Jeśli sadzimy buraki cukrowe lub kukurydzę tuż przy ścianie lasu, sami zachęcamy zwierzęta, żeby z tego korzystały. W pobliże domów zaprasza je też marnotrawiona żywność – wylicza biolog.
Rozwiązanie? Spory z przyrodą rozwiązywać lokalnie. W Rumunii i Słowacji problem z niedźwiedziami wchodzącymi do wsi zakończyło postawienie zamykanych koszy. Z czeskiego Zaolzia, gdzie ze swoimi współpracownikami prof. Tryjanowski mierzył poziom stresu owiec chronionych przez psy stróżujące, równie prosta lekcja płynie dla człowieka: zainwestowanie w zabezpieczenia zmniejsza straty. I pretensje do natury.
Natura boli
Uzasadnienia drugiej odpowiedzi – że za skomplikowany stosunek do dzikości odpowiadają nasze nierealistyczne oczekiwania – poszukamy wśród kotów i psów. Prof. Dorota Rancew-Sikora, socjolożka z Uniwersytetu Gdańskiego, przekonuje, że zwierzęta dzielimy na te towarzyszące, które żyją według ludzkich reguł, neutralne zwierzęta użytkowe oraz na zwierzęta „dzikie” i „wyrzutki”. W tej ostatniej kategorii mieszczą się też te, które nie spełniły naszych oczekiwań i stały się problemem, takie jak agresywne „anty-psy” czy rozmnażające się ponad miarę i zasiedlające piwnice „anty-koty”.
– Jeśli potrafimy wychować psa tak, aby dostosował się do norm społecznego świata ludzi, zaczynamy go traktować jak członka naszego świata. Hodowane pająki i ryby, które już nie są w stanie spełnić naszych społecznych oczekiwań, trzymamy w przestrzeniach izolowanych. Na końcu jest dzika przyroda, która składa się z osobników nieprzystosowanych do naszych domów. To my w świecie dzikiej przyrody jesteśmy narażeni na niewygodę, a czasem niepokój i ból, bo funkcjonujemy w niej jako drapane, gryzione, potykające się ciało – wyjaśnia prof. Rancew-Sikora.
Czytaj także: Lew nasz powszedni - rozmowa z biologiem Mikołajem Golachowskim
Można więc uznać, że dla ekologów to wyzwanie PR-owe. Świat dzikiej przyrody powinien przetrwać właśnie w „nieludzkiej”, bezosobowej formie – o nią zaś organizacjom ekologicznym walczyć jest trudniej niż o dobrostan czy zmniejszenie cierpienia psów, kotów albo koni. Brakuje połączenia, które zwiększyłoby dbałość o dzikość, lecz nie opierałoby się na relacji z konkretnym osobnikiem czy egzemplarzem rośliny. Przyroda – inaczej niż obecne w mediach historie tatrzańskiej niedźwiedzicy Magdy czy, niedawno, pumy Nubii – nie ma jednego imienia.
Marta Jermaczek-Sitak: – Dzikość jest zimna, szorstka, włochata. My zaś zamykamy się w sztuczności i cieple, wśród przedmiotów o kształtach i fakturze, które sami wybierzemy. Myślę, że coraz bardziej oddzielamy się od wszelkiego innego życia. Już nie tylko od niedźwiedzia, komara czy ropuchy. Także od innych ludzi. Przeszkadzać zaczyna nam nawet ich zapach.
Między źdźbłami
W Polsce ze strony dzikich zwierząt czyha na człowieka niewiele zagrożeń. Lęk przed nimi jest jednak spory, a najbardziej wpływa na niego nie wilk, niedźwiedź ani nawet jadowita żmija – lecz mikroskopijny kleszcz pospolity.
To negatywny bohater kampanii ostrzegających przed przenoszonymi przez niego wirusami (m.in. kleszczowego zapalenia mózgu) i bakteriami (w tym powodującymi boreliozę – chorobę, która nieleczona może powodować zapalenia stawów i zaburzenia neurologiczne). W ostatnich latach populacja kleszczy znacznie się zwiększyła, sezonowo nosicielami patogenów może być nawet kilkadziesiąt procent osobników.
Problem więc istnieje – warto jednak się zastanowić, gdzie kończy się zalecana ostrożność, a zaczyna uogólniony, nieracjonalny lęk. Jermaczek-Sitak, która w swojej ankiecie przepytywała głównie rodziców małych dzieci, obserwuje ich często także na warsztatach przyrodniczych, organizowanych w ramach demokratycznej Wolnej Szkoły w Zielonej Górze. – To już nie las, w którym mieszka zły wilk z „Czerwonego Kapturka”, jest niebezpieczny, nie bagna czy mokradła, ale łąki i pola, gdzie na dzieci czyhają kleszcze – mówi ekolożka. – Zanim rodzice puszczą tam najmłodszych, spryskują je repelentami, zakładają wisiorki z ultradźwiękami, ubierają jak na wojnę. Mało jest w tym przestrzeni na samodzielne rozpoznawanie zagrożeń.
Przykładem, tłumaczą przyrodnicy, służą kraje nordyckie. W Finlandii nauka współżycia z naturą zaczyna się już w przedszkolu. Wystarczy ubrać dziecko w strój odporny na deszcz i zimno – i może tak spędzać na zewnątrz długie godziny. Robi to stosunkowo samodzielnie, bezpośrednio doświadcza przyrody.
– Tylko obcowanie z nią uczy, jak działa ta rzeczywistość – przekonuje prof. Dorota Rancew-Sikora. – Trzeba samemu wejść do lasu. W filmie, bajce, przy pluszowych misiach, wszędzie tam, gdzie dominuje nasze wyobrażenie o dzikim zwierzęciu, ukryte są ludzka fantazja i logika świata społecznego. Taka, której w przyrodzie nie ma. Nauka przez doświadczenie pomaga pozbyć się lęku, ale i przyzwyczajenia do wygody. Nie zapewnią tego ani wytwory kultury, ani tradycyjna wiedza – mówi socjolożka.
Dodaje też: zbyt często przenosimy na dzieci własne lęki przed dziką przyrodą. – Korczak zachęcał do wychowywania, w którym na początku pogodzimy się z tym, że dziecku może coś się zdarzyć nieprzyjemnego, że może nawet zginąć. Oczywiście, to podejście radykalne, nie chodzi o narażanie dziecka na niebezpieczeństwo, lecz danie mu możliwości samodzielnego doświadczania. W Polsce śmierć ze strony dzikiej przyrody zdarza się skrajnie rzadko. Ale przyroda opiera się na zasadach życia i siłach śmierci. A my, patrząc na nią przez pryzmat wytworów kultury, mamy skłonność, by tej śmiertelności zaprzeczać. To bolesne zderzenie. Nadmierny lęk rodziców jest destrukcyjny i dla dziecka, i dla dzikiej przyrody, bo wychowujemy człowieka, który nie będzie jej lubił, znał ani rozumiał – mówi Rancew-Sikora.
Nowe zagrożenia
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu ludziom zdarzało się spać pod jednym dachem ze zwierzętami gospodarskimi. Dziś w wielu wsiach nie ma już ani jednej kury. Domy wyładniały, gospodarze dbają o to, aby między kostką brukową nie zagnieździł się najmniejszy nawet mech. Trawniki strzyżone są co sobotę.
Czytaj także: Tadeusz Sławek: Z tamtej strony płotu
To, co brzmi jak wielkomiejski stereotyp wsi, jest też scenariuszem, który kilka dekad wcześniej przerobiła wieś na Zachodzie. Z dużym prawdopodobieństwem można więc przewidzieć przyszłość polskiej. Gdy mowa o masowym uprzemysłowieniu, uprawach wielkoobszarowych, dużych, zamkniętych hodowlach oraz wsi jako miejscu zamieszkania ludzi z miast – ekonomiści słyszą „rozwój” i „postęp”. Biolodzy natomiast – „masowe wymieranie”. Bo zmiana wsi to również przebudowa ekosystemów.
Jednym z ich efektów jest migracja zwierząt na przedmieścia. Prof. Piotr Tryjanowski, współautor opracowania „Zwierzęta konfliktowe w miastach”, od dawna wskazuje na związane z nią zagrożenia i koszty.
– To już nie ataki zwierząt dzikich na zwierzęta gospodarskie, lecz kolizje komunikacyjne z udziałem tych pierwszych stają się głównym zmartwieniem człowieka. W 2019 r. w samym tylko Poznaniu doszło do kilkuset zderzeń samochodów z dzikami. Służby miejskie odebrały blisko tysiąc zgłoszeń z prośbą o interwencje w związku z pojawieniem się tych zwierząt – mówi biolog. – Inne wyzwanie to zoonozy, czyli choroby odzwierzęce. Dzikie osobniki to rezerwuar patogenów i pasożytów. Takie zwierzę wcale nie musi ugryźć, wystarczy, że zostawi odchody. Dużo mówimy o toksoplazmozie, którą przenoszą koty, ale skala chorób odzwierzęcych jest w Polsce wciąż niedoszacowana.
Zagrożeniem mogą być też sprowadzane z zewnątrz gatunki inwazyjne. – Nie poddajemy ich solidnej kwarantannie, kwitnie przemyt, sprowadzane osobniki są czasem błędnie opisywane i rozpoznawane – wzdycha profesor. A to dopiero początek długiej listy zagrożeń wynikających nie tyle z charakteru przyrody, co zmian, jakie wprowadza w niej człowiek.
– Edukacja i prognozy, nawet te czarne, to jedno. Trzeba też odbudowywać więź – uspokaja na koniec Marta Jermaczek-Sitak. – Na szczęście przybywa ludzi, którzy nie wstydzą się pisać o swoich mistycznych doświadczeniach z przyrodą. Podczas Kręgu Kobiet, w którym brałam udział, jedna z uczestniczek opowiadała o rozmowach z dębem, który dla niej jest mentorem. Od słowa do słowa okazało się, że niemal każda z nas przeszła przez podobne doświadczenie. Ja też dzisiaj poprzytulałam się do wiekowej brzozy – drzewa, które daje mi siłę, zwłaszcza w momentach, kiedy jest gorzej. Polecam.
▪ ▪ ▪
Wilk wrócił do człowieka jeszcze raz. Ten wiele lat później spotkał go w dzień swoich urodzin (to na pewno przypadek). A nawet – o godzinie, w której się urodził (też przypadek). Wysoko, na zboczu najpiękniejszej góry, na skraju lasu i polany, którą znów oświetlało październikowe, ciepłe wciąż słońce.
Tym razem patrzyli na siebie tylko sekundę. Wiatr huczał od rana, wiało od strony zwierzęcia, człowiek wyłonił się nagle, zza przysłoniętego kopcem kamieni zakrętu ścieżki – tylko dlatego (przez przypadek) znaleźli się tak blisko. Po tej sekundzie rozpoznania półroczny wilk, z jeszcze jasną sierścią na brzuchu i szczupłymi łapami, odbił do tyłu, skoczył za krzaki borówek – i tyle go było.
Człowiek poszedł za nim, ale – oczywiście – już nigdy go nie spotkał. ©℗