Lew nasz powszedni

Mikołaj Golachowski, biolog: Człowiek wpada do swoich sąsiadów zwierząt i zamiast poprosić o pożyczenie cukru, obrabia pół mieszkania.

07.12.2020

Czyta się kilka minut

 / PATTY WANG / ARCHIWUM PRYWATNE
/ PATTY WANG / ARCHIWUM PRYWATNE

KRZYSZTOF STORY: Opisaliśmy dwa miliony gatunków roślin i zwierząt. Policzyliśmy, że na odkrycie może czekać dziesięć razy więcej. Dzielimy planetę – jakimi jesteśmy sąsiadami?

MIKOŁAJ GOLACHOWSKI: Beznadziejnymi, bo w ogóle nie zachowujemy się jak sąsiad, tylko jak prezes spółdzielni mieszkaniowej, który chce wszystkim rządzić.

Kiedyś to homo sapiens był zależny od wszystkiego, co żyło wokół. Dziś reszta przyrody jest zdana na naszą łaskę. Czy był gdzieś po drodze moment równowagi?

Już 70 tys. lat temu polowania i wykorzystanie przez ludzi ognia przyczyniły się do wyginięcia australijskiej megafauny. Ale do czasów rewolucji przemysłowej mogliśmy mówić o równowadze. Nie mieliśmy narzędzi, by ją naruszyć.

Człowieka zwykle obsadzamy w roli złoczyńcy, ale większość z 7,5 mld ludzi chce po prostu przeżyć. Zjeść, wyspać się, rozmnożyć. Tygrysy robią to samo i nikt nie ma do nich pretensji o zabite jelonki.

Tygrysy nie zmieniają przy okazji całej planety.

Bo nie umieją.

Być może tylko dlatego. Ale rzeczywistość jest taka, że w przyrodzie tylko człowiek wychodzi poza swoje mieszkanie. Wpadamy do sąsiadów i zamiast poprosić o pożyczenie cukru, obrabiamy pół mieszkania.

Mamy władzę.

Zgoda. I powinniśmy wziąć odpowiedzialność za to, jak z niej korzystamy.

Zdefiniujmy jedno pojęcie ważne dla przyrodniczego sąsiedztwa. Bioróżnorodność to…

…przyjęta w ekologii miara bogactwa ekosystemu. Skupia się na tym, ile gatunków w nim występuje.

Czystość złota mierzy się w karatach, a bogactwo ekosystemu?

Najczęściej współczynnikiem Shannona-Wienera. Określa prawdopodobieństwo, że dwa losowo wybrane osobniki będą należały do różnych gatunków. Ale analogię z karatami bym poprawił. Odpowiednikiem bogatego ekosystemu nie będzie czyste złoto, tylko miska pełna klejnotów, metali, kamieni szlachetnych.

Im więcej, tym lepiej?

Tak, ale to uproszczenie. Niektóre miejsca wymuszają mniejszą bioróżnorodność, ale to wcale nie obniża ich wartości. Na przykład Antarktyka charakteryzuje się ogromnymi liczebnościami populacji, jest niesamowicie bogatym środowiskiem, ale gatunków ptaków czy ssaków jest tam ledwie kilkanaście.

Polski klimat nie narzuca tak surowych warunków.

Naszym naturalnym ekosystemem jest las liściasty, choć najwięcej posadziliśmy iglastych. W obydwu przypadkach bioróżnorodność w kraju powinna być i najczęściej jest dość wysoka.

Co nam to daje?

Istnienie tego czy innego gatunku nie wymaga uzasadnienia. Nie musi się nam „kalkulować”. Jest wartością samą w sobie. Jeśli coś istnieje, nie należy tego niszczyć. Zaprzeczeniem bioróżnorodności jest monokultura. Pole żyta po horyzont albo las, w którym rośnie tylko sosna. Niesamowicie produktywny ekosystem o zerowej bioróżnorodności. Teoretycznie bardzo łatwy w obsłudze. Potrzebujemy go, bo oferuje dużo jedzenia. Tylko że nie uprawiamy żyta w próżni. Cała przyroda jest kaskadą powiązań, a my o wielu z tych zależności nie mamy pojęcia. Nie wiemy, bez czego nasze żyto, nasza sosna nie są w stanie rosnąć. Nie umiemy i nie powinniśmy segregować gatunków na te potrzebne i te zbędne.

Szacuje się, że co 25 minut wymiera jeden gatunek zwierząt. Czym ryzykujemy pozbywając się sąsiadów?

Po pierwsze: głodem. Bioróżnorodność jest gwarancją odporności ekosystemu na zmiany. Wróćmy na nasze pole żyta. Wyobraźmy sobie, że dookoła nie ma wielu drapieżników – ptaków, owadów, gryzoni. Wystarczy, że pojawi się jeden gatunek, który lubi żyto. Tracimy wszystko. Podobnie jeśli nagle okaże się, że roślin nie ma już kto zapylać. Ponad 80 proc. roślin uprawnych jest zapylanych przez owady, których liczba na świecie od lat drastycznie spada.

Po drugie: w skali globalnej różnorodne ekosystemy są bezcenne. Oceany, lasy deszczowe pochłaniają miliony ton dwutlenku węgla. Niszcząc sprawnie działające ekosystemy, przyspieszamy zmiany klimatu.


Czytaj także: Marcin Żyła: Daleko od bobra


Po trzecie: często niszczymy gatunki, zanim zdążymy je porządnie zbadać i opisać, organizmy, które mogą okazać się przydatne w medycynie, przemyśle, nauce. Niszcząc rafę koralową, nie mamy pojęcia, czy na jej dnie nie leży lekarstwo na raka.

Globalne zmiany są ważne, ale zostańmy na polskim polu z żytem.

Nie da się wykroić części przyrody i rozpatrywać jej osobno. Ale i na tym polu coraz częściej orientujemy się, że bez dobrych układów z sąsiadami daleko nie zajedziemy. Wprowadza się zadrzewienia śródpolne, sadzi pasy kwiatów i chwastów jako dom dla ptaków i owadów.

Skoro mówimy o pozytywach, to w Polsce od 2000 r. populacja niedźwiedzi wzrosła o 148, rysi o 50, a wilków – o 164 procent. Duża fauna odradza się w całej Europie.

Wiadomo, że ochrona dużych zwierząt jest spektakularna i relatywnie prosta, bo skupiasz się na jednym gatunku. To nie zmienia faktu, że powrót tej dzikości jest jednym z naszych największych sukcesów w ochronie przyrody. Historia reintrodukcji żubra w Białowieży jest opisana w podręcznikach ekologii na całym świecie.

Nie wszyscy się z tego powrotu cieszą. Zwłaszcza ci, którzy muszą sąsiadować z wilkami, jeleniami, bobrami.

Zwłaszcza wilk budzi ogromne emocje, zupełnie bez swojej winy. Ale zobaczmy, że strach przed wilkiem występuje wyłącznie na terenach, gdzie one wróciły stosunkowo niedawno. W Puszczy Białowieskiej nikt nie boi się wilków, bo one są tam od zawsze. Myśmy się po prostu od bliskości natury odzwyczaili.

Dużo łatwiej jest lubić wilka z perspektywy warszawskiej kawiarni, niż hodując owce w Bieszczadach.

Sąsiedztwo wymaga ustępstw z obu stron. Porównajmy Bieszczady z Tatrami, gdzie też wilki żyją od zawsze, a wypadków praktycznie nie ma. W Tatrach od wieków funkcjonowała tradycja wypasu owiec. Zwierzęta były strzeżone przez psy i pasterzy. Bieszczady po wojnie opustoszały, także z powodu wysiedleń. Na miejsce dawnych mieszkańców przyjechali niespełnieni romantycy, awanturnicy – „bieszczadzcy kowboje”. Wypasali owce i krowy bez odpowiednich zabezpieczeń. To jedna z przyczyn konfliktu trwającego do dziś.

Psy pasterskie są rozwiązaniem?

Każda metoda redukcji konfliktu jest rozwiązaniem. Na konflikcie cierpi wyłącznie natura, bo to my zawsze mamy decydujący głos. Rozwiązania są często proste. W przypadku wilków: psy, ­fladry, pastuchy elektryczne. Regionalne Dyrekcje Ochrony Środowiska od kilku lat finansują takie zakupy dla hodowców.

Najwięcej szkód w Polsce powodują ssaki kopytne – sarny, jelenie, dziki. Na drugim miejscu są bobry. Tutaj nie ma łatwych sposobów zażegnania konfliktu.

Bóbr nie oddala się od cieków wodnych. Jeśli zostawimy mu sto metrów nieużytku od rzeki, nic nam nie zrobi. Buduje tamę i zalewa ten obszar, co dodatkowo zwiększa bioróżnorodność i funduje nam darmową retencję wody. Możemy go zabić lub przegonić, ale wtedy tracimy też wszystkie korzyści. To jest kwestia filozofii podejścia do przyrody.

Jestem rolnikiem znad Bugu czy Warty. Nie ma filozofii, którą przekonano by mnie do oddania stu metrów pola bobrom.

Bo filozofia ma działać na poziomie państwa, decyzji politycznych. Nie zgadzam się na obarczanie nią zwykłych ludzi. Jako rolnik też nie dbałbym o retencję, bioróżnorodność i to, co mówią ekolodzy. Dbałbym przede wszystkim o to, żeby wyżywić swoją rodzinę, i to trzeba szanować.

Jak ma w tym pomóc państwo?

Odszkodowaniami, dotacjami, wsparciem uzależnionym od ochrony przyrody. Forsą po prostu. Pięknem przyrody jeszcze nikt się nie najadł. A przecież ten rolnik czy hodowca w mikroskali ma ze swoimi dzikimi sąsiadami same problemy. Korzyści czerpie cała wspólnota i wspólnota powinna za nie zapłacić.

W Polsce funkcjonuje system odszkodowań za owce zjedzone przez wilki, pola zalane przez bobry, zboże zjedzone przez sarny.

I to całkiem sprawnie. Ale ten mechanizm można by jeszcze rozszerzyć. Na przykład o dotacje dla samorządów na terenach cennych przyrodniczo, jeśli zdecydują się je chronić.

Ten postulat wybrzmiał podczas protestów w Puszczy Białowieskiej.

Dla ludzi mieszkających wokół Białowieży ta puszcza jest zwykłym lasem. Pierwszym, jaki poznali w dzieciństwie. Korzystają z niego od pokoleń. I nagle z Warszawy przyjeżdżają politycy, urzędnicy z UNESCO i mówią, że to jest światowe dziedzictwo, z którego korzystać nie mogą, ale nie oferują rozwiązań. Złość na taką arogancję jest naturalna.

I potwierdza, że najłatwiej kochać dzikość, będąc daleko od niej.

Najłatwiej oglądając filmy i zdjęcia w sieci i rozczulając się uroczymi zwierzołkami. To tzw. bambizm – od jelonka z bajki Disneya.

Bambizm. Nowe słowo.

Ja sam jestem umiarkowanym bambistą. Wzrusza mnie piękno przyrody. Dodatkowo mam ten komfort, że utrzymanie mojej rodziny nie zależy od ilości plonów czy ściętych drzew. Nie wszyscy go mają i nie można ludziom narzucać własnych, wygodnych standardów – to się nazywa opresja. Należy zaakceptować, że część lasów to plantacje desek i temu mają służyć. Nie mogę płakać po każdym ściętym drzewie, nawet jeśli mam takie tendencje, bo nawet teraz siedzę i wymądrzam się znad drewnianego biurka.

Są tereny, które należy chronić bezwzględnie?

Tak, w Polsce jednym z takich obszarów jest właśnie Białowieża. Tylko że tego nie da się zrobić z pominięciem ludzi, którzy tam mieszkają i od lat żyją z tej puszczy.

Co można im zaproponować?

Ponownie: pieniądze. Utrzymanie rodziny. Bo na tym, a nie na ścinaniu drzew, tak naprawdę zależy każdemu z nas. Pokazywanie, jak zarobić na ochronie przyrody, jak pogodzić ją z domowym budżetem, jest najważniejszym zadaniem ekologów.

Nawet jeśli ekolodzy robią to z powodów czysto bambistycznych?

Zwłaszcza wtedy. Jestem przekonany, że najważniejszą rolę w ochronie ­przyrody mają nie naukowcy, tylko prawnicy i ekonomiści. Bo to oni mają szansę stworzyć realną zmianę.

Ta zmiana w Białowieży już się zaczęła i opiera się na turystyce. Tylko odwiedzający Puszczę ornitolodzy zostawiają tam 8 mln zł rocznie.

Turystyka już w paru przypadkach okazała się najlepszym pomysłem na nasze sąsiedztwo z przyrodą. Moim ulubionym przykładem są goryle w Tanzanii. Przez lata, pomimo groźby kary śmierci, polowali na nie kłusownicy. Za zabitą sztukę zarabiali np. 50 dolarów. Prawdziwe pieniądze brał pośrednik, który sprzedawał np. rękę goryla jako gustowną popielniczkę jakiemuś zwyrodnialcowi. W latach 80. pojawiły się tam firmy turystyczne. Nagle okazało się, że goryl jest więcej wart żywy niż martwy. I ci sami ludzie po prostu odłożyli karabiny i zaczęli prowadzić turystów, żeby sobie zobaczyli tego goryla. Ich żony pootwierały restauracje i hotele, zarabiając wielokrotnie więcej niż na kłusownictwie.

Sam pracuje Pan jako przewodnik, zabiera turystów do Arktyki i Antarktyki. Ten biznes też wiąże się z kosztami dla środowiska.

Oczywiście. Ale odpowiedzialnie prowadzona turystyka przyrodnicza jest ratunkiem dla wielu miejsc. Co do mojej pracy, mam dwa spostrzeżenia. Pierwsze jest takie, że Ziemia nam się skurczyła. Antarktyka będzie eksploatowana tak czy inaczej. Wolę tam wozić wyedukowanych turystów i zarażać ich miłością do przyrody niż górników, hutników i poszukiwaczy ropy naftowej. Drugie: turystyka zwiększa kontrolę. Do lat 80. wszystkie stacje antarktyczne wyrzucały śmieci gdzie popadnie. Dopiero gdy turyści zaczęli docierać w okolice amerykańskiej stacji McMurdo, oczy amerykańskich podatników zobaczyły, jaki bałagan jest finansowany z ich pieniędzy. Problem zniknął bardzo szybko.

Wiele czasu spędza Pan w polarnych regionach. Tam przyroda może zabić, sąsiedztwo z nią jest mniej uczuciowe.

Zupełnie się nie zgadzam. Jeśli coś może mnie zabić, poświęcam temu czemuś całą uwagę i wszystkie emocje. To bardzo uczuciowe.

Czy od mieszkających tam ludzi możemy się czegoś nauczyć?

Często się maluje taki obrazek, że Inuici i inni mieszkańcy Arktyki żyją w cudownej harmonii z naturą. Że są szlachetniejsi. Moim zdaniem to pozytywny rasizm. Są dokładnie tacy jak my: niektórzy źli, inni szlachetni, większość pośrodku. W harmonii z naturą żyli, gdy nie mieli innych możliwości technicznych. Gdy pozyskali broń palną, prawie wytępili ogromne stada karibu. Czego możemy się nauczyć? Może tego, że ludzka chciwość jest uniwersalna.

Czy chciwość jest jedynym problemem? W każdym ekosystemie duży mięsożerca to crème de la crème. Najrzadszy gatunek na szczycie łańcucha pokarmowego. I w kontrze do tego homo sapiens: ponad 7 mld osobników, większość je mięso.

Bardzo łatwo powiedzieć: „jest nas za dużo”. Nie powiem tak. Nawet przy tej liczebności jesteśmy w stanie się wyżywić, gdybyśmy potrafili się uczciwie dzielić. Nie marnować jedzenia. Jeść mniej mięsa, podnieść jego cenę, by odzwierciedlała koszty dla środowiska. Gdyby nie było tej hodowli przemysłowej, raz na jakiś czas mógłbym zjeść kotleta na obiad. I wtedy byłaby to tylko sprawa mojego sumienia. A dzisiaj to niestety kwestia sytuacji na całej planecie.

Jest Pan weganinem?

Nie. Chociaż to byłaby najuczciwsza postawa.

Dlaczego?

Też nie jestem wolny od tych wszystkich przyzwyczajeń, wychowania i modelu dzisiejszego świata. Dlaczego miałbym być? Ale zamierzam to zmienić.

Na koniec pomówmy o rozwiązaniach. Mówił Pan o turystyce, ale to nie zadziała wszędzie. Nie każdy las w Polsce, który wymaga ochrony, zostanie Białowieżą.

Większość tych pięknych historii sukcesu w jakiejś części opiera się na turystyce. Trudno znaleźć inny sposób zarabiania na przyrodzie bez krzywdzenia jej. Może technologia?

W jednym z odcinków serialu „Czarne lustro” pszczoły wymarły i zastąpiono je dronami.

To jest jakaś szansa. Rolnictwo bezglebowe, syntetyczne mięso – to technologie, które mogą nam pozwolić się pogodzić z przyrodą. Ale rzeczywisty problem jest w naszych głowach: daliśmy sobie wmówić, że chciwość jest cnotą. Powtórzę za Davidem Attenborough: „Jeśli ktoś wierzy w ciągły rozwój na planecie, która nie rośnie wraz z nami, jest albo szaleńcem, albo ekonomistą”.

Te technologie to pieśń przyszłości. Dzisiaj nie mamy łatwego rozwiązania na dobre sąsiedztwo z dzikością.

Musimy więc korzystać z rozwiązań trudnych. Musimy zachowywać równowagę i dbać o bioróżnorodność nawet tam, gdzie ścieramy się z przyrodą. Czy jesteśmy gotowi? Wątpię, bo stworzyliśmy problemy zbyt skomplikowane dla nas samych. Nasz mózg nadal jest przystosowany do uciekania na drzewo przed lwem, a nie projektowania wieloletniej strategii ochrony bioróżnorodności, żeby w ogóle było przed kim uciekać.

Ale pewnych sukcesów nam nie można odmówić.

I większość z nich opierała się na ekonomii. Albo na twardym egzekwowaniu przepisów i kar. Czyli też ekonomii. Indonezja regularnie wysadza w powietrze schwytane statki kłusownicze. Georgia Południowa restrykcyjnie sprawdza techniki połowu, które wcześniej masowo zabijały podpływające do haków albatrosy. Od czterech lat nie zginął ani jeden. To chyba jedyny kierunek – wykorzystywać mechanizmy ekonomiczne, by ochrona przyrody się opłacała.

A jeśli ich nie ma?

Stworzyć nowe. ©

 

DR MIKOŁAJ GOLACHOWSKI jest ­biologiem, polarnikiem, popularyzatorem nauki i autorem książek przyrodniczych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2020