Czyim głosem mówi Kościół

Nie znam nikogo, kto straciłby wiarę przez ks. Bonieckiego, znam dziesiątki takich, którzy dzięki niemu ją mają. Takich, w których „dezorientację co do nauczania Kościoła”, „poważne zamieszanie, a nawet zgorszenie” wywołał nie on, ale jego przełożeni.

28.11.2017

Czyta się kilka minut

Ks. Adam Boniecki,   Stegny, Warszawa, 23 listopada 2017 r. / MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”
Ks. Adam Boniecki, Stegny, Warszawa, 23 listopada 2017 r. / MACIEJ ZIENKIEWICZ DLA „TP”

Pisałem nie tak dawno na tych łamach o wydanym właśnie w Polsce eseju dwojga naukowców, Naomi Oreskes i Erica M. Conwaya („Upadek cywilizacji zachodniej”), którzy wykonali ciekawe intelektualne ćwiczenie: wcielając się w pracującego za kilkaset lat chińskiego historyka, próbują ustalić, jak doszło do tego, że ludzkość w XXI wieku własnoręcznie doprowadziła się na skraj autodestrukcji. Autorom książki chodziło głównie o to, że mając na stole wszystkie dane niezbędne do podjęcia decyzji mogących uratować nasze wnuki przed katastrofą klimatyczną i spowodowanymi przez nią megamigracjami, epidemiami, wymieraniem całych kontynentów – nie robimy nic i nadal pozwalamy otumaniać się tym, co powtarzają: „zawsze jakoś było, to i teraz jakoś będzie”. Roboczą datę Armageddonu autorzy wyznaczyli na rok 2093, przyznając, że specjalnie wybrali taką, której sami nie dożyją, by nikt nie czepiał się ich, że się pomylili.

Czy Chrystus jest podzielony?

Spiętrzenie zdarzeń w polskim Kościele w ostatnich tygodniach sprawiło, że mam ochotę wykonać na tym poletku analogiczne ćwiczenie. Uświadomić sobie, że bieg, o którym tak pięknie pisze święty Paweł w 2 Liście do Tymoteusza („w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”), to nie solowy sprint, tylko sztafeta. I że od stanu Kościoła w Polsce w 2017 r. zależeć będzie ściśle stan owego Kościoła w Roku Pańskim dajmy na to 2067.

W moim prywatnym odczuciu, jeśli tylko będziemy konsekwentnie podążać dzisiejszym kursem, owe 50 lat powinno nam wystarczyć na dotarcie do punktu opisywanego przez tegoż świętego Pawła, który w 1 Liście do Koryntian upominał młodą chrześcijańską gminę, że – mimo swych mikrych rozmiarów – już zdążyła podzielić się na archipelag podgrupek, rywalizujących o to, kto ma lepszych nauczycieli („Mówię o tym, co każdy z was mówi: Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa. Czyż Chrystus jest podzielony?”).

Przyznam, że po raz pierwszy na poważnie pomyślałem o tym, jakie to eklezjalne zgliszcza po jedności zostawimy w spadku naszym zstępnym, po tym, jak przeczytałem komunikat władz Zgromadzenia Księży Marianów, po raz kolejny nakładających knebel na swojego współbrata, księdza Adama Bonieckiego.

Pal sześć stanowiący (że użyję pięknego kościelnego słowa) antyświadectwo styl, z jakim zakonna młodzież (w średnim wieku) obchodzi się z byłym owego zakonu generałem, przeczołgując 83-latka jak nowicjusza. Rzecz w powodach decyzji, które podano nam dwa: kazanie, które powiedział ksiądz Adam na pogrzebie Piotra Szczęsnego, oraz to, że dał się sfotografować z tabliczką z napisem „LGBT”, które to zdjęcie zostało później – bez jego wiedzy – wykorzystane w jakiejś akcji.

Dwa zarzuty

Co do kwestii drugiej: od słynnej historii z fotką z Nergalem, przy całym moim ogromnym szacunku do ks. Adama, jestem zdania, że zdjęcia akurat mógłby robić ciut ostrożniej. Powinien mieć świadomość, że nie są one już tym, czym były jeszcze dwie czy trzy dekady temu: pamiątką, relacją z wydarzenia, formą okazania sympatii, miłym gestem. Dziś, w dobie komunikacji opierającej się na obrazkach, reklam, w których twarz znanej osoby sprzedaje o X więcej parówek – częściej są przeliczalnym na złote polskie kapitałem albo deklaracją ideologicznej przynależności.

„Uhandlowienie” wizualnej reprezentacji osoby to temat na osobny esej, nadal jednak wydaje się, że coś, co powinno zostać załatwione z ks. Adamem – który nie do końca może czuć niuanse instagramowego i snapchatowego świata – przy ciastkach i herbacie, zostało zamienione w publiczne upokarzanie nestora. Z zupełnie innego przecież powodu, który pięknie się ujawni, gdy na tapetę weźmiemy zarzut pierwszy: kazanie na pogrzebie człowieka, który dokonał samospalenia w proteście przeciwko poczynaniom obecnej władzy.

W tekście homilii wygłoszonej wówczas przez ks. Adama nikomu nie udało się jeszcze (stan na chwilę pisania tego tekstu) znaleźć choć jednego zdania stojącego w sprzeczności z Ewangelią. Zakonne władze piszą jednak, że wywołało ono „wśród licznych wiernych dezorientację co do nauczania Kościoła odnośnie moralnej oceny samobójstwa”. Dalej mówią o spowodowanym przez księdza Adama „poważnym zamieszaniu, a nawet zgorszeniu”. Cóż, ja – podobnie jak władze prowincji marianów – też znam paru wiernych (myślę, że wystarczająco dużo, by stwierdzić, że znam „licznych wiernych”). Nie zauważyłem wśród nich ani jednego, który wysłuchawszy kazania ks. Adama, pobiegł się zabić, uspokojony, że teraz to już nie jest nic złego. Przeciwnie: znam „licznych wiernych”, którym to wystąpienie Bonieckiego dodało sił do życia, tchnęło nadzieję, odbudowało nadwątloną już u wielu wiarę w to, że polski Kościół naprawdę stoi po stronie człowieka, nie zredukował się do roli konfesyjnej przybudówki rządzącej partii. Nie znam nikogo, kto straciłby wiarę przez Bonieckiego, znam dziesiątki takich, którzy dzięki niemu ją mają. Takich, w których „dezorientację co do nauczania Kościoła”, „poważne zamieszanie, a nawet zgorszenie” wywołał nie ksiądz Adam, ale postępowanie jego przełożonych. Bo nie wiem, ilu ludzi przepędził w ostatnich miesiącach z polskich kościołów Boniecki, ale zaryzykuję tezę, że jednak znacznie mniej, niż wypchnęli w tych dniach mariańscy urzędnicy. Czy będą płakać z powodu zniszczeń, które zrobili, modlić się, próbować rozmawiać z tymi, których zgorszyli? Nie sądzę. Co im tam po tej jednej zgubionej owcy, wciąż mają przecież dziewięćdziesiąt dziewięć. Do czasu.

O co poszło

Dobrze wiadomo, o co tak naprawdę tu poszło. Nie o to, co Boniecki powiedział lub nie powiedział o Ewangelii, ale o to, że pokazał się na pogrzebie kogoś, kto należał do innej politycznej frakcji niż owi „liczni wierni”, którzy pospieszyli z donosami. I to jest pierwszy powód, dla którego ja przyszłość polskiego Kościoła – jeśli nic szybko nie zmienimy – w perspektywie paru pokoleń widzę w obrazkach raczej apokaliptycznych.

Nazwałbym to roboczo „błędem z niedoświadczenia powszechności”. Historycznie jest to jakoś zrozumiałe: nasza katolicka wspólnota w czasie zaborów walczyła o to, by w ogóle przeżyć, przez znaczną część XX w. kontakt z ogólnokościelnym krwiobiegiem znów miała mniej niż umiarkowany. Skutkiem tego jest jednak specyficzna skłonność do eklezjalnego separatyzmu, przekonanie, że tak jak Kościół powszechny nie jest niczym innym, jak trochę bardziej rozbudowanym Kościołem polskim, tak i Kościół polski nie jest niczym innym, jak moim prywatnym kręgiem wrażliwościowym, ideologicznym. Mówię więc: „polski Kościół”, mając w istocie na myśli moją – trzeba chyba użyć tego słowa, bo jest najbliższe temu, o co tutaj iść może – sektę.

Sektę, bo nie ma chyba czegoś, co bardziej sprzeciwia się Chrystusowemu rozumieniu Kościoła niż taplające się w sosie samopotwierdzeń, otoczone obronnym murem koło wieczystej wzajemnej adoracji. Takich sekt mamy dziś w polskim Kościele sporo. Jest na ten przykład sekta tych, którym Królestwo Boże pomyliło się z Królestwem Prawa i Sprawiedliwości. I świeccy, i ka- płani o Panu Jezusie mówią tu, owszem, wcale uprzejmie, oczy zaczynają im się jednak świecić dopiero, gdy z ambony mogą „pojechać” po Verhofstadtach, Tuskach, zamrzeć w ekstazie zachwytu nad geniuszem partii i rządu, w ramach omawiania politycznego panegiryku z diecezjalnej gazetki (to zresztą kolejny problem: jak my się mamy dogadać z braćmi innymi niż my, skoro w osiemdziesięciu procentach znanych mi seminariów, klasztorów i parafii w salach rekreacyjnych na stolikach z prasą wyłożone są wyłącznie propagandowe biuletyny obecnej władzy, przebrane za tygodniki i miesięczniki).

Jest u nas – równie męcząca w swej przewidywalności – sekta liberałów, którzy uważają za stracony każdy dzień, w którym choć piętnaście razy nie napiszą na Facebooku frazy: „Kościół powinien coś z tym zrobić”, „Gdzie są biskupi?!”, nie zaznawszy ani zdania nauczania papieża Franciszka nie krzykną: „Co na to papież Franciszek?!”. Jest koło „katopatriotów”, redukujących Ewangelię do mitu założycielskiego Wielkiej Polski. Są dziesiątki różnych innych grup, których przedstawiciele popełniają dokładnie ten sam błąd, formułując fałszywy sylogizm: „skoro ja gorąco wierzę w Jezusa, a mam takie gusta, to Jezus na pewno też ma takie gusta”.

Na nich nie ma bata

I stąd właśnie, nie skądinąd, mamy np. księdza-myśliwego, etatowego pracownika Lasów Państwowych, który podczas zorganizowanej według ­PRL-owskich wzorców demonstracji „spontanicznego” poparcia leśników dla ministra Szyszki płótł ostatnio rzewne pseudoteologiczne farmazony, z których wynikało, że kornik to nie normalny element ekosystemu, lecz grzech; który, sam sponsorowany przez państwową korporację, pomstował na „sponsorowanych” ekologów, i w imieniu Boga autoryzował zbrodnie na przyrodzie, jakich dokonuje rzeczony minister („Pan broni wartości Pisma Świętego”). Stąd mamy księdza-patrona polskiej skrajnej prawicy, który mimo upomnień swojego (bydgoskiego) biskupa nadal opluwa wszystkich, którzy pachną mu „lewactwem”, wysławia „piękny, polski nacjonalizm” i domaga się wprowadzenia monarchii. Mamy innego kapłana, księdza profesora z Poznania – niegdyś, pamiętam, świetnego bioetyka, dziś gwiazdę „katolickich” portali – w przedziwnym amoku apelującego do władz, by zamknęła opozycję w więzieniu, toczącego hektolitry pogardy pod adresem nielubianych przez siebie postaci, powielającego – twierdząc, że to czyste nauczanie Kościoła – najbardziej prymitywne antyuchodźcze uprzedzenia i bzdury. Mamy redemptorystę, powiązane z którym instytucje chętnie przygarniają kolejne miliony naszych wspólnych pieniędzy na egzotyczne przedsięwzięcia i który bez obciachu publicznie beszta sekretarzy stanu niczym stadko swoich ministrantów.


JAK MILCZANO W KOŚCIELE: Wszystko w Kościele ma swoją tradycję. Istnieje więc również tradycja skazywania wybitnych (i mniej wybitnych) myślicieli na milczenie: w formie zakazu wypowiadania się i/lub zakazu rozpowszechniania spisanej myśli – także po śmierci autora.


Na nich wszystkich nasz Kościół nie ma bata, który ma na księdza Bonieckiego. Nikt jakoś nie troszczy się o „zgorszonych i poważnie zdezorientowanych” ich występami ludzi. Oni mają carte blanche na zatruwanie źródła Ewangelii toksynami osobistych preferencji. Chrzczą swoje hobby, poglądy, obsesje, mówiąc: oto Ewangelia. Grupka myślących tak jak ja – oto Kościół.

Nie trzeba będzie czekać aż do 2067 r. Już dużo wcześniej z tych ich sekt i sektek nie zostanie kamień na kamieniu. Amalgamat Kościoła z partią przetrwa tyle, ile przetrwa władza partii (dwa, sześć, dziesięć lat). Moim zdaniem już za jakieś 30 lat moje wnuki będą uczyć się na biologii o ministrze Szyszce jako o przykładzie skrajnego, niszczycielskiego egotyzmu przyrodniczego człowieka. Wraz z nim błyskawicznie z powierzchni ziemi zniknie Kościół błogosławiący dziś Hubertusy oraz harwestery. (Mikry) Kościółek obyczajowych hiperliberałów polegnie w zderzeniu ze ścianą czczej relatywizacji.

Tylko Jezus

Gdzie przetrwanie, ratunek? Najtrudniej zawsze przyswoić sobie rzeczy odkładane zwykle na półkę z truizmami: niepotrzebny nam kolejny mesjasz, gdy mamy już Chrystusa. Polskiemu Kościołowi nie potrzeba już więcej walk o symboliczne przywództwo, debat bioetycznych, zwycięskich bitew o ustawy regulujące handel albo komitetów do spraw obchodów rocznic. Jeśli za 200 lat biskupi pomocniczy w Azji czy w Afryce nie mają dostawać wraz z nominacją stolic (sufraganom zawsze daje się „pod opiekę” dawne biskupstwa, już nieistniejące) takich jak Warszawa czy Gniezno, musimy w naszym Kościele z miejsca, natychmiast wdrożyć program radykalnej rechrystianizacji. Tylko Jezus – w 25 rozdziale Ewangelii Mateusza jasno i twardo mówiący, że na Sądzie Ostatecznym nie będzie odpytywał nas z wyznania, stopnia pobożności, preferencji wyborczych, a wyłącznie z miłości – może pomóc nam odnaleźć zgubiony w bieżących nawalankach azymut. Tylko On będzie w stanie ocalić nas przed nami samymi.

Gdzie Go szukać? Po pierwsze, rzecz jasna, w Eucharystii. Dlatego tak ważne jest, żeby ten ostatni bastion naszej jedności uczynić wolnym od partykularyzmów, by w naszym Kościele radykalnie przestrzegana była instrukcja „Redemptionis Sacramentum”, twardo w punkcie 78 zabraniająca łączenia mszy świętej (uwaga: z ogłoszeniami włącznie, to też jest w końcu część mszy) ze sprawami politycznymi albo świeckimi. Po drugie: mnie osobiście chyba nigdy nie zawiódł jeszcze najprostszy test: gdy nie wiem, czy prorok (nawet ten w koloratce) jest prawdziwy, czy fałszywy, pytam siebie „czy to zrobiłby Chrystus?”. A więc: czy Chrystus poszedłby na pogrzeb Piotra Szczęsnego i powiedział to, co zostało tam powiedziane? Czy, zatrudniony w państwowym koncernie leśnym, chodziłby po partyjnych wiecach i zaprzęgał Pismo Święte do kultu jednostki kontrowersyjnego polityka? Czy jako medialny baron z imieniem Matki Bożej na ustach ustanawiałby i znosił ministrów, w przerwie zajmując się wyciskaniem złotych polskich z eksploatacji podziemnych źródeł? W imieniu świętego Kościoła ziałby na nieprzyjaciół (i Bogu ducha winnych uchodźców) w kolejnych wywiadach dla fronda.pl żółcią, złością, pogardą?

Przecież to jasne, że gdybym miał uznać, że paru z wyżej opisanych rzeczywiście głosi mi w tym momencie orędzie Chrystusa, musiałbym zmienić wiarę, religię, wyznanie. Doskonale wiem, że nie Jego, ale wyłącznie siebie oni mi w takich chwilach pokazują.

Nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że członkowie Chrystusowego Kościoła mają różne poglądy na globalne ocieplenie czy politykę historyczną. Zbrodnia zaczyna się w momencie, w którym swoje spojrzenie na te sprawy wmawiamy Chrystusowi, robiąc zeń zwolennika rżnięcia Puszczy Białowieskiej, wypruwania flaków zwierzętom na pokotach, odznaczania Misiewiczów albo – bo są w naszym Kościele i takie, choć mocno mniejszościowe dewiacje – mesjanizacji Donalda Tuska.

Chrystus jest jedynym realnym lekarstwem na bolesne napięcie pomiędzy chaosem różnorodności a totalitaryzmem jednolitości. W Nim wszyscy naprawdę moglibyśmy się spotkać, gdybyśmy tylko zgodzili się na to, że nie będziemy już Nim manipulować. Wymagałoby to jednak od nas, polskich katolików, olbrzymiej dojrzałości i uważności. Jasnego rozgraniczania w naszych sporach i debatach: co jest Ewangelią i jej wspólnotowym, ogólnokościelnym odczytaniem, a co czyjąś prywatną – wartościową lub nie – wariacją na jej temat. Co do pierwszego punktu – dyskutować możemy na soborach, synodach, z papieżem. Co do drugiego – polemizować możemy do woli. Jak choćby szef Szlachetnej Paczki ks. Jacek Stryczek, który z Ewangelii wyczytał, że wcale nie jest obowiązkiem się dzielić, a bogactwo jest piękne – i ja, który zastanawiam się, co w takim razie Jezus miał na myśli mówiąc – w tej samej Ewangelii – o konieczności dawania proszącemu nie tylko płaszcza, ale i szaty, wołając o miłosierdzie albo orzekając: „biada wam, bogaczom”.

Moim zdaniem

Na straży tego rozdziału obiektywizmu od subiektywizmu stoi – kolejny truizm – Kościół, który jako taki wywiązuje się ze swojej roli stróża nienaruszalnego depozytu bardzo dobrze. Nie znam oficjalnego kościelnego dokumentu, który byłby sprzeczny z Ewangelią. Znam wypowiedzi wielu świeckich i duchownych katolików, które w mojej ocenie są z nią sprzeczne. Nie Kościół jest więc tu problemem, lecz – powtórzę – brak samodyscypliny tych, którzy decydują się wypowiadać w jego imieniu. I brak rozwagi tych, którzy idą za tymi fałszywymi prorokami, twierdząc: „ale przecież ksiądz profesor powiedział”. To nie ksiądz profesor beknie za to, co ja zrobiłem ze swoją duszą i jakiej jakości paszy jej dostarczałem. Nikt mnie nie zwolni z tej odpowiedzialności.

Trzymajmy się naszego ulubionego przykładu. To proste jak drut: ani w Ewangelii, ani w oficjalnym nauczaniu Kościoła katolickiego nie ma żadnych przesłanek za tym, że Prawo i Sprawiedliwość jest obecnie najulubieńszą partią Pana Boga (jasne, są w jej działaniach elementy zbieżne z Ewangelią i nauką Kościoła, jak troska o rodzinę, są też jednak ewidentnie antychrześcijańskie: patrz stosunek do uchodźców). Ktoś, kto tak twierdzi, nawet z ambony, nie jest więc w tej chwili przedstawicielem Chrystusa i Kościoła, sam redukuje się do roli kolejnego politycznego publicysty. Analogicznie – z każdym z opisanych wyżej tematów. Od zawrócenia z drogi ku zagładzie, od rozpoczęcia mozolnego budowania jedności dzielą nas dwa albo cztery słowa: „Moim zdaniem”, „Ja tak to rozumiem”. Powściągliwość we wzajemnych anatemach (sam wiem najlepiej, jak ciężko ją zachować), jasne rozgraniczanie: tu nieprzemijający Chrystus, tu – uwikłany w tu i teraz – ja.

W tym Kościele zmieścimy się wszyscy, ze swoimi niedoskonałościami, preferencjami i wrażliwościami. A ludzie głupi nie są, i – gdy opadnie bitewny kurz – i tak pójdą za tymi, którzy oferują im nadzieję, wykraczającą poza poziom bieżącej nawalanki. To znamienne, ilu ludzi z zaciekawieniem zaczęło dziś iść choćby za abp. Grzegorzem Rysiem, nie dlatego, że głosi im on program PiS, PO albo takie czy inne stanowisko w sprawie ekologii czy hurrapatriotyzmu. Nie. Idą za nim, bo czują, że on proponuje im zupełnie inną kategorię „produktu”, świeżą, prawdziwą, „ponadbieżączkową”, coś, co sprawdzi się w twoim życiu niezależnie od tego, na którym kanale oglądasz wieczorne wiadomości. On (podobnie jak papież Franciszek, jego jałmużnik arcybiskup Konrad Krajewski, nowy biskup toruński Wiesław Śmigiel, biskup koszaliński Edward Dajczak i tylu, tylu innych) nie gra na siebie, gra na Jezusa. Mam szczęście, że znam w naszym polskim Kościele nie jednego, tylko dziesiątki takich księży. Z którymi, przy herbacie czy winie, za łby bierzemy się czasem, gdy stanie temat polityki, preferencji literackich, kulinarnych albo Bóg wie jeszcze jakich innych, gdy jednak kończy się prywatna herbatka, a kapłan staje przed ludźmi jako alter Christus, drugi Chrystus, to rzeczywiście nim jest.

Nikt nam nie zabroni, nawet Jezus: możemy się więc bez przeszkód nawzajem powyklinać, poobkładać zakazami medialnymi, potłuc po łbach świętymi paragrafami do woli. Ten Kościół przetrwa jednak tylko wówczas, jeśli będzie Kościołem Chrystusa, nie prywatnym Kościołem Bonieckiego, Duszkiewicza, Kneblewskiego, Bortkiewicza, Rydzyka, Stryczka, „licznych wiernych” piszących donosy do prowincjała marianów albo autora tych słów. Przetrwa dzięki tym, którzy brata w Chrystusie (a nie wyłącznie więźnia w procesie rewalidacji) są w stanie zobaczyć w obcym. Dzięki proboszczom takim jak ten, o którym usłyszałem ostatnio od jego wikarego, który rozmawiał z nim o zaproszeniu mnie do jego parafii (położonej w tradycyjnym zagłębiu elektoratu, dla którego nasz „Tygodnik” to z pewnością jeden z „szatanów mniejszych”). Po lojalnym zaznaczeniu proboszczowi (prywatnie – też wielkiemu fanowi obecnych władz), że „on przecież jest z TVN-u”, usłyszał: „To co? Tam też na pewno muszą być ludzie kochający Boga i Kościół”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2017