Czekając na upadek Asada

Baszira al-Asada opuszczają zaufani politycy, ale prezydent Syrii – choć stoi pod ścianą i błaga Rosję o pomoc finansową – nie składa broni. Jego armia kontynuuje ofensywę przeciw powstańcom. Tymczasem każdego dnia rośnie liczba syryjskich uchodźców.

12.08.2012

Czyta się kilka minut

A już zdawało się, że sytuacja w Syrii po raz kolejny przechyla się ku jakiemuś definitywnemu rozwiązaniu. Że trwająca od półtora roku rewolucja, która teraz przerodziła się w wojnę domową – jej najnowsze apogeum to trwająca już trzeci tydzień zażarta bitwa o Aleppo, największe, bo prawie dwumilionowe miasto Syrii – zakończy się upadkiem reżimu. Tak jak w ubiegłym roku miało to miejsce w Egipcie, Tunezji i Libii.

Znów przez chwilę wydawało się, że dyktatura Baszira al-Asada autentycznie się sypie: w minionym tygodniu z kraju uciekł nie kto inny, ale sam premier Riad Hidżab, a także kilku ministrów. Będąc już za granicą, w bezpiecznym miejscu, politycy – dotąd zaufani ludzie prezydenta – deklarowali, że odcinają się od jego reżimu, i nazywali go „zbrodniczym”. Zwykli Syryjczycy – i przeciwnicy, i zwolennicy reżimu – po raz kolejny wstrzymywali oddech.

Na próżno. Reżim w Damaszku może i zachwiał się w posadach, ale nie runął. Dławiąc tym samym również nadzieje tysięcy uchodźców i działaczy opozycyjnych, przebywających na wygnaniu – zwłaszcza w Libanie i Jordanii – na szybki powrót do domu z poniewierki.

POTRZEBA JASNOWIDZA

W miniony poniedziałek, 6 sierpnia, twarze młodych syryjskich opozycjonistów przebywających z „przedłużoną wizytą” w Libanie pełne były podekscytowania i nerwowego wyczekiwania, że oto stało się to, co – choć tak oczekiwane – długo wydawało się niemożliwe.

– Słyszałaś?! Słyszałaś, co się stało? – pytała mnie co chwila podekscytowana 32-letnia Syryjka Hanin, gdy odwiedziłam ją w biurze amerykańskiego radia, z którym dziewczyna współpracuje. Hanin nie może wrócić do kraju. Nie chce wdawać się w szczegóły. – Po prostu. Byłoby to zbyt niebezpieczne – ucina. Cała jej rodzina przebywa dziś na uchodźstwie.

– Nie mogę się nigdzie dodzwonić! – dobiegł nas krzyk Johna, starszego już korespondenta. – Co to za kraj, w którym nic nie działa! Ani internet, ani sieć komórkowa! – ciska się John, który dopiero przyjechał do Libanu i ku swojemu zaskoczeniu odkrył, że internet działa tu gorzej niż w niejednej strefie wojennej. Podobnie jest z zasięgiem sieci komórkowych. Nie wspominając o stałych odcięciach prądu, które zmuszają Libańczyków do zaopatrywania się we własne generatory.

Chwilę później Johnowi udało się dodzwonić do George’a Sabry’ego z Narodowej Rady Syryjskiej, jednej z pierwszych opozycyjnych organizacji syryjskich na uchodźstwie (dziś nie sposób zliczyć ich wszystkich na palcach obu rąk). Ze słuchawki dobiegał nas spokojny i kojący głos Sabry’ego, dobrze komponujący się z jego aparycją świętego Mikołaja, który zdawał się przekonywać, że dni reżimu są już policzone. Hanin podkręciła dźwięk w telewizorze, stale nastawionym na katarską stację satelitarną Al-Dżazira. Choć nikt tego głośno nie powiedział, wszystkim obecnym wydawało się, że właściwie już po reżimie.

Pojawiła się wiadomość, że wśród polityków opuszczających Asada znalazł się też syryjski minister finansów, ale gdy próbował uciec, został pojmany. – Biedny facet – kręcił głową John. – Reżim na pewno surowo się z nim rozprawi. Już po nim.

Hanin umawiała się na wywiad z analitykiem do spraw Bliskiego Wschodu. W dniu tak doniosłego wydarzenia zgromadzona w Bejrucie armia zagranicznych korespondentów chwyciła za telefony. Nawet dziesięciominutowy komentarz, najlepiej kogoś ze znanym nazwiskiem, był niezłą zdobyczą. W takich zwrotnych, jak się zdawało, momentach analitycy polityczni są tu postrzegani jak jasnowidze: zdolni odczytać bliższą i dalszą przyszłość regionu...

Następnego dnia, we wtorek 7 sierpnia, w Damaszku wiele się jednak nie zmieniło. Z twarzy zgromadzonych w Bejrucie opozycjonistów, jak i zapewne uchodźców – ściągających przez zieloną granicę zwłaszcza do północnego Libanu i Doliny Bekaa – zniknęła nadzieja na szybki powrót do domu. Zupełnie tak jak przed kilkoma tygodniami, gdy w wybuchu bomby zginęły kluczowe dla reżimu postacie: minister obrony generał Daud Rajha i jego zastępca Assef Szałkat (jednocześnie szwagier prezydenta Asada). Dzień później mianowani zostali ich zastępcy. Tak jak i tym razem, reżim zachwiał się na moment, ale nie runął.

ULICA SYRYJSKA

Dziś Bejrut – i w ogóle cały Liban – żyje tętnem wydarzeń w Syrii. Liban, ten niewielki kraj ściśnięty na pasie wybrzeża Morza Śródziemnego, dobrze pamięta jeszcze nie tak dawne dni, gdy armia syryjska stacjonowała tutaj właściwie na stałe, z „bratnią pomocą”. Dla jednych była ona armią okupacyjną, dla innych – wyzwoleńczą.

Stosunek do Syrii do dziś radykalnie dzieli Libańczyków. W położonym na libańskiej północy Trypolisie ma to wymiar dosłowny: na wzgórzu zwanym Dżebel Mohsen zamieszkują alawiccy poplecznicy syryjskiego reżimu (sam Asad i jego najbliższe otoczenie wywodzą się z alawitów). W położonej poniżej Bab al-Tabbaneh mieszkają sunniccy zwolennicy rewolucji i jej zbrojnego ramienia, Wolnej Armii Syryjskiej (sunnici, w Syrii stanowiący trzy czwarte ludności, to od początku społeczna baza powstania).

Bab al-Tabbaneh i Dżebel Mohsen oddziela od siebie jedna ulica, nosząca nazwę – nomen omen – ulica Syryjska. W Bab al-Tabbaneh królują więc flagi syryjskiej rewolucji, a w Dżebel Mohsen – flagi syryjskiego reżimu i portrety Baszira al-Asada. Społeczności obu tych dzielnic walczą ze sobą jeszcze od czasu wojny domowej w Libanie, która ciągnęła się przez piętnaście krwawych lat, od 1975 r. Wybuch rewolucji w Syrii odświeżył dawne waśnie.

Przejeżdżając teraz przez obie te dzielnice, nie sposób nie zauważyć domów podziurawionych pociskami czy nawet spalonych w całości. – To nie są pozostałości tamtej wojny domowej, zakończonej w 1990 r. – wyjaśnia Jamal. – To wszystko sprzed kilku tygodni.

W sporach między libańskimi sunnitami libańskimi alawitami o to, kto w Syrii ma rację, zginęło już kilkadziesiąt osób. Choć Libańczycy tego głośno nie mówią, i choć obecnie wzdłuż ulicy Syryjskiej, pomiędzy Bab al-Tabbaneh i Dżebel Mohsen, panuje względny rozejm, to nikt nie może zagwarantować, że konflikt nie przeleje się na terytorium Libanu.

Jamal mieszka w wiosce położonej tuż przy granicy z Syrią. W Trypolisie bywa często: przyjeżdża na spotkania do biura jednej z lokalnych organizacji dobroczynnych. Bo Jamal od kilku miesięcy praktycznie bez wytchnienia pomaga uchodźcom z Syrii.

Pomaga na wszelkie możliwe sposoby: w znalezieniu mieszkania lub jakiegoś innego schronienia, rozwozi ramadanowe posiłki, lekarstwa czy wyprawki dla noworodków. A uchodźców z dnia na dzień przybywa. Przyjeżdżają zwykle tylko z walizką ubrań – i z gromadką dzieci. Niektórzy również z trwałym obrażeniami – tak ciała, jak i duszy.

BLIŻEJ DO HOMS

Najjula z mężem i dwójką starszych dzieci przybyła do Libanu kilka miesięcy temu. Najmłodsze dziecko urodziło się już w Libanie, zaledwie miesiąc temu. Jest ślicznym, zdrowym noworodkiem, ale jego rodzice i rodzeństwo cisną się na siedmiu metrach kwadratowych pokoiku z łazienką.

Nie stać ich na wynajęcie normalnego mieszkania, bo mąż Najjuli nie ma pracy. Jest stolarzem. Czasem trafi mu się jakieś zajęcie na dzień, dwa, w porywach trzy. Zarobi ze dwadzieścia dolarów dziennie. Potem przez kolejne dwa tygodnie będzie czekał, pytał, szukał. Na próżno. – Jakoś sobie dajemy radę. Ale chciałabym móc kupić dzieciom mięso czy warzywa – mówi Najjula.

Podobną sytuację mają niemal wszystkie syryjskie rodziny. Gorzej jest tylko w tych, w których ojciec rodziny jest nieobecny. Samotna matka-uchodźczyni ma zerowe szanse zarobku. Albo jakaś libańska rodzina przygarnie ją do siebie, albo zostanie z dziećmi praktycznie na ulicy. Wynajmowane mieszkania, na które uchodźcy mogą sobie pozwolić, są zwykle wilgotne i zagrzybione. Zatęchłym powietrzem ciężko oddychać dorosłym, co dopiero dzieciom. Często zresztą to nawet nie mieszkania, ale garaże i pomieszczenia gospodarcze.

Z wioski Jamala bliżej jest do Homs, „stolicy” syryjskiego powstania, niż do libańskiego Trypolisu. Nie mówiąc już o odległym Bejrucie. Zresztą Jamal zna Homs jak własną kieszeń; gdy granica była jeszcze otwarta, bywał tam co tydzień. Część jego krewnych to Syryjczycy. Konflikt dotyka go osobiście. Tym bardziej zależy mu, by pomagać Syryjczykom, którzy dziś szukają schronienia w jego okolicy.

Ale potrzeby są ogromne. Jamal w pojedynkę nie da rady. Od niedawna pracuje z Polskim Centrum Pomocy Międzynarodowej, które przydziela uchodźcom na północy Libanu zapomogi mieszkaniowe.

BEZTERMINOWO

Każdego dnia Syrię opuszczają kolejni uciekinierzy – szacuje się, że jest ich od tysiąca do dwóch tysięcy codziennie. Na terenie Turcji, tylko w ośmiu obozach założonych tuż nad granicą, przebywa już prawie 50 tys. ludzi. Jordańskie ministerstwo zdrowia podało w minionym tygodniu, że w tym kraju liczba uchodźców przekroczyła 142 tysiące. W Libanie ich liczbę szacuje się na około 60-80 tysięcy. Najmniej ludzi ucieka do Iraku, który uchodzi też za najmniej spokojny z krajów sąsiadujących z Syrią: jak dotąd granicę iracką przekroczyło kilka tysięcy Syryjczyków – ale także dwadzieścia kilka tysięcy Irakijczyków, którzy w minionych latach uciekli przed chaosem i anarchią z Iraku do Syrii, a teraz postanowili wracać do ojczyzny, uznając ją jednak za bardziej bezpieczną. Ale tylko część uchodźców jest oficjalnie zarejestrowanych przez UNHCR (Biuro Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców); np. w Libanie zaledwie mniej więcej połowa.

Jadąc dziś przez wsie północnego Libanu, nietrudno zauważyć syryjskie rodziny, które zamieszkały w przydrożnych pustostanach i niedokończonych budynkach. Mąż Najjuli nie chce szukać nowego mieszkania. Zresztą mieszkań do wynajęcia jest tu dziś jak na lekarstwo. – Chcemy wrócić do Syrii, jak tylko będzie to możliwe – tłumaczy.

Najpierw jednak w Syrii musi zapanować jakiś ład, jakieś bezpieczeństwo, jakiś pokój. Wtedy do ich rodzinnego Homs jako pierwszy pojedzie on, mąż, żeby odbudować zburzony dom. Ona z dziećmi dołączy później. Ile to potrwa? Najjula nie chce zgadywać. Nie chce robić sobie i dzieciom niepotrzebnej nadziei. 

Imiona bohaterów tekstu zostały na ich prośbę zmienione.


MAGDA QANDIL jest dziennikarką specjalizującą się w tematyce Bliskiego Wschodu. Obecnie współkoordynuje projekt Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, wspierający uchodźców syryjskich w północnym Libanie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2012