Zrobią z nich fanatyków

Dla Libanu są jak tykająca bomba atomowa: w czteromilionowym kraju jest już może półtora miliona Syryjczyków, którzy uciekli z ojczyzny. Są wśród nich także emisariusze islamistów. Czy Państwo Islamskie otworzy w Libanie nowy front?

16.11.2014

Czyta się kilka minut

Ulica w Trypolisie (północny Liban) po walkach armii z islamistami; 27 października 2014 r. / Fot. Mohamed Azakir / REUTERS / FORUM
Ulica w Trypolisie (północny Liban) po walkach armii z islamistami; 27 października 2014 r. / Fot. Mohamed Azakir / REUTERS / FORUM

Kubayat: 12-tysięczne, spokojne miasteczko w północnolibańskim dystrykcie Akkar. Żyją tu głównie chrześcijanie. Na wzgórzu wznosi się kościół i klasztor kapucynów; nieco dalej nad okolicą góruje wielka metalowa konstrukcja w kształcie krzyża. Krzyży i kościołów jest tu zresztą więcej. Wieczorami miejscowa młodzież zbiera się w knajpie Karam, pali sziszę, gra w warcaby i pije piwo. Rano odzywają się dzwony kościołów, a czyste ulice powoli zapełniają się ludźmi.

Ale idylla jest pozorna. W ostatnich dniach października na tych spokojnych ulicach pojawiły się kolumny transporterów opancerzonych M113. Libańskie wojsko polowało na ekstremistów, którzy chcieli proklamować tu Państwo Islamskie.

Na głównym skrzyżowaniu wisi dziś ogromne zdjęcie mężczyzny z dzieckiem na rękach. To miejscowy chrześcijanin – i jeden z 27 żołnierzy porwanych w czasie niedawnych walk przez islamską organizację Front Nusra.

Strach przed powtórką

Z Kubayatu do syryjskiej granicy jest ledwie kilkanaście kilometrów. W tym do zniszczonego długotrwałymi walkami Homs – około 30 km. Kubayat i sąsiedni Andaqet to chrześcijańskie wyspy w sunnickim morzu Akkaru. Oficjalnie mieszka tu 200 tys. ludzi. Ale liczba nie uwzględnia ponad 100 tys. uchodźców syryjskich, głównie sunnitów z okolic Homs. Wielu z nich widzi przez granicę swe domy, gdy wychodzą z zamieszkiwanych garaży i piwnic.

Liban nie zgodził się bowiem na organizowanie obozów dla syryjskich uchodźców, bojąc się powtórki z historii: pół miliona Palestyńczyków, wygnańców lub ich potomków, wciąż żyje w Libanie, w obozach właśnie. Syryjczyków jest więcej: w czteromilionowym Libanie jest ich ponad 1,2 mln; niektóre szacunki mówią nawet, że półtora miliona.

Nie wszystkim się to podoba, nawet libańskim sunnitom. – Przez nich mój syn nie może znaleźć pracy – żali się Muhamad, emerytowany wojskowy z Akkar Atika, sunnickiej wioski górującej nad Kubayatem. Eleganckie mieszkanie zdobią islamskie kaligrafie, a także flaga Arabii Saudyjskiej. Z ogrodu żona gospodarza przynosi słodkie jabłka, a syn napełnia kolejną filiżankę herbaty. – Syryjczycy pracują za 7 dolarów dziennie, a my, Libańczycy, za 30. Ale oni dostają pomoc, płacą za nich czynsz, wodę, prąd, wszystko mają za darmo. A my sami musimy płacić. Czy to sprawiedliwe? – narzeka.

Muhamad wynajmuje swoje piwnice trzem syryjskim rodzinom. Jedna jest u niego już trzy lata. Początkowo mieszkali za darmo, ale Muhamad, jak wielu Libańczyków, stracił cierpliwość i kazał płacić.

– Człowiek może żyć miesiącami, żywiąc się chlebem i słodką herbatą, a to dużo nie kosztuje. Ale bez dachu nad głową, zwłaszcza w czasie zimy, nie przeżyje – mówi Wojciech Wilk, szef Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. PCPM opłaca czynsz w Akkarze ponad 1500 rodzinom (to około 7 tys. ludzi), a także dostarcza piece, mazut i koce na zimę. Ponadto prowadzi klinikę w Bire, współpracując z lokalną organizacją kierowaną przez miejscowego szejka.

Bire to wieś sąsiadująca z Kubayatem, ale sunnicka i pełna uchodźców. Dlatego różnicę widać na pierwszy rzut oka. Ulice są zaniedbane, domy biedniejsze, a garaże zasłonięte ceratami i kocami – co oznacza, że mieszkają tu uchodźcy. Szejk to tutaj najważniejsza osoba, władza centralna ma mało do powiedzenia na prowincji.

– Współpraca z lokalną społecznością jest ważna, bo łagodzi napięcia – podkreśla Wilk.

Gdzie „Kalifat” ma zwolenników

A napięć nie brakuje. Władze lokalne w dystrykcie Akkar wprowadziły dla Syryjczyków godzinę policyjną. Na szyickim południu restrykcje są jeszcze większe, zabroniono im zbierać się w miejscach publicznych, a na wjazd do centrum miasta często niezbędne jest specjalne pozwolenie. W Akkarze, w chrześcijańskim Andaqecie, mer chciał w ogóle wyrzucić z miasta wszystkich uchodźców.

Ale także w sunnickich miejscowościach dochodzi do spięć. W Bire ostatnio ktoś zostawił granat przy drzwiach auta jednej z organizacji humanitarnych. W Khirbet Daoud po tym, jak inna organizacja zwolniła pracownika, jego ojciec podburzył lokalną społeczność, która zablokowała oponami wjazd do wioski. Sytuację rozwiązała perswazja PCPM, które wykorzystało to, że – w przeciwieństwie do innych organizacji – podpisuje umowy z Libańczykami.

– UNHCR i większość organizacji zapewnia pomoc bezwarunkowo, czyli daje pieniądze uchodźcom, którzy je wydają według uznania – mówi Juliusz Ziemak, szef misji PCPM w Libanie. – Natomiast my uważamy, że trzeba to robić przy większym zaangażowaniu Libańczyków i dlatego podpisujemy umowy z nimi i im przelewamy pieniądze za czynsz uchodźców, a nie Syryjczykom. To daje nam większe możliwości nacisku w sytuacjach kryzysowych.

Jednak nie wszędzie ta perswazja działa. Wadi Haled to część Akkaru wysunięta najbardziej na wschód; nieszczelna granica powodowała tu dość swobodną migrację między Syrią i Libanem. Dlatego wielu mieszkańców postanowiło podszyć się pod syryjskich uchodźców i wyłudzić pomoc humanitarną. Próby kontroli skończyły się pobiciem pracowników organizacji humanitarnych, a na murach pojawiły się napisy popierające Państwo Islamskie.

Ale nie tylko tam „Kalifat” ma swoich zwolenników.

Państwo Islamskie to porządek!

– Światowe media demonizują Państwo Islamskie – twierdzi Ibrahim, 30-letni syryjski uchodźca z Aleppo, z zawodu krawiec. Teraz mieszka w garażu z matką i młodszym bratem, płacąc 200 dolarów za miesiąc (z czego 100 zapewnia PCPM). Twierdzi, że nie zajmował się polityką, ale jak na prostego człowieka ma wyraziste poglądy.

– Wolna Armia Syryjska [świeccy powstańcy syryjscy – red.] zachowywała się jak zwykłe bandy, grabili i kradli. Dopiero Państwo Islamskie zaprowadziło porządek. I wcale nie widziałem żadnych ulicznych egzekucji – przekonuje Ibrahim. – Według mnie, żeby o kimś coś powiedzieć, trzeba go osobiście poznać – dodaje. Milczy jednak, gdy pytam, jak niewierny dziennikarz może poznać Państwo Islamskie, skoro zaraz mu odetną głowę.

Ibrahim nie jest wyjątkiem. W północnym Libanie rośnie liczba zwolenników proklamowania tutaj Państwa Islamskiego. – Islamiści chcą sobie w ten sposób zapewnić dostęp do morza, by łatwiej sprzedawać ropę – twierdzi François, chrześcijanin z Kubayatu. – Trudno się dziwić, że lokalne władze ograniczają prawo poruszania się syryjskim uchodźcom. Tam roi się od ekstremistów. Organizacje humanitarne im pomagają, bo są naiwne i w ten sposób kręcą nam, chrześcijanom, powróz na szyję.

Bathoul Ahmed, przedstawicielka UNHCR w Libanie, odmawia komentarza na temat infiltracji środowiska uchodźców przez Państwo Islamskie. Ale przyznaje, że nie brakuje rebeliantów, którzy przyjeżdżają do Libanu, a następnie wracają na wojnę do Syrii.

– Takim osobom nie pomagamy, bo warunkiem jest rezygnacja z udziału w walkach – stwierdza Bathoul Ahmed i dodaje: – Ci, co chcą dalej walczyć, są bardzo szczerzy, mówią to nam otwarcie.

Uśpione komórki

Pomocą objęte są za to rodziny bojowników.

– Często mówią nam, że mąż czy ojciec zginął. A potem, gdy ich monitorujemy, nagle okazuje się, że się cudownie odnalazł – mówi jeden z pracowników PCPM, prosząc o anonimowość. – Leczą tutaj rany i wracają do Syrii – dodaje.

W przypadku PCPM można mieć pewność, iż zaspokajane są wyłącznie humanitarne potrzeby uchodźców. Ale w przypadku systemu bezwarunkowej pomocy pojawiają się wątpliwości.

– Rodziny uchodźców najlepiej znają swoje potrzeby – twierdzi Bathoul Ahmed. – Średnio jedna rodzina dostaje od nas 175 dolarów miesięcznie – dodaje.

Na ulicach Bejrutu i innych libańskich miast roi się jednak od syryjskich żebraków. Nie można zatem wykluczyć, że z pomocy korzystają rebelianci, w tym ekstremiści z Frontu Nusra czy z Państwa Islamskiego, a ich rodziny wychodzą na ulicę, by inaczej zdobywać pieniądze.

– Wszędzie w Libanie islamiści mają swoje uśpione komórki – twierdzi François. – W sierpniu uderzyli w Arsalu, ale zostali wyparci do Syrii. W październiku znów uderzyli, tym razem w Trypolisie i na północy.

Bab al-Tabaneh to dzielnica Trypolisu, w której od dawna trwają zamieszki. Zrujnowane domy leżą u podnóża wzgórza, na którym znajduje się Jabal Mohsen: osiedle miejscowych alawitów, społeczności popierającej Assada (także alawitę). W końcu października bojówki niejakiego Osamy Mansoura zaatakowały libańskich żołnierzy; w czterodniowych walkach zginęło ponad 40 osób, 150 zostało rannych.

Mansour postanowił proklamować Państwo Islamskie w Trypolisie, zaś walki objęły też sąsiedni dystrykt Minieh-Dinnieh. A szczególnie miejscowość Abda, sąsiadującą z Nahr al Bared – palestyńskim obozem, w którym w 2007 r. doszło do krwawej konfrontacji libańskiej armii z palestyńską bojówką Fatah al-Islam. Teraz jednak Palestyńczycy, przynajmniej na razie, nie przyłączają się do walki po żadnej ze stron.

Przez Abdę i Bab al-Tabaneh prowadzi główna droga z Bejrutu do Akkaru. Teoretycznie można pojechać też objazdem przez Dolinę Bekaa i dystrykt Hermel, lecz tam również jest niebezpiecznie.

– To tereny Hezbollahu – mówi Ali, szyicki student z Bejrutu, krytycznie nastawiony do (szyickiego) Hezbollahu. – Kiedyś w Libanie nie było takiej przestępczości jak teraz, szczególnie w Bekaa. Tam teraz gangi mają wolną rękę, o ile są lojalne wobec Hezbollahu – twierdzi.

Beznadzieja rodzi ekstremizm

Na ulicach Kubayatu wozy pancerne armii libańskiej pojawiły się po zakończeniu walk w Trypolisie. Niedobitki dżihadystów uciekły właśnie do Akkaru. Kilka dni później PCPM ewakuował się na kilka dni z Bire do Bejrutu. Powodem był piątek: to dzień modłów, po których radykałowie lubią wyjść na ulice z karabinami, aby strzelać do tych, których uważają za niewiernych. Nikt nie ma wątpliwości, że to dopiero początek problemów.

– Beznadzieja rodzi ekstremizm – podkreśla student Ali. – Tacy ludzie czują władzę, gdy dostaną broń i pieniądze, dotyczy to i Hezbollahu, i Państwa Islamskiego. Przecież oni nie mają żadnej alternatywy. Ale nie wszyscy Syryjczycy to ekstremiści – dodaje.

Tymczasem będzie jeszcze gorzej, bo tylko niespełna 25 proc. syryjskich dzieci chodzi do szkoły. Część spośród pozostałych chodzi do szkół koranicznych, zakładanych przez Saudów i Katarczyków. Bathoul Ahmed przyznaje, że UNHCR nie ma danych na ten temat: – Nie rekomendujemy tych szkół, ponieważ ich ukończenie nie ma formalnego znaczenia.

François jest mniej dyplomatyczny: – Przekręcają ich w tych szkołach na fanatyków.

Pomoc z państw takich jak Katar czy Arabia Saudyjska bywa dziwna: – Przyjeżdżają, dają komuś parę milionów dolarów i nie interesują się, co dalej. A ten ktoś część chowa do kieszeni, a resztę rozdaje według własnego widzimisię – mówi jeden z wolontariuszy.

Miliony dolarów kosztują też apartamenty w centrum Bejrutu. – Tu prawo ekonomii nie obowiązuje – stwierdza François. – Im mniejszy popyt, tym większa cena. Dlatego wieżowce przeważnie stoją puste. W większości należą do szejków z Zatoki Perskiej.

– Lubili sobie tu przyjeżdżać, żeby się zabawić: jachty, prostytutki, alkohol – mówi Ali. – Ale jak Hezbollah porwał tureckich pilotów, by wymusić zwolnienie swoich ludzi, porwanych z kolei przez Front Nusra, to padł na nich strach.

Zostaną na długo

Nie ma mowy, by właściciele tych budynków pozwolili swoim sunnicko-arabskim braciom, czyli syryjskim uchodźcom, znaleźć w nich schronienie. Pieniądze na czynsze w garażach płyną więc z UNHCR i jej organizacji partnerskich, takich jak polska PCPM.

A są to pieniądze niemałe. Syryjskich rodzin otrzymujących pomoc jest około ćwierć miliona, a wynajem garażu kosztuje średnio 200 dolarów, co daje 50 mln dolarów miesięcznie. – Czasem jeden właściciel wynajmuje pomieszczenia aż siedmiu rodzinom, co daje mu 1400 dolarów zysku miesięcznie. Niezłe pieniądze – podlicza Juliusz Ziemak. – Można jednak na to spojrzeć tak: my, dając średnio jednej pięcioosobowej rodzinie 100 dolarów, ratujemy jednego człowieka za 20 dolarów miesięcznie.

Popyt na wynajem pomieszczeń przez Syryjczyków spowodował gwałtowny wzrost cen najmu. Nic zatem dziwnego, że w Akkarze wszędzie widać nowe budowy, czasem nawet nie budynków, lecz samych garaży. Libańczycy, zarabiający na Syryjczykach z funduszy międzynarodowych, i tak narzekają, że sami nie dostają żadnej pomocy, choć też są biedni.

Bathoul Ahmed widzi rozwiązanie w powiązaniu pomocy humanitarnej z rozwojową dla Libanu: – Budując w Libanie nowe szkoły i szpitale, umożliwimy lepszy do nich dostęp zarówno Syryjczykom, jak i Libańczykom.

To rzeczywiście może się okazać konieczne, aby Liban nie wybuchł. Bo choć Bathoul Ahmed przekonuje, że większość syryjskich uchodźców chce wrócić do Syrii, jak tylko będzie to możliwe, to równocześnie daje do zrozumienia, że póki dyktator Baszar al-Assad jest u władzy, UNHCR nie rekomenduje takich powrotów. Wielu zresztą wątpi, by Assadowi zależało na tym, aby uchodźcy wracali do Syrii. – Pozbył się balastu – kwituje Ali.

Nic nie wskazuje też na to, aby Assad szybko upadł, i aby z Syrii zniknęło Państwo Islamskie. A to może oznaczać, że liczba Syryjczyków w Libanie będzie rosła – i że zostaną tu bardzo długo.

Liban w politycznym chaosie

Trudno sobie nawet wyobrazić, co by się stało, gdyby kurek z pomocą międzynarodową został zakręcony. – Co wtedy? Wyrzucę ich – mówi Muhamad.

Ale to oznacza wojnę, bo Syryjczycy na pewno będą się bronić.

Liban i bez tego pogrążony jest w kryzysie politycznym. Od kilku miesięcy nie ma prezydenta. Powinien być nim chrześcijanin – tak przewiduje podział władzy i urzędów między społeczności religijne, specyficzny dla Libanu. Jednak chrześcijanie są podzieleni. Część popiera Samira Dżadżę (związanego z sunnickim blokiem Saada Haririego, wspieranego przez Arabię Saudyjską), część zaś Michela Aouna, związanego sojuszem z Hezbollahem. Hezbollah i Aoun, mając mniejszość w parlamencie, bojkotują wybory prezydenta, zrywając kworum.

Tymczasem kadencja parlamentu też już upłynęła. Ale w przypadku zarządzenia wyborów do dymisji powinien podać się rząd. Nowy zaś powinien zostać powołany przez prezydenta, którego nie ma... Pomysł, aby parlament w takiej sytuacji przedłużył sobie kadencję, też został zablokowany brakiem kworum.

Tymczasem Hezbollah deklaruje poparcie dla wojska, a sunniccy duchowni z Trypolisu grożą, że jeśli rząd się nie rozprawi z szyickim Hezbollahem, spowoduje to nowe i poważniejsze walki.

– Bardziej się boję sunnickich ekstremistów niż Hezbollahu, szyici nigdy nas nie mordowali – stwierdza François, chrześcijanin z Kubayatu. I dodaje: – Ale ja i tak tu nie zostanę. Tu nie ma przyszłości.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2014