Czas na dziecko

Początek wakacji to moment rytualnego popłochu: edukacyjno-opiekuńcza machina zwalnia, wypuszczając dzieci do domów, gdzie do tej pory bywały jedynie gośćmi. Jak zabiegany Polak spędza wolne chwile z dzieckiem?

22.06.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Lech Muszyński / PAP
/ Fot. Lech Muszyński / PAP

Mamy wszystko, a nie mamy czasu” – napisała trzy miesiące temu na blogu Małgorzata Ohme, psycholożka rozwojowa i terapeutka dziecięca.


„Kiedy ktoś mnie pyta o współczesnego rodzica, odpowiadam »Jest lepszy, mądrzejszy, bardziej świadomy, okazuje czułość, rozmawia, pyta, jest ciekawy, rozwija się. Ale… nie ma czasu«. – pisała dalej Ohme. – Cóż więc to dziecko ma z jego mądrości? Piętnaście minut wieczorem, gdy rodzic pochyli się nad nim i zapyta »Co w szkole, przedszkolu?«, ale już nie zdąży zapytać: »A co poza tym?«. A to, co poza tym, bywa najważniejsze. Tam siedzi konflikt z przyjaciółką, lęk przed nauczycielem, frustracja z poczucia bycia gorszym, samotność. Uważam, że wiele dzieci dziś jest samotnych, bo rodzice nie mają dla nich czasu”.


O ile mniej więcej do końca czerwca dylemat opisany przez terapeutkę zagłuszany jest codziennym zgiełkiem i pośpiechem – tak rodziców, jak dzieci – o tyle w tych dniach zaczyna nabierać realniejszych kształtów: dzieci szkolne wchodzą właśnie w okres niemal 70 wolnych dni; na cztery spusty zamyka się wiele publicznych żłobków i przedszkoli; przerwy – co najmniej kilkutygodniowe – zapowiadają nawet wybrane placówki prywatne.
Świat młodych rodziców – najbardziej zagonionej grupy w zagonionej Polsce – zwolnić tymczasem nie zamierza.


Zabiegany jak rodzic

Według Eurostatu jesteśmy jednym z najbardziej zapracowanych narodów Unii – z wynikiem 42,5 godziny tygodniowo Polacy ustępują tylko Grekom. Do tej średniej tygodniówki warto dodać jeszcze dwie poprawki: po pierwsze – dodatkowy czas poświęcamy na dojazdy do pracy; po drugie – Polacy w wieku między 25. a 45. rokiem życia – a więc ci wychowujący dzieci przedszkolne i szkolne – pracują więcej niż krajowa średnia. I wyraźnie więcej – co wynika z kolei z ogłoszonego w 2013 r., a przeprowadzanego co dekadę przez GUS „Badania budżetu czasu ludności” – niż 10 lat wcześniej.


– Gonimy nawet nie tyle za pieniędzmi, co za pozycją – ocenia prof. Tomasz Szlendak, socjolog z UMK w Toruniu. – I jednocześnie coraz częściej dochodzimy do wniosku, że praca razem z dojazdami i przygotowaniami zabiera nam najzwyczajniej w świecie życie. W latach 2010-11 badaliśmy w Instytucie Badań nad Gospodarką Rynkową przemiany wartości na Pomorzu. Wśród wypowiedzi badanych przewijały się myśli, że być może gonimy za nie wiadomo czym, że omijają nas ważne wydarzenia, jak choćby przyglądanie się rozwojowi dzieci.


Jeśli wierzyć deklaracjom Polaków, nie spędzamy jednak mniej czasu z potomkami niż dekadę temu. Co nie oznacza, że spędzamy go dużo: według wspomnianego badania GUS w 2013 r. przeciętny mężczyzna poświęcał dzieciom godzinę i 49 minut dziennie (wzrost o 20 minut), kobieta zaś 2 godziny i 47 minut (przyrost o 30 min.).


Rzecz jednak w tym, jak ten wspólny czas wykorzystujemy. W badaniach TNS Polska z 2014 r. przyspieszającą rzeczywistość widać w pozornie nieistotnych szczegółach: o ile w 2004 r. wspólny posiłek z dzieckiem był czymś powszechnym, dzisiaj dla niemal połowy rodzin nie stanowi on już codzienności. Rzadziej też niż kiedyś chodzimy razem w odwiedziny do znajomych i do kościoła.


Coraz częściej za to wybieramy się wraz z dziećmi na spacery, do kina i – co chyba najbardziej symptomatyczne – na wspólne zakupy. Tak jakbyśmy malejące w ciągu doby zasoby czasu chcieli cudownie rozmnożyć: robiąc jednocześnie coś dla domu, dla siebie, i – tak nam się przynajmniej wydaje – dla dzieci.


– Myślimy o czasie ekonomicznie – mówi prof. Szlendak. – Jeśli mamy go w ciągu doby mało, staramy się go spędzić jak najbardziej intensywnie. Pamiętajmy jednak, że stoją za tym autentyczne emocje, chcemy po prostu spędzać czas z dziećmi, a inaczej się często nie da. Nie potępiałbym więc biegania z rodziną po galeriach handlowych.


Prof. Szlendak zwraca uwagę na jeszcze jeden element sprzyjający zmianie: infrastrukturę codzienności. – Rzadko się o niej mówi, analizując zbiorowe zachowania – zauważa socjolog. – Tymczasem w przekroju dwudziestolecia widać wyraźnie, jak zmieniały się miejsca, w których można razem przebywać. Kiedy kilkadziesiąt lat temu pojawiły się telewizory, rodziny nauczyły się spędzać czas przy odbiorniku, zamiast np. rozmawiać. Teraz Polacy i Polki chodzą z dziećmi do galerii handlowych. W mniejszych miastach taka galeria jest jedynym – obok parku wodnego – przyjaznym i zorganizowanym miejscem, w którym można razem przebywać.


„Przebodźcowany” jak uczeń


Ciekawe wnioski przynosi obserwacja rekrutacji do podstawówek. Oto rodzice sześciolatków dokonują wyboru dla swoich dzieci na kolejne sześć lat ich życia. Dla dzieci, ale też – bywa – dla siebie. Coraz częściej do oczywistych kryteriów doboru szkoły – wielkość, infrastruktura, poziom edukacyjny – dochodzi kolejne, awansujące do rangi priorytetu: dostępność dobrej świetlicy, w której dziecko będzie mogło spędzić czas co najmniej do godz. 16.

Podobnie jest ze żłobkami i przedszkolami: wybieramy te elastyczne i dostępne w godzinach niestandardowych.
Ta niestandardowość osiąga rozmiary, które jeszcze dekadę temu wywoływałyby pewnie w Polsce – kraju, było nie było, tradycyjnym – społeczny sprzeciw. Oferty specjalne punktów żłobkowych i przedszkolnych czy prywatnych niań, które zapewniają dziś opiekę późnopopołudniową, wieczorną, a nawet 24-godzinną – to już od lat w dużych miastach normalność.


Opieka nad dziećmi zyskuje zresztą w Polsce nową rynkową jakość – niszę, czyli jednocześnie zabieganych i dobrze zarabiających Polaków z dziećmi w dużych miastach, dostrzegły duże grupy kapitałowe, takie jak Work Service, skupiający kilkadziesiąt spółek, w tym People Care. Częścią tej ostatniej jest stosunkowo nowy – jak powie dyrektor operacyjny PC Pawlos Mandzios – „brand” o nazwie „Baby and Care”. W ofercie m.in.: opieka niani całodobowej, niania VIP (korzystają z niej głównie celebryci, życzący sobie w umowie specjalną klauzulę poufności), niania dwujęzyczna, opieka nad dzieckiem w czasie urlopu czy po zajęciach w przedszkolu.


– Mam dwójkę dzieci. Chcemy z żoną wyjechać na wakacje sami, bo dostajemy tylko dwa tygodnie urlopu rocznie w tym samym okresie. Do załatwienia? – pytam dyrektora People Care.
– Potrzebujemy na to pięć dni – odpowiada bez wahania Mandzios. – Działamy profesjonalnie: proponujemy panu trzy opiekunki, które następnie zostaną przez pana sprawdzone. Później do tej wybranej muszą się zaadaptować dzieci. Ta adaptacja nie może trwać ani godzinę, ani dwie.
– Nie obawiacie się, że koszt, jaki ponosi w takiej sytuacji dziecko, jest zbyt wysoki?
– Z pewnością lepiej, jeśli rodzice spędzają jak najwięcej czasu z dzieckiem. Lepiej też, gdy dzieci wyjeżdżają na swoje wakacje w czasie, gdy osobno wyjeżdżają rodzice. Bo wtedy mniej dotkliwie odczuwa się rozłąkę. Ale w życiu są różne sytuacje. Od nagłych wyjazdów służbowych, przez pogrzeb, na który muszą jechać oboje rodzice, aż po krótki urlop. Zlecenia w związku z tą ostatnią sytuacją zdarzają się zresztą u nas nadal rzadko, choć mają miejsce – zapewnia Mandzios.

I przyznaje, że niestandardowe usługi opiekuńcze są coraz popularniejsze. Choć stojące za nimi motywacje są bardzo różne: od rodziców bardzo skupionych na dzieciach, i korzystających z podobnych usług sporadycznie, tylko w nagłych wypadkach, aż po takich, którzy chroniczny brak czasu spędzanego z dziećmi rekompensują sobie zwiększaniem przeznaczonych nań nakładów finansowych.


– Podobne oferty to efekt nie tylko deficytu czasowego, ale też zmiany naszego dziennego czy tygodniowego rytmu życia. Nie dość, że często rodzice pracują, to w dodatku o różnych porach: w trybie delegacyjnym, popołudniowym, weekendowym itd. – ocenia prof. Szlendak, dodając, że rozwój ofert opiekuńczych jest też pośrednio świadectwem naszego cywilizacyjnego skoku: sytuacja, w której jedne kobiety (matki) przenoszą zadania wychowawcze na inne (nianie), oznacza według badacza, że znaleźliśmy się wysoko w ekonomicznej hierarchii.


Dziecko na zewnątrz siebie


Na niestandardowych ofertach opiekuńczych rzecz jasna nie koniec: polskie dziecko w wieku od lat trzech do osiemnastu funkcjonuje coraz częściej w ramach harmonogramu dnia, jakiego nie powstydziłby się menedżer dużej firmy. Balet w poniedziałek, angielski we wtorek, robotyka w środę, niemiecki w czwartek i basen w piątek – podobne scenariusze, zakładające rzecz jasna odrabianie lekcji w międzyczasie, stają się powoli normą.


Gdy w 2014 r. CBOS ogłosił wyniki badań „Wydatki rodziców na edukację dzieci”, po raz pierwszy w historii corocznych pomiarów okazało się, że więcej niż połowa rodziców zamierza fundować dzieciom płatne dodatkowe zajęcia edukacyjne lub ogólnorozwojowe. W skrajnych przypadkach trudno oprzeć się wrażeniu, że projektując te nabite jak szkolny tornister plany, organizujemy swoim dzieciom gonitwę na podobieństwo własnej. Z innymi gadżetami i dekoracjami – książką do angielskiego zamiast firmowego laptopa i salą lekcyjną zamiast konferencyjnej – ale niejednokrotnie z podobnym efektem: chronicznym brakiem czasu, wypaleniem, a nawet – bywa – poczuciem bezsensu.


Jaki może być tego efekt, pisze dygresyjnie w książce „Agresja – nowe tabu” słynny duński terapeuta Jesper Juul, zauważając, że coraz więcej dzieci „spędza całe życie w instytucjach, które szczycą się tym, że potrafią je dobrze stymulować w rozwoju, co w istocie prowadzi do przedawkowania bodźców”.


Jaka jest według Juula odpowiedź na to zjawisko wielu współczesnych rodziców? Chcą naśladować wychowawców, dostarczając dzieciom „kolejnych rozrywek, zajęć, propozycji spędzenia czasu. W efekcie powstaje cała wielka grupa dzieci, która żyje całkowicie na zewnątrz siebie i nie jest w stanie znaleźć powrotnej drogi do własnych emocji i myśli”.


Według prof. Szlendaka ta nadaktywność instytucji w życiu dzieci to też pokłosie ideologii. – Stajemy się, podobnie jak inne kraje o niskiej dzietności, krajem dzieciocentrycznym – twierdzi socjolog. – Niemal wszystkie media przekonują nas, że rodzicielstwo to jest niesłychanie ciężkie wyzwanie. A do ciężkiego wyzwania trzeba się długo i intensywnie przygotowywać. Jeśli zaś nie sposób mu podołać samemu, trzeba sobie stres z tym związany zrekompensować, np. profesjonalizując opiekę nad dzieckiem.


Rodzic? Obecny!


– Przepraszam, ale tutaj nie można zostawić dziecka nawet na chwilę – mówi terapeutka do zmierzającej ku drzwiom matki.
– Ja tylko na moment, do sklepu – odpowiada kobieta.
– Nawet na pięć minut. Bardzo przepraszam, ale to jest reguła obowiązująca w naszej placówce – nalega psycholożka.


Ta niewinna i z pozoru nic nieznacząca scenka rozegrała się w zeszłym tygodniu – w założonym kilka tygodni wcześniej w Krakowie Zielonym Domku. Inicjatywa Fundacji PROMYK to kopia francuskiego „Zielonego Domu” (La Maison Verte) – powstałego 36 lat temu projektu pediatry i psychoanalityczki Françoise Dolto, która przez kilkanaście lat rozmyślała, jak udostępnić zdobycze psychoanalizy grupie praktycznie z niej niekorzystającej, a znajdującej się w newralgicznym dla rozwoju emocjonalnego okresie życia – dzieciom do lat trzech. A także ich rodzicom – często zagubionym, przestraszonym i samotnym.


Chodzi bowiem o spędzanie czasu z dzieckiem, towarzyszenie mu, a jednocześnie przebywanie w towarzystwie innych ludzi – w tym pedagogów, terapeutów i psychologów. W położonym nieopodal Rynku Głównego krakowskim Zielonym Domku jest jedna, przedzielona na pół czerwoną linią, duża sala: z zabawkami, meblami i wystrojem na podobieństwo dziecięcego pokoju. Może tu przyjść każdy, kto ma dziecko w wieku do trzech lat i potrzebę kontaktu z innymi rodzicami, albo zadania pytania fachowcom. Może przebywać dowolną ilość czasu – w ramach czterech godzin dziennie bez skierowania, bez podawania swoich danych (z wyjątkiem imienia dziecka) – a przy wyjściu uiścić dowolną opłatę (albo i nie). Warunek jest jeden: stała obecność rodzica przy dziecku.


– To swego rodzaju skandal, że w Polsce dziecko od zera do trzech lat jest badane tylko somatycznie, przez pediatrów – mówi psychoterapeutka Maja Zagajewska, założycielka, wspólnie z Ewą Strycharczyk-Kaletą, krakowskiego Zielonego Domku, pierwszego takiego miejsca w Polsce. – Pediatra dziecko waży, mierzy, natomiast nie jest przygotowany i nie ma czasu, by zobaczyć, co się dzieje z jego emocjami i relacją rodzic–dziecko.


Tymczasem, przypomina terapeutka, to właśnie w pierwszych trzech latach życia tworzy się psychika. – Ponad 30 lat temu Françoise Dolto odgadła intuicyjnie coś, co dzisiaj można zobaczyć na zapisie rezonansu magnetycznego: że nasze emocje w pierwszych trzech latach życia wpływają na rozwój i budowę mózgu, i że właśnie w tym okresie „wdrukowują” się w nasze ciało doświadczenia psychiczne, które zostaną z nami do końca życia. Poczucie siebie ciągle aktualizuje się w relacjach z innymi może się w trakcie życia zmieniać, ale baza powstaje przez pierwsze trzy lata – dodaje Zagajewska.


– Właściwie dlaczego nie można od was wyjść, zostawiając dziecko na pięć minut?
– Dlatego że to nie jest przechowalnia dzieci. A tak niejednokrotnie są traktowane instytucje opiekuńcze – mówi terapeutka.


I zastrzega, że współczesnego zabieganego rodzica rozumie, podobnie jak jego potrzebę załatwienia tysiąca spraw bez towarzystwa dziecka. – Ale to akurat miejsce zostało stworzone po to, by relacja między rodzicem a dzieckiem się rozwijała, żeby dziecko nawiązywało relacje z „obcymi”, wzmacniane obecnością rodzica – mówi Zagajewska.
Scenek takich jak ta przytoczona wcześniej terapeuci z krakowskiego Zielonego Domku doświadczają więcej. Choćby wtedy, gdy jeden z ojców, przyprowadziwszy córkę do ZD, mówił z niedowierzaniem: „Po co ja mam z nią być? Bawić się możemy w domu”. – Były też oczywiście inne reakcje – dodaje Zagajewska. – „Jak fajnie jest spędzić czas z dzieckiem, przyglądając mu się, bawiąc się z nim bez pilnowania zupy czy zaglądania do laptopa” – mówili rodzice.


Założenie, że czas spędzony z dzieckiem przez pierwsze trzy lata jego życia jest „inwestycją” na dekady, wchodzi powoli pod strzechy. Co z tego, skoro zderza się z brutalną codziennością: na okres ten przypada w Polsce roczny urlop, wykorzystywany zwykle przez matki, i dwa lata czasami jeszcze bardziej niż przed urodzeniem dziecka wzmożonej gonitwy w pracy. To paradoks wydłużonego nie tak dawno do dwunastu miesięcy urlopu dla rodziców: młoda kobieta przez miesiące przebywa non stop z dzieckiem, by nagle wejść w zawodowe koleiny, po których poruszać się trzeba z prędkością stu kilometrów na godzinę.


Zmiana za dekady


Czy wakacje na dwa miesiące zmienią krajobraz Polski zabieganej, młodych rodziców, którzy „mają wszystko, a nie mają czasu”? Wątpliwe. Na wypoczynek wyjedzie w tym roku ponad połowa Polaków. Ale średni okres urlopu wyniesie 12–13 dni (według raportu firmy Mondial Assistance).


Co ciekawe, w swoim zabieganiu zdradzamy tęsknoty za beztroskim dzieciństwem: według badań Millward Brown z 2014 r. aż 7 na 10 rodziców chciałoby, aby ich dzieci spędzały wolny czas w podobny sposób do tego, w jaki oni sami robili to przed laty: bez wygórowanych ambicji, presji, stymulowania do kolejnych edukacyjnych zadań.
– Dzieci funkcjonowały kiedyś w ramach instytucji zwanej trzepakiem – przypomina prof. Szlendak. – Tam spotykało się rówieśników, niekoniecznie ze swoich społecznych kręgów, tam dzieci uczyły się ludzi. Dzisiaj to uczenie przebiega w zupełnie innych okolicznościach: w bardzo ustrukturyzowanej instytucji, jaką jest szkoła, i w sieciach społecznych, czyli w mediach, gdzie, w odróżnieniu od podwórka i trzepaka, „nie dzieje się społeczeństwo”. Trudno więc się dziwić rodzicom, że tęsknią do czasów inter- akcyjnej prostoty. Choć to nostalgia za czasami, do których nie ma powrotu.


Jeśli czeka nas jakakolwiek zmiana, dodaje socjolog UMK, będzie ona dotyczyła świadomości samych rodziców. – Coraz częściej zauważamy, że brniemy w ślepą uliczkę – mówi prof. Szlendak, zaraz jednak dodaje, że to zmiana obliczona na dekady: skoro budowanie społeczeństwa konsumpcyjnego trwało kilkanaście lat, trudno oczekiwać, że z dnia na dzień zaczniemy traktować czas tak, jak to robią Szwedzi czy Norwegowie.


– Te zmiany będą widoczne, gdy dzieci zaczną rodzić dzisiejsze dwudziestolatki – prognozuje socjolog. – A na razie nie łudźmy się: by ludzie zaczęli częściej robić świadome przystanki w biegu, po to choćby, by przyjrzeć się uważniej dzieciom, musimy stać się społeczeństwem bogatszym.


Na razie pozostaje nam więc pielęgnowanie owych 109 i 167 minut, które spędzamy dziennie z dzieckiem. Kilkanaście dni urlopu niczego radykalnie w naszym życiu nie zmieni, ale może przynajmniej sprzyjać refleksji: czy gonitwa przez pozostałe 50 tygodni w roku nie jest aby wspólnym, rodzinnym biegiem w ślepej uliczce. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2015