Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Próg bólu. W sensie ścisłym to pojęcie z dziedziny fizjologii słuchu i neurologii oraz ochrony porządku publicznego – bo jednym z podstawowych praktycznych zastosowań zjawiska pojawiania się nieznośnego bólu przy pewnym natężeniu określonych dźwięków jest rozpędzanie zgromadzeń przez specjalne policyjne mega-szczekaczki. Każdy, kto w Warszawie napatoczył się w pobliże stadionu w dniu ważnego meczu albo szedł koło demonstracji związkowców, mógł zauważyć dziwną półciężarówkę z kosmicznie wyglądającym panelem na stojaku. Przy czym w Polsce stosowanie tej metody jest prawnie zakazane. Zresztą, jak zeszła jesień pokazała, do rozbijania marszów wystarczają dwudziestowieczne i dozwolone przepisami pała plus gaz.
Jest od niedawna inny obszar, w którym państwo narusza próg bólu obywateli. 10 zł i więcej za dużą butelkę coli. To jest bolesne. Przypuszczam, że bolesne równie mocno jak widok ważniaków, którzy kiedyś cielęcinę brali spod lady, a dziś szczepionkę bez kolejki, potem zaś zamiast powiedzieć wprost, że im się należało, mętnie się tłumaczą. Ktoś ponoć ich prosił na ambasadorów. Chyba królestwa Bajlandii.
Skąd to przypuszczenie? Z liczby i zjadliwości memów, dzisiejszych odpowiedników politycznych kawałów opowiadanych przy imieninowym stole albo przez gadatliwego taksówkarza. W pierwsze dni stycznia nie widziałem innego tematu, który jakoś by zahaczał o sprawy publiczne. Cola droższa i cenniejsza od alkoholu, zgrzewka coli jako lokata kapitału, puszka energetyku jako cenny klejnot, i tak w nieskończoność. Może to sprytny marketing wirusowy jednego z wielkich producentów, który chce utrwalić w głowach konsumentów przekonanie, że to brązowe świństwo pozostaje niezbędne do godnego życia.
A może nie trzeba szukać spisków i uznać, że autentycznie zabolało. Podatek cukrowy, bo o nim tu mowa, wszedł nareszcie w życie. Pamiętam, że był to jeden z wielkich tematów społecznych, jakie rozważaliśmy w redakcyjnym gronie równo rok temu – wtedy jeszcze, tuż przed pandemią, trwały boje legislacyjne z lobbystami i oczekiwano, że władza zdąży wprowadzić go od lipca. Potem się wszystko poprzesuwało, ale wreszcie jest.
Złoty dwadzieścia na litrze. Taki jest, zgodnie z nowym prawem, maksymalny wymiar kary za picie cieczy pozbawionej odżywczego sensu, która jest wyłącznie po to, by łechtać system nerwowy cukrem, kofeiną i niekiedy tauryną. Tylko uryny brakuje w tej wyliczance. Wydawałoby się to zgoła niebolesne: nawet w przypadku człowieka chętnego pić codziennie po dwa litry, danina wyniesie ok. 70 zł na miesiąc. Trzy i pół procent minimalnej płacy na rękę. Z pewnością grubo mniej niż później wspólnota wyłoży na koszty obsługi jego cukrzycy i stowarzyszonych schorzeń. A jednak, jak uczy ekonomia behawioralna, ważenie gołych liczb i procentów mało nam mówi o realnych ludziach i ich decyzjach.
Sądzę, że nagłe ożywienie internetowej vox populi na tę zmianę świadczy o tym, że władza dotknęła jednego z ważnych nerwów naszego zbiorowego ciała. Trąciła go w sposób najboleśniejszy, gołym skalpelem fiskalizmu. Sens podatkowej relacji poddanego z władzą wykracza daleko poza sam fakt poboru pieniędzy. Podatek, danina na rzecz cesarza, króla czy „budżetu”, to archetypiczna forma ucisku, pokazywania, kto tu jest od wydawania nakazów i zakazów, a kto ma się ich słuchać, ukradkiem omijać lub kontestować w szturmie na Bastylie i Kapitole.
Także i wcześniej każda cola lub rozmaite napoje pseudoowocowe zawierały w cenie podatki – z vatem na czele, który dotyka boleśnie tylko końcowego spożywcę. Ale ludowe poczucie humoru wówczas spało. Obudziło się dlatego, że pojawił się nagle podatek specjalnie wycelowany. Podatek, czyli oznaka szczególnego zainteresowania władzy, przedsmak reglamentacji, zakazów, ograniczeń. Najpierw każą płacić 50 groszy, jutro zakażą sprzedaży dzieciom, a pojutrze… Jeden z memów przedstawia butelkę coli z nalepioną akcyzą i mówi to nam dwie rzeczy, które wystarczą za całe moje pisanie: naród czuje, że zbliża się koniec swobodnego dostępu do cukru, a budzi to w nim lęk, bo jest od tego cukru uzależniony jak od wódki. Albo i gorzej. ©℗
Jest gruba niekonsekwencja w zniechęcaniu podatkiem do picia coli i zostawianiu w spokoju batonów, wafli i różnych ich wariantów – słyszałem taki argument i całkiem się z nim zgadzam. Może władzy starczy odwagi, by pójść za ciosem. A my tymczasem wdrażajmy się w jedzenie rękodzielniczych batonów, które też potrafią zaspokoić uzasadnioną w zimie potrzebę słodyczy. Batonów lub kulek: co ulepimy z samodzielnie stworzonej masy, to już dowolna rzecz. Podstawą każdego zdrowego zapychacza są suszone daktyle, które ja wolę mieszać z suszonymi śliwkami. Z tym że staram się omijać te kalifornijskie, zbyt mdłe – na dobrych targach można znaleźć polskie suszone elektrycznie (tzn. nie wędzone, jak na kompot wigilijny). Moczymy ok. 300 g daktyli (lub pół na pół ze śliwkami), odciskamy, nie wylewamy wody. Miksujemy w blenderze, dosypując ok. 100 g wiórków kokosowych (2-3 łyżki) i szczyptę soli, dolewając trochę wody z moczenia, tak żeby uzyskać masę o konsystencji miękkiej plasteliny. Jeśli wydaje nam się za rzadka, możemy dogęścić paroma łyżkami płatków owsianych błyskawicznych. Potem dobrze wyrabiamy rękoma i formujemy blok, który ściśle owijamy papierem do pieczenia, schładzamy parę godzin w lodówce przed pokrojeniem. Niektórzy lubią dorzucać posiekane orzechy. A ja, ponieważ jestem już dużym chłopcem, zawsze dolewam łyżkę grappy lub ciemnego rumu.