Owoc tak podły

„Tutejsi mieszkańcy, skoro tylko miesiąc zwany przez kroniki przodków paździercem roztoczy nad miastem wilgotny całun, zakładają maski.

22.10.2018

Czyta się kilka minut

 / JOANNA TKACZUK / ADOBESTOCK
/ JOANNA TKACZUK / ADOBESTOCK

W wieczory, które skromny dobrobyt pozwala im spędzać z dala od warsztatów i kramów, krążą jak duchy po lesie wyrosłym na miejscu dawnych murów. Zburzono je jeszcze za poprzedniej dynastii, bowiem dawno żaden wróg z zewnątrz nie czyha na złoto tutejszych świątyń, a zagłady idącej od środka nic już nie zdoła powstrzymać. Dlatego zresztą ów mądry cesarz z poprzedniego stulecia uznał, że jedyne, czym może się zasłużyć dla swojej byłej stolicy, to pierścień drzew, dostojna rama dla ostatnich pokoleń w ich czekaniu na nieubłagany koniec. Czy maski, jakie przywdziewają, mają uchronić ich podczas przechadzki przed melancholią wejrzeń sąsiada, czy też zapobiec rozmowom, w ich krańcowym położeniu wszak zupełnie zbędnym? – tego przybysz nie rozezna, bowiem nikt z tych pół-ludzi pół-widm nie jest skory do zwierzeń”.

Ten urywek relacji z drugiego tomu „Miast niewidzialnych” Itala Calvino, wygrzebany z ostatniej partii jego pośmiertnych papierów – jestem tego pewien – dotyczy Krakowa. Nie trzeba do tego erudycji i hermeneutycznych sztuczek – starczy mi wyjrzeć z okna redakcji: Planty każdego dnia zamieniają się przecież w park potępieńczych widziadeł w dziwnych niby-kagańcach zapinanych rzepem na karku, bliższych akcesoriom sado-maso niż posępnym maskom z wielkim dziobem, chroniących dawnych wenecjan w okresie dżumy.

Jedyne, co mogłoby rozweselić coroczny rytuał początku pory kaszlu, łzawiących od smogu spojówek, zgrabiałych palców i czubków nosa zbyt lodowatych, żeby móc je przytknąć do policzka miłej osoby, to wielkie ruszty z pieczonymi kasztanami, rozstawione na rogach ulic. Opala się je węglem drzewnym, a to jeszcze przez niecały rok będzie w Krakowie zupełnie legalne. Ocieplenie klimatu wkrótce sprawi, że drzewa kasztanowe, niegdyś czujące się dobrze tylko za Alpami, przestaną być u nas „samotnymi gośćmi z Południa”, zawleczonymi przez pielgrzymów, jak ów wielki okaz rosnący przed klasztorem u Hessego w „Narcyzie i złotoustym”. No dobrze, ale zanim zaczną solidnie owocować, minie parę dekad, my tymczasem jednak moglibyśmy skorzystać z dobrodziejstw globalizacji i importować gotowe już kasztany, wraz ze zwyczajem ich ulicznego pieczenia, który wymyśliły ludy o wiele mniej narażone na ziąb.

W mojej prywatnej księdze dobrego jedzenia, w podkategorii rzeczy cennych nie z racji smaku, lecz sączących przyjemność z powodu sytuacji ich spożywania, pieczone uliczne kasztany są na pierwszym miejscu. Bo smak, cóż, no nie czarujmy się, słodkawe toto, nijakie i mączyste, wszak już Pliniusz pisał (a Rzymianie jedli tego na potęgę): „kasztany nazywamy także orzechami, acz stosowniej byłoby policzyć je do rodzaju żołędzi (...) Rzecz dziwna, że natura ukryła z taką troskliwością owoc tak podły”. Ukryła – bowiem okrywa bardziej niż nasze parkowe kasztany przypomina jeża, jest pokryta mnóstwem cieniutkich kolców. Kobiety harujące w błocie i skwarze przy zbiorze ryżu doczekały się godnej apoteozy w kinowym arcydziele – ale żaden neorealista nigdy nie nakręcił historii podobnych najmitek zjeżdżających jesienią, żeby przez tydzień kaleczyć sobie ręce do krwi zbieraniem kasztanów z wielkich plantacji w dzikszych, górzystych okolicach, np. w Toskanii.

Ale i później, kiedy już obrane, gładkie i wilgotne owoce trafiają do miast, nasze palce też nie są całkiem bezpieczne. Bo dobry kasztan, godny miana jesiennego przysmaku, musi parzyć. Język i podniebienie w tej całej przygodzie nie pełnią aż takiej roli jak palce, rozgrzane nagle aż do granicy między przyjemnością a bólem, poharatane ostrymi odłamkami zapieczonej skorupki, którą trzeba pracowicie odłamać. To z opuszków płyną bodźce, za które warto zapłacić – na ulicach Rzymu nawet skandaliczną cenę pięciu euro za małą papierową tutkę. Na chwilę mija tęsknota za rękawiczkami, wzmaga się krążenie, szczególnie gdy dzielimy się z drugą osobą, o dłoniach bardziej wrażliwych na gorąco niż nasze.

Podając jej świeżo wyłuskaną, słodką, ciepłą kulkę, na moment rozumiemy, dokąd prowadzi ten życiowy spacer. Nie bacząc na kolce i skorupy bliźniego, przebijamy się raz po raz, by wydobyć zeń „owoc tak podły”, człowieka w całej zwyczajności. Ale nie o smak „nie z tej ziemi” tu chodzi, tylko o to, by się przy tym pokłuć i poparzyć. ©℗

Z braku ulicznych rusztów możemy upiec kasztany w domu, kładąc je z naciętą skorupką w brytfance z odrobinką wody na dnie. Albo zabawić się w deser zwany Mont Blanc. Nacinamy 750 g kasztanów, w garnku zalewamy je wodą, tak by je przykryła, i gotujemy pół godziny. Wyłączamy ogień, zostawiamy w wodzie, wyciągamy po jednym i obieramy w grubych rękawiczkach. Przekładamy do innego garnka, zalewamy 0,5 litra mleka, dodajemy 100 g cukru, rozciętą laskę wanilii, gotujemy na wolnym ogniu ok. 20 minut. Odcedzamy, przeciskamy je przez praskę do ziemniaków do miski. Dodajemy 3 łyżki gorzkiego kakao i 50 ml rumu, mieszamy drewnianą łyżką, wyjdzie nam dość sucha masa. Odkładamy pod przykryciem do lodówki na godzinę, żeby mocniej stężała. W tym czasie ubijamy śmietankę i przekładamy ją do rękawa cukierniczego. Masę kasztanową przeciskamy przez praskę do ziemniaków o drobnych oczkach, tak żeby na talerzyku powstała górka z brązowych „robaczków”. Dekorujemy na wierzchu fantazyjnymi kleksami bitej śmietany, można posypać wiórkami czekoladowymi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2018