Cudowne lata

Smok Wawelski trzyma się mocno. I jeszcze dwa warkocze góralki tkwią na swoim miejscu, nietknięte przez dziejowe burze - ostateczny dowód, że w najtrudniejszej sytuacji da się wypracować jakiś kompromis.

06.09.2011

Czyta się kilka minut

Dzieci z przedszkola nr 18 w Gorzowie Wielkopolskim, luty 2011 r. / fot. Tobiasz Sągajłło/ Agencja Gazeta /
Dzieci z przedszkola nr 18 w Gorzowie Wielkopolskim, luty 2011 r. / fot. Tobiasz Sągajłło/ Agencja Gazeta /

Skończyliśmy przedszkole. Któregoś dnia w czerwcu odbyła się skromna uroczystość, starszaki odtańczyły krakowiaka, panie dostały kwiatki i wszyscy trochę się wzruszyli. Dopiero kiedy wracaliśmy do domu, zrozumiałem, że ostatni raz pokonujemy trasę, którą przez sześć lat dzień w dzień (nie licząc świąt, wakacji i gryp) odprowadzaliśmy najpierw nasze starsze, a potem młodsze dziecko.

Gdzieś w telefonie miałem jeszcze bardzo starego esemesa takiej treści: "Odebrałam. Wszystko ok. Na buzi ślady łez sprzed czterech godzin".

To było zupełnie zwykłe państwowe przedszkole. Innymi słowy, nie prowadziło zajęć metodą Montessori, nie szczyciło się wykładowym angielskim, nie obiecywało preferencji przy ubieganiu się o miejsce w elitarnej podstawówce (oferującej fory przy rekrutacji do elitarnego gimnazjum, z którego już tylko krok do elitarnego liceum i gwarantowanej posady prezesa banku).

Z drugiej strony - atmosfera była bezpretensjonalna, a opłaty umiarkowane. W każdym razie nie przypominały rat za maybacha. Krótko mówiąc: przedszkole naszych dzieci przypominało placówki, do których sami uczęszczaliśmy w tej odległej epoce, gdy edukacji dziecka nie planowano natychmiast po wykonaniu testu ciążowego.

Koło szatni, na korkowej tablicy wisiał cytat z książki Roberta Fulghuma:

"Wszystkiego, co naprawdę trzeba wiedzieć o tym, jak żyć, co robić i jak postępować, nauczyłem się w przedszkolu (...). Tam się nauczyłem, że trzeba:

dzielić wszystko,

postępować uczciwie,

nie bić innych,

odkładać na miejsce każdą znalezioną rzecz...".

Dookoła tłoczyły się aktualne zawiadomienia: instrukcja, jak rozpoznawać koklusz, ostrzeżenie o przypadkach wszawicy i surowe napomnienie, by chore dzieci zostawiać w domu ("katar i kaszel nie są objawami zdrowia" - ostatnie zdanie brzmiało sardonicznie). W przypadku kichających alergików rodzice winni przedstawić stosowne zaświadczenie.

Obok tego niezbędnika pesymisty widniało mnóstwo innych inseratów: informacje o wycieczkach, koncertach, dyżurach psychologa i logopedy. Wreszcie najważniejsze - jadłospis.

Nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby w przedszkolnej szatni wywieszać tygodniowy spis posiłków - ale i tak jestem mu głęboko wdzięczny. Zresztą - nie tylko ja. W najtrudniejszych momentach tuż przed rozstaniem, jadłospis pozwalał zręcznie zmienić temat.

- Nie zostawiaj mnie tutaj!

- Przecież wiesz, że mamusia (względnie tatuś) musi iść do pracy.

- Ja nie chcę, nie...

- Chodź, zobaczymy, co jest na obiad. O, popatrz, kalafiorowa zupa (względnie jarzynowa, pieczarkowa). Lubisz kalafiorową, prawda?

- Nieprawda!

- A u babci jadłeś (względnie jadłaś).

- Nie, nie, nie...

- A w piątek będą racuchy. Twoje ulubione. To tylko pięć dni...

Wśród takiej wymiany zdań można było doprowadzić ofiarę pod drzwi sali, ucałować i rzucić na pożarcie. Mission accomplie!

Na początku nie układało się najlepiej. Mieliśmy już za sobą wiele rozdzierających scen przy jadłospisie, gdy wyszło na jaw, że pani pogania dzieci przy jedzeniu. A przecież - jak wiadomo - współczesna psychologia przestrzega przed stygmatyzowaniem wolnojadków.

Co gorsza, okazało się, że panie przedszkolanki ułatwiają sobie robotę - pod byle pretekstem rezygnując z wychodzenia na dwór. Ogródek stał pusty, a dzieci spędzały całe dnie w sali. Do pewnego stopnia potrafiłem to zrozumieć. W sezonie szalikowym obucie i założenie ubrania jednego dziecka stanowi ciężką próbę. W przypadku trzydziestki - musi być prawdziwym wyzwaniem.

W końcu miara się przebrała i przyszedł czas na poważną rozmowę z panią dyrektor. Muszę powiedzieć, że trochę się uniosłem i pewnie dlatego sięgnąłem do argumentów historycznych: - Chodziłem do przedszkola za komuny i zapewniam panią - wołałem - że za Gierka codziennie wychodziliśmy do ogródka! Powiem więcej! Mój tata był w czerwonych krasnalach za Bieruta i też wychodził... A wie pani, jakie wtedy były zimy?

Jeżeli wstydzę się tego wybuchu, to dlatego, że wkrótce mieliśmy się przekonać, iż przedszkole się zmienia. Powoli i stopniowo - ale wytrwale.

Oczywiście, pewne rzeczy są wieczne. Jeśli przypadkiem zajmujecie się twórczością literacką i marzycie o nieśmiertelności, porzućcie powieści i poematy. Twórczość dziecięca jest trwalsza. Nasze córki wracały z zajęć nucąc te same szlagworty, które i nam wdrukowano trzy dekady wcześniej.

Śpiewały o karuzeli: "Hej, hopsasa, jak ona szybko mknie, hej, dalej, dalej do zabawy śpieszmy się!". Deklarowały także, że "wszyscy dziś grzeczni są. I nie tylko dzisiaj". Gdyby prawa autorskie były chronione jak należy, spadkobiercy autorki "Marsza dzieci" nie musieliby się już nigdy martwić o pieniądze. Tylko utwór "Tata jest potrzebny, żeby przybić gwóźdź" doczekał się ostatnio zasłużonej krytyki z pozycji feministycznych.

Inna rzecz, że z programu zniknęła - co specjalnie nie dziwi - ukochana bajka mojego dzieciństwa "O tym, jak Lenin przechytrzył żandarmów" (dotąd słyszę głos dobrej pani Uli, jak czyta nam opowieści o Iljiczu Przecherze). W zapomnienie poszła pieśń o ptaku białym, który głosi pokój ludziom pracy. Na Barbórkę już się nie rysuje górnika w kopalni, skreślono też rocznicę wyzwolenia Warszawy wraz z opowieścią o pani gołębiarce ze Starego Miasta i wiernych ptakach, które krążyły nad spalonym domem.

Za to Smok Wawelski trzyma się mocno. I jeszcze dwa warkocze góralki tkwią na swoim miejscu nietknięte przez dziejowe burze - ostateczny dowód, że w najtrudniejszej sytuacji da się wypracować jakiś kompromis ("ma góralka dwa warkocze, podzielita się").

Zostawmy nadbudowę. Zmiany sięgnęły też bazy. Zaczęły się od drobiazgu, a raczej czegoś, co mogło uchodzić za drobiazg. Pewnego ranka na stołach pojawiły się kolorowe podkładki z Ikei, które dyżurni stawiali pod talerzem z zupą. Nie marszczcie nosów. Kiedyś Ikea odmieniła nasze mieszkania, teraz wdarła się do przedszkola i wywołała lawinę zmian.

Następnym etapem było wprowadzenie szwedzkiego stołu. Kopernikański przewrót polegał na tym, że odtąd dziecko mogło samo wybrać, co zje na śniadanie. Oczywiście, w rozsądnych granicach - powiedzmy, że pozwolono mu zdecydować, co położy na kanapkę. Nasze najchętniej poprzestawało na suchym chlebie, ale to nie ma nic do rzeczy. Uszanowano wolę czterolatka! A nawet jego potrzeby estetyczne (patrz: maty z Ikei).

Potem przyszedł czas na leżakowanie. Pamiętacie? Owszem, z biegiem lat człowiek docenia zalety małej drzemki, ale nawet dzisiaj ogarnia mnie zgroza na myśl, że w samym środku dnia przełożony mógłby zarządzić wkładanie piżam i obowiązkową godzinę na leżankach przypominających więzienne prycze. W dzieciństwie był to koszmar.

Liberalizacja postępowała stopniowo. Najpierw ustalono, że dzieci nie muszą spać ani leżeć w bezruchu. Potem zezwolono na ciche zabawy, pod warunkiem, że nie będą przeszkadzały innym. Naturalnie, po uchyleniu przymusu znaczna część przedszkolaków zaczęła zapadać w głęboki sen, z którego panie nie mogły ich dobudzić... Wszyscy jednak wiemy, jak kończy się reformowanie systemu - w starszych grupach leżakowanie zlikwidowano zupełnie.

Ośmieliło to rodziców do zgłaszania nowych postulatów. Pewnego dnia, podczas burzliwego zebrania, przegłosowano zmianę w kolejności dań obiadowych. Odtąd najpierw serwowano dzieciom mięso, ziemniaki i surówkę, a dopiero później podawano zupę. O dziwo, ekscentryczna zmiana została zaakceptowana i sprawdzała się zupełnie dobrze, chociaż nigdy nie przestała wprawiać mnie w konfuzję (- Co było na drugie? - Pomidorowa!).

Wiem, że występy w reklamie margaryny trochę nadszarpnęły autorytet Superniani, ale kilka lat temu ta nadzwyczajna kobieta odegrała rolę, której nie da się przecenić. Była po prostu Magdą Gessler psychologii. Jamiem Olivierem wychowania przedszkolnego. Panie wychowawczynie, rodzice i niemała część dzieci - wszyscy oglądali jej program i czerpali z niego wzory.

W ten sposób zapoznaliśmy się z karnym żółwiem. To był znak czasu: jeśli mały Alan (lub np. Sandra, by pozostać przy najbardziej popularnych imionach) kogoś pogryzł (pogryzła), kopnął czy pobił, dostawał czas na przemyślenie tej sprawy i ochłonięcie na karnym żółwiu. Nie bardzo wiem, jak to się stało, że żółw się ostatecznie przeistoczył w jeża. "Daniel znów dziś siedział na jeżu" - brzmiało dość sugestywnie, ale chyba nie wypaczało samej idei.

Pani dyrektor potrafiła zręcznie omijać najgorsze rafy. Pamiętacie dyskusję, jaką wywołała podjęta gdzieś w Polsce próba nadania przedszkolu imienia Jana Brzechwy? Radni wiadomej partii wyciągnęli autorowi wszystkie trupy z szafy Pana Dropsa.

U nas obyło się bez lustracji. Ochronka dostała miano Niebieskiej Fasolki i żaden patriota się nie sprzeciwił. Odtąd balom i uroczystościom towarzyszył olbrzymi totem w kształcie ziarenka.

Inna rzecz, że Niebieska Fasolka była przejawem całej tendencji w nazewnictwie. Przekonałem się o tym, kiedy z powodu zagrożenia powodziowego władze odwołały zajęcia w szkołach i przedszkolach. Lista zamkniętych placówek brzmiała jak program telewizji Mini-mini. Były na niej Tęczowe Kropelki, Słoneczne Doliny, Magiczne Pędzelki itp.

Nasze przedszkolne lata przypadły na czas, gdy wielką karierę robiło słowo "projekt". Skromny rzeczownik spłynął z desek kreślarskich, zadomowił się w galeriach sztuki i brukselskich urzędach.

Mimo to byłem zaskoczony, gdy pewnego poranka zobaczyłem ogłoszenie wywieszone koło jadłospisu: "Szanowni rodzice. W bieżącym roku grupa maluchów realizuje zajęcia dydaktyczne metodą projektu. W najbliższych dniach rozpoczynamy projekt »Bułka«. Prosimy o zbieranie materiałów (zdjęcia, wycinki) związanych z tematem bułki. Szukamy także eksperta (najlepiej: pan piekarz) chętnego, by spotkać się z dziećmi".

Nareszcie tematy zajęć przestały być przewidywalne jak następstwo pór roku. Po projekcie "Bułka" przyszedł projekt "Las" (zakończony spotkaniem z leśnikiem), projekt "Pociąg" i inne.

Najlepiej jednak zapamiętaliśmy jeden z pierwszych - prekursorski projekt "Jajko". Wobec problemu ze znalezieniem na Grochowie specjalisty drobiarza (każdy projekt musiał obejmować spotkanie z ekspertem) moja dzielna żona zaproponowała, że przeprowadzi eksperyment.

Sztuczka z jajkiem jest ozdobą wielu festiwalów nauki: otóż starczy za pomocą miniaturowej pochodni ogrzać wnętrze pustej butelki, a obrane jajko zostanie gładko wessane do środka. Powinno temu towarzyszyć przyjemne plaśnięcie i aplauz zaskoczonej publiczności. Szczegóły znaleźliśmy w książce "Sztuczki, figle i zadania".

Oczywiście w praktyce wszystko poszło nie tak. Pochodnia długo nie chciała się rozpalić, nim buchnęła ogromnym płomieniem, który cudem tylko nie objął firanki. Pierwsze jajko, zamiast wskoczyć do flaszki, spektakularnie eksplodowało, drugie uwięzło w szyjce. Dopiero trzecie zachowało się jak trzeba, ale nawet wtedy publiczność złożona z czterolatków nie była skłonna do aplauzu. Przeciwnie, bombardowała ekspertkę podchwytliwymi pytaniami. Zapamiętałem jedno: - A dlaczego tak pani latają ręce?

Tamten dramatyczny pokaz był jedną z nieczęstych okazji, by zajrzeć do przedszkolnego wnętrza. Zazwyczaj chcąc się dowiedzieć, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami sali, byliśmy zdani na skąpe relacje naszych małomównych dzieci.

Pewien wgląd w życie mikrusów dawały za to wieczorne zabawy, w których córeczki odtwarzały wydarzenia mijającego dnia. Dobiegały nas strzępy dialogów: "Esterko, ty gryzaku, nie wolno gryźć Maksa, bo to boli". Mam wrażenie, że intonacja pań przedszkolanek była oddawana bardzo wiernie.

Reszty dowiadywałem się w szatni... Będzie mi brakować tego miejsca i sympatycznego pana, który doglądał tam porządku. Pewnego dnia, gdy już wychodziłem, zawołał za mną: "Berecik! Zapomniał pan o swoim bereciku". Podziękowałem wylewnie, a on odparł: "Nie ma za co. To mój zawód".

Z biegiem lat do naszej szatni wkradła się komercja. Chytrzy przedstawiciele handlowi przeniknęli do środka. W szafce z ubraniami znajdowaliśmy kupony rabatowe, ulotki, reklamy cyrków, wypożyczalni strojów karnawałowych i sal zabaw. Szczególnie organizatorzy kinderbali toczyli między sobą zażartą wojnę. Nic dziwnego. Wyprawianie urodzin to poważny rynek i każdy chce uszczknąć jak największy kawałek tortu.

W końcu jakiś geniusz marketingu wpadł na to, żeby zaopatrzyć przedszkole w puste arkusze z nagłówkiem "jadłospis" i swoim logo. W ten sposób zdobył najlepszą powierzchnię reklamową w całej okolicy.

Nigdy jednak nie doszliśmy do tego, co widziałem w niedalekiej podstawówce. W dniu rozpoczęcia roku szkolnego wszystkim wchodzącym rozdawano ulotki z reklamą korepetycji.

Zdarzały się gorsze dni, ale to były naprawdę dobre lata. Towarzyszyło nam przekonanie, że świat się zmienia, że dzieci wychowuje się inaczej niż kiedyś i przedszkole też powinno się stawać lepszym miejscem. Następowało to dużo szybciej niż, powiedzmy, poprawa infrastruktury drogowej.

Sielanka trwałaby jeszcze rok, ale cóż: administracja rządowa nie śpi. Przyszła reforma oświaty. Niespodziewanie odwołano trzecią grupę. Przedszkolaki z drugiej trafiły prosto do czwartej ("I jak ich teraz uczyć liczenia?!"). Cała hierarchia, cały system awansu od lekceważonego malucha po otoczonego szacunkiem starszaka legł w gruzach. Gorzej, że perspektywa szkoły gwałtownie się przybliżyła.

Radiowy komentator zauważył ostatnio że Polacy, wieczni malkontenci, narzekają, iż połowa podstawówek jest niegotowa na przyjęcie sześciolatków. A przecież pozostałe 50 proc. placówek zostało już w pełni przystosowane! Bardzo trafna argumentacja. Oby jej autorowi wypadła połowa zębów, a na kolację dostał suchary.

W każdym razie w naszym przedszkolu nie powstała zerówka i - chciał, nie chciał - tej jesieni wkroczymy w świat wyższej edukacji. Ale to już będzie zupełnie nowa historia.

W listopadzie, nakładem wydawnictwa Czarna Owieczka, ukaże się książka Marcina Wichy "Proszę tego nie czytać" - opowieść o szkolnych przygodach dziewięcioletniej Klary. "Tygodnik" jest patronem medialnym publikacji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1972 roku. Grafik z wykształcenia, eseista i autor książek dla dzieci. Laureat Nagrody Literackiej „Nike” za książkę „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” (2018) oraz Paszportu Polityki w kategorii literatura (2017). Przez wiele lat autor cotygodniowych… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2011