Co zbierają nasze dzieciaki

Pasję kolekcjonowania łatwo rozbudzić. Wyrafinowana wiedza o mózgu i psychice pracuje tu w służbie biznesu. Rodzice przecież kupią dowolny kawałek plastiku, byle uszczęśliwić swoje dziecko.

30.07.2019

Czyta się kilka minut

 / PATRYK SROCZYŃSKI
/ PATRYK SROCZYŃSKI

Mój syn jest fanatykiem Rzeczaków. Cały dom mam tym zawalony. Jak nie Rzeczaki, to katalogi przedstawiające kolejne serie, kryjówki dla Rzeczaków, pojazdy, gazetki i komiksy z Rzeczakami. Kredki są mu potrzebne głównie po to, żeby rysować Rzeczaki. Z kolegami w przedszkolu bawi się w Rzeczaki albo o Rzeczakach dyskutuje. Urodziny ma dopiero za miesiąc, ale sporządził już szczegółową listę wymarzonych prezentów. Zmieściły się na niej wyłącznie Rzeczaki.

Rzeczaki to małe figurki przedstawiające zwyczajne przedmioty – zmiotkę, hamburgera czy piłkę do nogi – przemienione w superbohaterów lub superzłoczyńców. Tak naprawdę nie nazywają się Rzeczaki, ale nie chcę im w tym miejscu robić ani reklamy, ani antyreklamy. Kto ma dzieci w przedszkolu lub wczesnych klasach podstawówki, pewnie słyszał albo o Rzeczakach, albo o którymś z bliźniaczych produktów. Kto nie ma i mieć nie planuje, także powinien poznać Rzeczaki. W języku angielskim ten rodzaj zabawek określa się mianem blind bag toys. Po polsku można by to oddać jako „ślepaki”. Bo cała zabawa polega na tym, że kupuje się je na ślepo, w zamkniętych saszetkach, nigdy nie wiedząc, na co trafi się w środku. A potem kolekcjonuje, porządkuje, wymienia z przyjaciółmi. Brzmi niewinnie, prawda?

A gdybym powiedział, że twórcy Rzeczaków wykorzystują najpotężniejsze narzędzia psychologii społecznej, żeby uzależniać nasze dzieci? Czynią to równie sprawnie jak projektanci niesławnych jednorękich bandytów albo eksperci dbający o to, byśmy odpowiednio dużo czasu spędzali na Facebooku. Rzeczaki kupuje się w ciemno, bo losowe nagrody działają najsilniej. Łączą się w pary, serie i drużyny, by maksymalnie eksploatować nasz instynkt domykania całości. Do tego dodajmy jeszcze presję grupy rówieśniczej, wymuszanie współpracy rodziców i otrzymujemy mieszankę idealną.

Mózg hazardzisty

„U nas historyjka dokładnie jest taka, / Że Rzeczaki pochłonęły bez reszty chłopaka. / Synek wpadł w nie tak, / Jak śliwka w kompot wpada, / Bawi się nimi wciąż / I polskie imiona składa. / Jego ulubione poniżej opiszemy / – A może za to nagrodę zgarniemy?”. To nie moje dzieło. To pani Ania, mama małego kolekcjonera, pod konkursowym postem na facebookowej stronie Rzeczaków. Zadaniem było wymyślenie polskich imion dla wybranych postaci, ale – jak widać na załączonym przykładzie – kreatywność rodziców i dzieci przerosła oczekiwania jurorów. Proponuję, by ten uroczy wierszyk potraktować poważnie. Nie jak kolejny przykład internetowej twórczości fanowskiej, ale jak rozpaczliwy apel o pomoc. Nawet jeżeli autorzy wcale nie zdają sobie sprawy, że mogą jej potrzebować...

▪▪▪

W mózgu hazardzisty dzieją się dziwne rzeczy. Pobudzony ośrodek nagrody uwalnia dopaminę, ale zarazem domaga się wciąż nowych, coraz mocniejszych bodźców. Zupełnie tak, jak gdyby stymulowała go silnie uzależniająca substancja. Wytresowany mózg jest w stanie wytworzyć dojmujące poczucie braku, a nawet skojarzyć z przyjemnością odległe na pozór bodźce. Hazardzista może odczuwać przyjemne podniecenie nie tylko przechodząc obok kasyna, ale nawet mijając na ulicy autobus, którego trasa przebiega obok ulubionego salonu gier. Z czasem wszystko w jego świecie zostaje przemeblowane i ustawione na nowo wokół centrum, którym staje się nałóg. Jak do tego dochodzi? Uzależnienie od hazardu ma wiele wymiarów, ale psychologowie społeczni jako jeden z najistotniejszych wskazują samą strukturę gier.

Choć jednoręki bandyta technicznie jest prostą maszyną, co jakiś czas wypłacającą graczowi drobniaki, każdy automat jest produktem zaawansowanej nauki nazywanej „wzornictwem perswazyjnym”, captologią lub krytycznie „projektowaniem nadużywającym zaufania użytkownika” (ang. abusive design). Eksperci z tej dziedziny całymi latami badają reakcje użytkowników na kolory, kształty czy dobór słownictwa, by tworzyć interfejsy gwarantujące najsilniejsze uzależnienie gracza, a w konsekwencji spędzenie przy maszynie maksymalnego czasu i rychły powrót z kolejnymi żetonami.

Podstawą uzależniającej magii automatów hazardowych jest jednak zawsze ten sam mechanizm. Hazardzista wielokrotnie wykonuje daną czynność (np. wrzuca żeton i pociąga wajchę), ale tylko niektóre powtórzenia są nagradzane. Gracz nigdy nie może przewidzieć, kiedy i jaką nagrodę otrzyma. Może nie wygrać nic, może dostać kilka złotych, ale wciąż żyje też nadzieją na ogromne pieniądze. Wie tylko, że jeżeli będzie grał dostatecznie długo – w końcu otrzyma upragnioną nagrodę. Wszystkie pozostałe elementy designu maszyny służą jedynie wzmocnieniu tego oddziaływania – kolorowe światełka, dźwięki, nawet metalowa taca, o którą brzęczą wypadające przy wygranej monety. Ta jedna dziwna sztuczka naprawdę robi z naszym mózgiem niesamowite rzeczy!

Z tej samej zasady nieregularnych wzmocnień czerpią swą moc Rzeczaki. Sięgając po nowy zestaw klocków, możemy się spodziewać, że w środku znajdziemy to, co zapowiedziano na opakowaniu. Naprawdę rzadko się zdarza, byśmy rozpakowując małą koparkę lego, odkryli nagle w środku super- zestaw kosmiczny za 800 zł. Tymczasem sięgając po saszetkę Rzeczaków dziecko nigdy nie wie, czy trafi na zwykłego szeregowca, któregoś z rzadkich srebrnych dowódców, a może samego Profesora?

Rozkosz i ból kolekcjonera

„Rzeczaki, nowe kryształowe Rzeczaki – rozentuzjazmowany głos lektora przerywa blok filmów dla dzieci na jednym z popularnych kanałów. – Nowe drużyny, nowe postacie, nowe tajemnicze kryjówki. Rywale ścierają się z niesamowitymi pojazdami. Odgadniesz sekret Profesora? Ponad osiemdziesiąt nowych Rzeczaków do kolekcjonowania!”. W tle dwójka dzieci, dziesiątki figurek, pojazdów, kryjówek, a także on – legendarny Profesor. W towarzyszących Rzeczakom broszurkach opisują go jako „ultrarzadkiego”. Włączenie go do swoich zbiorów to marzenie każdego małego kolekcjonera.

▪▪▪

Pan Paszczak, jeden z bohaterów Tove Jansson, był zrozpaczony, gdy udało mu się zgromadzić wszystkie znaczki pocztowe świata. „Nie jesteś już zbieraczem. Jesteś tylko posiadaczem, a to wcale nie jest równie przyjemne” – podsumował jego smutek empatyczny Muminek. Pragnienie zbudowania kolekcji doskonałej, które przez lata napędzało życie Paszczaka, w momencie spełnienia zmieniło się w rozczarowanie. Bo rozkosz kolekcjonera to skomplikowana sprawa.

Paradoksy kolekcjonowania doskonale uchwycili Mary M. Long i Leon G. Schiffman, ponad dwie dekady temu badający społeczność pasjonatów zegarków. Z zebranych przez naukowców wypowiedzi wynikało, że kolekcjonerzy działają w sposób spontaniczny, ale zarazem ­nieustannie ­planują; traktują swoje zajęcie jak zabawę, ale podchodzą do niego ze śmiertelną powagą; szukają poszczególnych obiektów, ale na uwadze mają całość zbioru. Ich pasja łączyła w sobie rozkosz i ból. „Kolekcjoner jest jak maszyna sterowana napięciem – podsumowywali Long i Schiffman – poszukuje zarówno środków budowania napięcia (pożądanie brakujących obiektów), jak i sposobów zredukowania go (dodawanie obiektów do kolekcji)”.

Ale znaczki pocztowe, rośliny (na które później przerzucił się pan Paszczak) czy zegarki nie powstały po to, by je zbierać. Kolekcjonerska pasja jest tu tylko dodatkiem, więc równowaga między wielkością zbioru a dostępnością obiektów wcale nie musi być optymalna. Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa w przypadku przedmiotów od początku zaprojektowanych do zbierania. Tu napięcie sterujące mózgiem kolekcjonera nie jest już wynikiem jego własnych działań i pasji, lecz przedmiotem starannego planowania ze strony ekspertów.

Psychologowie społeczni rozwijający teorię „maszyn sterowanych napięciem” pokazali niedawno, że istnieją sposoby optymalizacji tego popędu, tak by kolekcjoner maksymalnie angażował się w swą pasję. Współczesne badania nad podsycaniem gorączki zbieraczy łączą klasyczną ekonomię (obliczanie optymalnej dostępności), ekonomię informacji (zarządzanie tym, jak kolekcjoner wytwarza sobie obraz całości zbioru i powiązań między nim), ale też psychologię motywacji (np. zasada „pierwszej działki gratis”). Wyzwanie musi być zarazem nie za łatwe i nie nazbyt trudne. Cały zbiór lub jego wyraźnie wyodrębnione części muszą znajdować się w zasięgu zbieracza, tak by poszczególne brakujące przedmioty wywoływały maksymalne uczucie wyłomu czy dziury w całości. Bo wszyscy – mali i duzi – uwielbiamy domykać kształty. Irytują nas braki, ubytki, puste miejsca.

Nowoczesny marketing, nie tylko kierowany do dzieci, doskonale rozumie ten mechanizm. Pomyślmy tylko o tych wszystkich seriach książek, które jakiś czas temu można było kupić w kioskach samopas albo dołączone do czasopism. (Wydaje mi się, że boom na nie trochę minął, ale może to tylko ja nieco uodporniłem się na książkową gorączkę?) Wielkie Dzieła Starych Mistrzów, Biblioteka Działkowicza, Cudowne Obrazy... Kupowało się jedną (często pierwsza była w promocji) – chciało się mieć całą serię. Żeby jeszcze zwiększyć napięcie kolekcjonera, na grzbietach pojawiły się najpierw wielgachne numery kolejnych tomów (jakoś głupio mieć na półce 1,3,4,6,7 a potem 14...). Wkrótce ich miejsce zajęły zdjęcia, obrazy czy skomplikowane ornamenty wymalowane tak, by każde brakujące ogniwo maksymalnie rzucało się w oczy, psując rozkosz podziwiania półki...

Przy Rzeczakach to wszystko amatorszczyzna! Każdy Rzeczak ma swojego antagonistę. Pasta walczy ze szczoteczką, pralka – ze skarpetą, ogień – z gaśnicą i tak dalej. Najłatwiej instynkt kolekcjonera zaspokoić kompletując pary. Rzeczaki łączą się także w drużyny liczące sobie po kilku zawodników i lidera. Można je więc kupować i wymieniać, by zgromadzić całą ekipę. Ale to dopiero początek. Figurki występują z różną rzadkością. Kryształowe i srebrne są rzadsze i cenniejsze od tych zwykłych, jeszcze trudniej trafić na któregoś ze złotych superliderów. Profesor zaś stanowi obiekt niemal legendarny. Fantazja o jego znalezieniu rozpala małe umysły przy otwieraniu każdej saszetki, będąc odpowiednikiem wielkiej wygranej w kasynie. Optymalizacja doświadczenia kolekcjonerów została tu przeprowadzona z imponującą precyzją.

O świecie Rzeczaków opowiadają komiksy. Dorosły, który podejmie wyzwanie ich lektury, zderza się z czymś, czego nie sposób nazwać inaczej, jak tylko murem dziwności. Opisywane w nich przygody nie mają sensu. I to nie w znaczeniu, w jakim dziwaczne, naciągane, nieprawdopodobne czy wydumane bywają przygody wielu bohaterów dziecięcej wyobraźni. Przygody Rzeczaków nie układają się w żadną fabularną całość, a zarazem rządzi nimi wyraźny porządek. Dzieje się tak dlatego, że wszystko, co przydarza się Rzeczakom, jest całkowicie podporządkowane sprzedaży. Komiksy zorganizowane są w powtarzalne struktury, ale polegają one na tym, by w jednym odcinku upchnąć jak najwięcej produktów – postaci, pojazdów, kryjówek, budynków – a także wskazać organizujące je relacje. Są to więc niekończące się opowieści o walkach, pościgach, łączeniu się w pary, drużyny, szeregach dowodzenia, ale też o sekretnych drzwiach (kluczowa cecha plastikowych tajnych laboratoriów i skrytek). Dla fabuły ważne jest więc to, że jakaś część zabawki się obraca, albo że cukierek dowodzi gitarą, a gitara – pizzą. Nieistotne natomiast i niewypowiedziane pozostają charaktery bohaterów, kierujące nimi motywacje i reguły obowiązujące w świecie przedstawionym.

Rzeczaki wywołują poczucie dziwnej, kosmicznej wręcz obcości, bo opowieści o nich są tak naprawdę wyłącznie opowieściami o kolekcjonowaniu – czystym rozbudzaniem pożądania. Kreśleniem schematów i figur, które umysł będzie chciał potem domknąć, posiąść, skompletować.

Rówieśnicy w realu i wirtualu

„Tato, a ja też będę w tym artykule o Rzeczakach?” „Jeżeli chcesz.” „Pewnie!” „To co mam napisać?” „Napisz koniecznie, że jako jedyny w całej grupie mam srebrną rolkę z trzeciej serii. Nawet K. takiej nie ma.”

To poważna sprawa, bo K. to prawdziwy ekspert od Rzeczaków. Ma ich najwięcej – podobno nawet Profesora. Prawie wszystko, co mój syn wie o Rzeczakach, pochodzi od K. albo innych kolegów. Swoją wiedzę uzupełnia czytając specjalne rzeczakowe czasopismo i dołączane do saszetek listy, ale ostatecznie to K. zawsze ma rację.

Pewnego dnia mój syn stwierdził, że „ci ludzie w gazetkach kłamią”. Trochę się zmartwiłem, a trochę poczułem ulgę. W sumie może to dobrze, że ta świadomość przyszła raczej wcześniej niż później. Ale okazało się, że nie chodzi o zatroskanie kondycją mediów, tylko – jak zwykle – o Rzeczaki. Bo w gazetce piszą, że cukierek służy Profesorowi, a K. mówi, że wcale tak nie jest. A to przecież jasne, że rację ma ostatecznie kolega, który o Rzeczakach wie wszystko.

▪▪▪

A jeżeli akurat nie ma w pobliżu wkręconego w Rzeczaki kolegi? Animatorzy figurkowego szału i na to mają sposób. Producent Rzeczaków wyjątkowo sprawnie współpracuje z youtuberami. W jednej z gazetek przeczytać można np. historię kilkuletniego imiennika mojego syna, który prowadzi autorski kanał na popularnym portalu (młodej gwieździe internetu pomaga sporo starszy brat, który akurat przypadkiem zarządza małą firmą marketingową.) Trzydziestominutowy film, w którym chłopiec rozpakowuje dziesiątki saszetek, obejrzano ponad pół miliona razy. Podobnych kanałów są w polskim i światowym internecie setki, na każdym – dziesiątki lub setki filmów. „To jak metamfetamina dla kilkulatków” – przestrzega na jednym z anglojęzycznych blogów zaniepokojona matka, której syn nie tylko zwariował na punkcie zabawek-niespodzianek, ale całymi dniami chciałby oglądać komputerowych rozpakowywaczy. Dlaczego to właściwie działa?

Badania nad wpływem grupy rówieśniczej mają długą tradycję. Choć duża ich część za przedmiot obiera zachowania kryminalne i spożycie substancji niedozwolonych, to nie brak także studiów z zakresu marketingu. Z punktu widzenia psychologii społecznej kluczowe wydają się tu dwa mechanizmy: konformizm i heurystyka dostępności. Pierwsza zasada mówi po prostu o tym, że w wielu sytuacjach chętnie przyjmujemy za własne poglądy i zainteresowania ludzi, którymi jesteśmy otoczeni. Druga – w pewnym uproszczeniu – że bardziej prawdopodobne wydaje nam się zdarzenie, które akurat mamy w pamięci.


Czytaj także: Agnieszka Garwolińska: Odmowa zakupu wywołuje płacz, tupanie nogami, ale za kwadrans jest po kryzysie – bo uwaga dziecka koncentruje się na czymś innym. Tylko nam się wydaje, że mówiąc „nie” łamiemy mu serce.


Doskonały przykład działania tego mechanizmu znajdziemy w książce „Impuls” noblisty Richarda Thalera i Cassa Sunsteina. Jednym z istotnych czynników wpływających na spożycie alkoholu przez studentów jest ich przekonanie o tym, że wszyscy studenci piją. To coś więcej niż błędne koło! Ponieważ pijani zwracają na siebie uwagę bardziej niż trzeźwi, badani mieli tendencję do znacznego przeceniania liczby rówieśników spożywających alkohol i „typowej” częstotliwości upijania się. Następnie własne zachowania, przynajmniej do pewnego stopnia, odnosili do tego, co uznawali za studencką normę. Podobna presja oddziałuje na przedszkolaka otoczonego rzeczywistymi i wirtualnymi rówieśnikami zbierającymi Rzeczaki. Każdy nowy kolekcjoner zmienia się w bezcennego ambasadora marki, godzinami opowiadającego kolegom o zawiłościach figurkowego hobby. Wystarczy kilku maniaków zarażonych rzeczakowym bakcylem, by wyrobić w dzieciach poczucie, że wszyscy rozmawiają tylko o poszukiwaniu Profesora.

Pomaga w tym fakt, że Rzeczaki są tak chłopakowe, jak to tylko możliwe. Zajmują się wyłącznie walczeniem, mają supermoce, są wśród nich takie postaci jak Zgniła Skarpeta czy Pan Sedesik, przywołujące nutkę obrzydliwości tak cenioną przez młodych ludzi w tym wieku. Wśród popularnych konkurentów Rzeczaków znajdziemy na sklepowych półkach przeróżne Śmieciaki, Potworzaki czy Zombiaki. Oczywiście są i warianty dziewczyńskie – słodkie laleczki, zwie- rzaczki i futrzaste stworki. Obowiązkowo przybrane w barwy złoto-różowo-lukrowe. Umacnianie stereotypów jest potężnym narzędziem zwiększania presji rówieśniczej. Zwłaszcza wśród przedszkolaków, dla których kategorie „dla chłopaków” i „dla dziewczyn” są bardziej klarowne i rozłączne niż dla jakiejkolwiek innej grupy wiekowej.

Rzeczakowy nałóg nie przecina więzi społecznych, lecz je podtrzymuje, umożliwia, a w skrajnym przypadku – wręcz monopolizuje. Zafascynowane dzieciaki rozmawiają tylko o Rzeczakach, wcielają się w nie, rysują je, jeżdżą pojazdami i chronią się w kryjówkach. Szczególnie ciekawa wydaje mi się w tym kontekście rola rodziców.

Współuzależnieni rodzice

Z obłędem w oczach wpadamy do trzeciego z kolei sklepu. Pytanie o Rzeczaki rzucamy już od wejścia. Pani za kasą doskonale wie, o co chodzi. Zbliża się Dzień Dziecka. Rzeczaków nie ma już od tygodnia. I nie ma szans, że przed 1 czerwca się pojawią. Można zamówić w internecie, ale nie dojdą na czas.

Wreszcie wydaje się, że szczęście się do nas uśmiechnęło. Plakat z Rzeczakami dostrzegam kątem oka na drzwiach uniwersyteckiego kiosku, do którego poza studentami i wykładowcami nikt raczej nie zagląda. Czy to możliwe, że właśnie odnalazłem rzeczakowe Eldorado? Źródło nieograniczonych zapasów figurek o dowolnej porze roku? Niestety... Nie ma. Wykupione. Ale w piątek będzie duża dostawa.

Wracam na kampus w połowie kolejnego tygodnia. Rzeczaków już nie ma. Zeszły wszystkie pierwszego dnia. Ludzie brali po kilkanaście sztuk. Łapię się na tym, że chciałbym zaprotestować. Że to nie fair, żeby sobie ktoś brał kilkanaście Rzeczaków, skoro dla innych nie starcza. Powinno być sprawiedliwie. Jeden klient – jedna saszetka. Gdy wtem na ladzie widzę samotną saszetkę. „Tego nie mogłam sprzedać – mówi pani z kiosku. – Kod nie przechodzi na kasie”. Kiedy wreszcie udało mi się wybłagać tego jednego, smętnego Rzeczaka za 3,99 zł, czułem się jak zwycięzca. Do domu wracałem jak bohater, fantazjując o tym, jak bardzo synek będzie ze mnie dumny.

▪▪▪

To, co sprawia radość moim dzieciom, jest ważne i dla mnie. Próbuję więc zrozumieć i polubić Rzeczaki, mimo wątpliwości co do granicy między świetną zabawką a cynicznym wykorzystywaniem dziecięcej psychiki. Wygląda na to, że w swoich staraniach wcale nie jestem osamotniony.

Wielogodzinne lektury internetowych komentarzy, lamentów, pochwał i złorzeczeń utwierdziły mnie w przekonaniu, że rodzice rzeczakowych dzieci to także ciekawa społeczność. Tworzymy coś w rodzaju grupy wsparcia dla współuzależnionych. Chcielibyśmy po prostu sprawić naszym pociechom przyjemność, ale zarazem wielu z nas czuje, że w tej grze szanse są nierówne. Rysujemy z maluchami ożywione pizze walczące z hot-dogami, dyskutujemy o wyższości złotego cukierka nad dynią, a nawet przebieramy się za superzłoczyńców. Ale nasza kreatywność nie może wyczarować jedynej rzeczy, na której dzieciakom naprawdę zależy – upragnionej figurki Profesora. Ten głód zaspokoić można tylko kupując kolejne saszetki. Wywoływane przez speców od marketingu spontaniczność i współuczestnictwo kończą się tam, gdzie zaczyna się zarabianie pieniędzy.

Skalę kolekcjonerskiej gorączki i desperacji rodziców można sobie w pełni uświadomić na innej facebookowej grupie – „Wymiana figurek Rzeczaków PL”. Pełno tam ogłoszeń, w których rodzice poszukują dla dzieci ostatnich brakujących do kolekcji figurek albo próbują odzyskać część zainwestowanego kapitału, spieniężając powtarzające się postaci. Ceny za Profesora K oscylują na Allegro wokół 150 zł. Niby nie tak dużo, ale pojedyncza saszetka to – jak wspominałem – niecałe 4 zł. Podejrzewam, że przy systematycznym podejściu obrót Rzeczakami mógłby się okazać całkiem niezłym interesem... Chyba że kolekcjonerski balon pęknie nagle, ustępując miejsca jakiejś nowej manii.

Zamiast panikować – uczmy się języka

Gdybyśmy pewnego dnia dowiedzieli się, że jedna z popularnych zabawek nasączana jest substancją wywołującą silną reakcję uzależniającą, pewnie nie mielibyśmy wątpliwości: dzieci nie mogą się tym bawić, producenci muszą ponieść surową karę, trzeba przeprowadzić szeroko zakrojone śledztwo i wdrożyć mechanizmy, które zapobiegną podobnym sytuacjom w przyszłości. Ale Rzeczaki – choć ich fikcyjny świat roi się od sekretnych laboratoriów i szalonych naukowców – nie są pokryte żadną tajemniczą substancją. Więc sprawa nie jest prosta.

W dodatku, żeby jeszcze bardziej skomplikować obraz całości, warto zwrócić uwagę na dwie istotne kwestie. Po pierwsze, istnieją produkty dla dzieci naprawdę nasączone substancjami wywołującymi silną reakcję organizmu. Tak właśnie działają powyżej pewnej dawki cukier, sól czy tłuszcze. Ale obecność chipsów i słodkich napojów w dziecięcym menu uznajemy za zupełnie normalną i dozwoloną. Po drugie, Rzeczaki to produkt szczególnie umiejętnie zaplanowany, ale w żadnym razie nie wyjątkowy. Wokół nas pełno przecież jajek z niespodzianką, kart kolekcjonerskich, naklejek schowanych w gumach do żucia i gier komputerowych z randomizowanymi wzmocnieniami... Gorzej! Facebook i YouTube opierają się na mistrzowskim wykorzystaniu bardzo podobnych mechanizmów psychologicznych.


Czytaj także: Miejscy myśliwi - Beata Chomątowska o grze Pokemon Go


Nic zatem dziwnego, że w przestrzeni publicznej coraz częściej daje się słyszeć wołanie na trwogę. „Z egoistycznej perspektywy korporacji dzieci to niewiele więcej niż okazje do wykorzystania lub koszty, których należy uniknąć – możemy przeczytać w książce „Dzieciństwo w oblężeniu” Joela Bakana, jednego z najsurowszych krytyków współczesnego kapitalizmu. – W miarę, jak korporacje stają się dominującą (albo główną) siłą w życiu dzieci i rodziców, ta moralnie krótkowzroczna perspektywa oraz wynikające z niej praktyki w coraz większym stopniu określają nasze, jako społeczeństwa, myślenie o dzieciństwie i podejmowane przez nas działania. (...) Jest to zjawisko dość nowe. Warto powtarzać, że przez większą część XX wieku, stulecia dziecka, stosunek do dzieciństwa był życzliwszy. Panowało powszechne przekonanie, że społeczeństwa mają obowiązek chronić dzieci przed ekonomicznym wyzyskiem i krzywdą, stwarzać im możliwości rozwoju, realizacji ich potencjału, pozwolić, by wyrosły na zaangażowanych i produktywnych obywateli demokracji, a realizacją tych zadań zajmują się rządy i instytucje publiczne”.

Przed narzędziami nowoczesnego marketingu nie ma ucieczki. Nie zamkniemy nas i naszych dzieci w rezerwatach, w których internet będzie się przynosić wiadrami ze studni.

Tym bardziej warto dyskutować o psychologicznym i kulturowym wpływie, jaki wywierają na nas projektanci dóbr i usług. Rozmawiajmy więc między sobą – w gronie rodziców, publicystów, stowarzyszeń branżowych, badaczy i legislatorów – ale także z dziećmi. Zamiast panikować, lepiej poznawać opisane tu mechanizmy (i wiele innych), świadomie ustalać zasady, uczyć czujności i wyznaczać granice.

Język kapitalizmu jest potężny i wszechobecny. Nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie miał ustąpić pola jakiemuś innemu dialektowi. Dlatego warto uważnie przestudiować jego słownik. Żebyśmy to my posługiwali się tym językiem, a nie on – nami. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2019