Co się stanie z naszą klasą

Przywykliśmy myśleć o sobie jako o kowalach własnego losu. W rzeczywistości coraz częściej czujemy się jak między młotem a kowadłem. My, czyli polska klasa średnia.

24.01.2022

Czyta się kilka minut

 / KASIA KOZAKIEWICZ
/ KASIA KOZAKIEWICZ

Problem można oczywiście wykpić, sprowadzając do myślenia życzeniowego, rozbuchanych ambicji lub życia ponad stan. Jednak bez względu na to, przez jakie okulary ogląda się dziś klasę średnią, widać grupę społeczną, w której narasta niepokój i frustracja. Co robimy źle, że pomimo ciężkiej pracy i wyrzeczeń wciąż daleko nam do osiągnięcia życiowej stabilizacji? Biegniemy zbyt wolno? W złym kierunku? A może to rzeczywistość przyspieszyła tak, że nie jesteśmy w stanie dotrzymać jej tempa? Tylko dlaczego innym ten sam zegar odmierza czas jakoś bardziej litościwie?

Nasze skargi z rzadka goszczą na pierwszych stronach gazet i serwisów informacyjnych. Głównymi bohaterami są dziś – zresztą słusznie – wykluczeni i najubożsi. Rzecz w tym, że reszta społeczeństwa chyba uwierzyła, że stąpamy wyłącznie po płatkach róż, i nie chce przyjąć do wiadomości, iż przedsiębiorców jest wśród nas mniej niż urzędników i pracowników fizycznych, a w co czwartym domu klasy średniej dochody na osobę nie przekraczają 1,5 tys. zł.

Po części sami jesteśmy temu winni, bo niechętnie obnosimy się ze swoimi problemami. W końcu na etos klasy średniej składają się przezorność, odpowiedzialność, samodzielność i samorozwój, a gdy jest się kapitanem własnego okrętu, sygnał SOS, oprócz wołania o pomoc, oznacza też przyznanie się do błędu. Zwłaszcza gdy w najbliższym otoczeniu – sąsiadów, znajomych z pracy czy rodziców widywanych na wywiadówkach – przeważają podobnie myślący, milczący na temat swego losu średniacy.

Szklany sufit, cienki lód

Sytuacja ulega zmianie w gabinecie psycho­terapeuty albo podczas szczerej rozmowy z socjologiem – w każdym razie w obliczu kogoś wyposażonego w jakże cenione przez nas przygotowanie merytoryczne. Dopiero tam wyłażą z nas wszystkie lęki. Co drugi z nas (45 proc.) nie ma żadnych oszczędności. Niemal siedmiu na dziesięciu poziom zaspokojenia potrzeb własnej rodziny określa jako wystarczający, ale tylko w odniesieniu do ludzi najgorzej zarabiających – w ten sposób chyba daje o sobie znać wyniesione z domu przyzwyczajenie, by nie narzekać, bo zawsze może być gorzej. Na pytanie o ocenę własnego położenia w stosunku do osób o zbliżonej pozycji społecznej już tylko 14 proc. z nas odpowiada, że radzi sobie lepiej. Aż 40 proc. żywi natomiast przekonanie, że nie dorównuje reszcie zarobkami i standardem życia (badania Tomasza Kukołowicza z 2019 r.).


GOSPODARKA TRZESZCZY. Wojna, waluty, inflacja: co nas czeka? CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Słowem, zbudowani jesteśmy raczej z obaw przed porażką niż z wiary w dogonienie lepszych od siebie. Stąpamy po cienkim lodzie. Jeśli – jak 16 proc. z nas – spłacamy kredyt mieszkaniowy, to zdążyliśmy już sprawdzić, że od eksmisji dzielą nas raptem trzy niespłacone raty, czyli scenariusz aż nazbyt realny po utracie pracy czy dłuższej chorobie. Co do tego, że nie jesteśmy ulubieńcami obecnej władzy i nie możemy liczyć na jej pomoc, nie musimy się nawet upewniać: Polski Ład wprost wskazuje nas jako tych, którzy powinni wziąć na siebie ciężar budowy „sprawiedliwszej” rzeczywistości podatkowej. Rządzący przekonują wprawdzie, że dzięki dopisanej ad hoc uldze dla klasy średniej większość z nas dołączy do mitycznej rzeszy 18 mln beneficjentów tej zmiany, ale zamiast wierzyć na słowo, my wolimy policzyć – i za nic nie chce nam wyjść, że nie stracimy. W najlepszym razie wyjdziemy na zero.

Kilkuset z nas, mających za sobą doświadczenie bezrobocia, wzięło niedawno udział w badaniu przeprowadzonym przez naukowców z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika i Szkoły Głównej Handlowej, pod kierunkiem prof. Tomasza Szlendaka i prof. Arkadiusza Karwackiego. Uczestnicy mieli opisać w formie pamiętnika perypetie z poszukiwaniem nowej pracy i okolicznościami utraty poprzedniej. W tych historiach jak refren powracał wątek niestabilności, stresu przed utratą pracy i związanego z nią statusu, a także traktowania kompetencji jak towaru, który można znacznie przeceniać w trudnej sytuacji rynkowej. A my naiwnie wierzyliśmy, że wykształcenie i erudycja to ten rodzaj waluty, którego na rynku nie ima się inflacja.

W efekcie są wśród nas i tacy, którzy po utracie posady w dużej korporacji usuwają z CV adnotacje o międzynarodowych stażach i opanowanych językach obcych – w nadziei, iż życiorys w okrojonej wersji nie przeszkodzi w ubieganiu się o etat w instytucji kulturalnej. Mamy też w swoim gronie świetnie wykształconych prawników, którzy od lat skaczą po kolejnych nisko płatnych stażach w kancelariach adwokackich. Utalentowanych twórców kultury grubo po trzydziestce, którzy po kolejnym zleceniu w stolicy wracają do rodzinnego domu gdzieś pod Łomżą, bo nieregularne dochody nie wystarczają nawet na wynajem mieszkania.

I choć sami coraz częściej bijemy głową w szklany sufit, to wciąż uparcie wierzymy, że uda się go skruszyć naszym dzieciom. Dlatego posyłamy je do dobrych szkół, na korepetycje, naukę języków. Inwestujemy w ich przyszłość nawet kosztem własnej teraźniejszości.

Projekt dobrego życia

– Przyjaciółka – opowiada Dorota – spytała mnie kiedyś, czy umiałabym opisać swój los jednym słowem. Najpierw odpowiedziałam „ucieczka”, ale szybko zaczęłam się wahać, czy trafniejszy nie będzie jednak „pościg”. W każdym razie przez całe dorosłe życie od czegoś uciekam. Albo za czymś gonię.

Dorota ma 16 lat, kiedy pewnego popołudnia, wróciwszy ze szkoły, znajduje w kuchni martwą matkę. Zostaje z ojcem, drobnym przedsiębiorcą, który handluje na Stadionie Dziesięciolecia. Jest końcówka lat 90., można z tego całkiem dobrze żyć. Tata nie radzi sobie jednak ze stratą żony i zaczyna zaglądać do kieliszka. W domu coraz częściej brakuje jedzenia.

Dorota szykuje się do matury, kiedy ojciec po pijanemu potrąca człowieka ze skutkiem śmiertelnym. Dostaje pięć lat więzienia. Wychodzi po trzech, ale jako wrak. Coraz więcej alkoholu, kolejne, coraz większe długi. Mieszkanie rodziny trafia na licytację komorniczą. Ojciec zapija się na śmierć. Córka dowie się o tym dopiero miesiąc po pogrzebie urządzonym na koszt gminy.

– Na romanistyce zakuwałam jak durna, bo wiedziałam, że studia będą moim jedynym kapitałem – Dorota mimo wszystko wspomina studencki czas z sentymentem. – A potem poznałam faceta, takiego ze zwykłą, wspierającą rodziną. I pomyślałam, że chyba nadszedł moment, w którym mogę przestać na chwilę ścigać się z rzeczywistością. Zrezygnowałam z doktoratu. Wzięliśmy ślub, zaszłam w ciążę.

Tydzień po porodzie mąż wychodzi wieczorem po papierosy i pieluchy. Odezwie się po miesiącu z Londynu. Przerosło go, jak wyjaśni, bycie ojcem.

Dorota: – Teściowie zaproponowali mi wynajem mieszkania, które kupili ponoć dla nas. Nie chcą – tłumaczyli – stawać po czyjejś stronie, ale nie miałam złudzeń, że winą za całą sytuację obarczyli mnie. Stawka, jakiej żądali, była zresztą dla mnie nie do przyjęcia, wyniosłam się więc z synkiem do pokoju na peryferiach Warszawy. Wtedy postanowiłam, że już nigdy nikt nie wyrzuci mojego dziecka z domu, bo kupię mu mieszkanie.

Pierwsze podejście Dorota robi na początku 2008 r. Pracuje wtedy w jednym z centrów usług dla biznesu, ale wychodzi jej, że wraz z alimentami na syna, które ojciec płaci na szczęście regularnie, może sobie pozwolić na kawalerkę. Wtedy do akcji wkracza jednak Komisja Nadzoru Finansowego, zaostrzając reguły wyliczania zdolności kredytowej. W nowym reżimie Doroty nie stać już na mieszkanie.

– A potem skończyły się kredyty we frankach. Zaczęłam zbierać wkład własny do kredytu w złotówkach – i ciułam tak już 12 lat, bo życie czasami zmusza, żeby wydać część tych oszczędności. Dwa razy podchodziłam do zakupu i za każdym razem okazywało się, że mam minimalnie za mały wkład – bo mieszkania drożały. Teraz, dla odmiany, w górę poszły jeszcze stopy procentowe i okazuje się, że choć pracuję w dwóch miejscach, a wkładu wystarczyłoby mi na 50 metrów w bloku z lat 70., to po prostu nie mogę zaryzykować kredytu z ratą równą 40 proc. moich dochodów – Dorota strzela z pamięci wielo­krotnie przećwiczonymi szacunkami.

Kilka dni po rozmowie firma HRE ­Investment publikuje wyliczenie, z którego wynika, że po ostatniej podwyżce stóp procentowych trzyosobowa rodzina złożona z dwójki dorosłych zarabiających średnią krajową (ok. 4,4 tys. zł na rękę) może liczyć na ok. 650 tys. zł kredytu hipotecznego. Rok temu ta sama rodzina z dochodem niższym łącznie o jakieś 200 zł – bo o tyle urosły w tym czasie dwie średnie pensje – dostałaby w banku o 100 tys. zł więcej.

Gdyby jednak przed rokiem wspomniana rodzina zdecydowała się na 750 tys. zł kredytu zaciągniętego na 25 lat, dziś miałaby ratę kredytu na poziomie ok. 4,5 tys. – czyli wyższą od początkowej o jakieś 1,2 tys. zł. Jeśli zaś spełnią się zapowiedzi ekonomistów, którzy główną stopę procentową widzą na koniec roku na poziomie 4,5 proc., wówczas ze wspomnianych 4,5 tys. zrobi się 5 tys. zł! Posiadanie własnego mieszkania – jeden z wyróżników klasy średniej – staje się więc coraz kosztowniejsze.

Socjolog Mikołaj Lewicki w „Społecznym życiu hipoteki” przytacza opowieści posiadaczy kredytów hipotecznych rekrutujących się głównie z dolnych warstw klasy średniej. Wspólnym mianownikiem niemal wszystkich historii jest mieszkanie traktowane nie jako inwestycja, ale bezpieczne miejsce będące osią ich projektu dobrego życia. Cytowani kredytobiorcy podejmują decyzje podług ich oceny optymalne („koszt kredytu był wtedy niewiele wyższy od kosztów najmu”) i dobrze skalkulowane („damy radę spłacać, nawet jeśli rata wzrośnie o jedną trzecią”), kierując się również przeświadczeniem, że to oni sami, a nie np. państwo, są odpowiedzialni za zapewnienie rodzinie bezpiecznej przystani.

Paradoks sytuacji polega jednak na tym, że w ten sposób ich „projekt dobrego życia” staje się kolejną inwestycją banku, dewelopera i funduszy hedgingowych grających na osłabienie polskiej waluty. Kiedy dochodzi do załamania kursu złotego wobec franka lub w górę wystrzeliwują stopy procentowe, ciągnąc za sobą raty, posiadacze kredytu zaciskają zęby i ratują swoje „miejsce do życia” – nie tylko kosztem coraz większych wyrzeczeń, ale również poczucia osobistej porażki.

„Z naszych badań wyłania się obraz ludzi, którzy podłączyli się – niemal bezpośrednio – pod globalny rynek finansowy, aby podjąć próbę histerycznej nieraz autonomizacji” – puentuje Lewicki w rozmowie dla „Krytyki Politycznej”.

W tym miejscu można zapytać: a w czym jesteście lepsi chociażby od kasjerek w hipermarketach, niewykwalifikowanych robotników budowlanych czy pracowników dusznych magazynów Amazona, którzy też każdego ranka ruszają do pracy z zaciśniętymi zębami? Można by, za socjologami, odpowiedzieć, że w odróżnieniu od przedstawicieli takich zawodów mamy dojmujące poczucie życiowej porażki, bo dekady spędzone na nauce i samodoskonaleniu nie zaowocowały tym, na co liczyliśmy. I że boleśnie zdajemy sobie sprawę, iż z dobrego ślusarza na przyzwoitego kierowcę ciężarówki można przekwalifikować się najwyżej w dwa lata, podczas gdy doktor antro­pologii nigdy nie zostanie doktorem nauk medycznych.

Bylibyśmy jednak hipokrytami, gdybyśmy nie przyznali, że długo czuliśmy się faktycznie – może nie lepsi, ale ważniejsi.

Dzieci Karwowskiego

Pamiętacie „Czterdziestolatka”, serial Jerzego Gruzy? Stefan Karwowski. Mieszkanie na nowym osiedlu ówczesnej Warszawy. Telewizor, meble, mały fiat. Epoka Gierka w pełnym rozkwicie. Inżynier pracuje na wielkiej budowie jako kierownik odcinka, zarządzając zespołem niezbyt rozgarniętych i leniwych robotników, którzy bez jego opieki w najlepszym razie ugrzęźliby w błocie. Po godzinach pracy Karwowski staje się zwykłym mężczyzną w średnim wieku, walczącym z łysieniem i nadwagą, przeżywającym problemy małżeńskie i dylematy wychowawcze, z których zwierza się przyjacielowi-lekarzowi.

Rzecz jasna scenarzyści zdecydowali się na tę dychotomię nieprzypadkowo. Inżynier Karwowski miał bowiem egzemplifikować ważną społeczną zmianę, którą przynosi koniec lat 60. i dekada lat 70. Polska ma już wtedy za sobą industrializację i elektryfikację. Pokolenie urodzone tuż po wojnie zakłada rodziny i otwarcie kontestuje stary porządek społeczeństwa socjalistycznego, w którym wszyscy mieli być równi. W realiach sojuszu robotniczo-chłopskiego równość klas coraz częściej oznacza przecież nierówności: hołubieni przez partię robotnicy zarabiają lepiej od nauczycieli i ­urzędników. Tymczasem gierkowska modernizacja kraju za zagraniczne kredyty potrzebuje nie tyle robotników, ile inżynierów, architektów i księgowych. Partia postanawia więc wyjść ze ślepej uliczki klasowego egalitaryzmu i pokazać, jak ważni są dla niej właśnie Karwowscy: socjalistyczna klasa średnia z typowymi dla niej rozrywkami, jak wizyty w operetce (tymczasowo zmobilizowany inżynier zabierze tam poborowych) czy polowanie, na które Stefan wyrusza z pryncypałami w nadziei na awans.

Telewizyjny „Czterdziestolatek” oczywiście nie leci w politycznej próżni. W latach 70. i 80. zatrudnienie w przemyśle rośnie w Polsce już tylko o 17 proc. W tym samym czasie liczba etatów w sektorach pozamaterialnych, jak usługi, edukacja i ochrona zdrowia, skacze aż o 50 proc., a dla podtrzymania tego trendu władze ograniczają liczbę miejsc w szkołach zawodowych na rzecz liceów ogólnokształcących i techników. Przewaga wynagrodzeń robotników nad dochodami inteligencji najpierw maleje, a pod koniec rządów Gierka zanika. W 1986 r. średnie wynagrodzenie robotników w przemyśle stanowi już 92 proc. przeciętnego wynagrodzenia w sektorze niematerialnym. Do końca kolejnej dekady stopnieje do niespełna 61 proc.

My, klasa średnia, wszyscy jesteśmy dziećmi inżyniera Karwowskiego. Wyrośliśmy w świecie, w którym praca fizyczna z definicji jest mniej ważna od naszych edytorów tekstów, arkuszy kalkulacyjnych czy programów do projektowania. Dopóki rytm cywilizacji wyceniał te umiejętności zgodnie z naszym systemem wartości, czyli wyżej od pracy robotnika, czuliśmy się na swoim miejscu. Ważni i potrzebni. Niestety, gdy rynek zorientował się, że cierpi na nadmiar magistrów socjologii przy jednoczesnym deficycie kierowców, zaczął płacić tym drugim zauważalnie lepiej niż pierwszym – a na to nie byliśmy gotowi.

Na domiar złego w podobnym kierunku skręciła polityka. W latach 90. nazywano nas filarem i gwarantem zdrowej demokracji. Dziś politycy zachowują się tak, jakbyśmy dłużej nie byli im potrzebni.

Nieistniejące państwo środka

Najświeższy przykład? Znów trzeba wrócić do Polskiego Ładu, który miał sprawić, że najbiedniejsi, wydający niemal wszystko na żywność, przestaną być grupą obciążoną realnie najwyższymi podatkami. A że wywodzimy się często z rodzin robotniczych i chłopskich, to zapewne dlatego aż 80 proc. z nas popiera ideę solidarności społecznej, również w formie większej niż dotąd progresji podatkowej.


Piotr Bernardyn: Młodzi ludzie, dostrzegając bariery społeczne, są dziś dużo mniej ambitni od rodziców i dziadków. Wielu wcześnie rezygnuje z marzeń, a nawet z wysiłku, gdy realistyczny cel wymagałby zbyt wielu wyrzeczeń.


 

Poparcie dla pomysłu większego obciążania podatkami bogatszych nie oznacza jednak bezwarunkowej akceptacji wybranej metody. Tymczasem – jak wynika z wyliczeń dr. Pawła Doligalskiego z Uniwersytetu w Bristolu i dr. Wojciecha Paczosa z Uniwersytetu w Cardiff – Polski Ład wyjątkowo łagodnie traktuje prawdziwe finansowe elity: grupę podatników, którzy zarabiają powyżej 200 tys. zł rocznie, zwłaszcza na jednoosobowej działalności gospodarczej. W tym ostatnim przypadku realne obciążenia rosną z 13 do zaledwie 14,21 proc. Z wyliczeń obu ekonomistów wynika też, że zarabiający ponad ćwierć miliona złotych rocznie mogliby zostać obciążeni podatkiem na poziomie nawet 45 proc. – i to bez dużego ryzyka, że taka podwyżka podziała na nich demobilizująco lub skłoni do ucieczki w szarą strefę, bo ich zysk i tak utrzymywałby się na poziomie zapewniającym wysoką stopę życiową.

Grupą najbardziej poszkodowaną przez Polski Ład są natomiast samo­zatrudnieni, którzy co miesiąc wystawiają faktury na kwotę ok. 6-11 tys. zł brutto. Skąd ta dysproporcja? Odpowiedź mogą zawierać statystyki resortu finansów, z których wynika, że liczba podatników, którzy mogą pochwalić się dochodami powyżej 200 tys. zł rocznie, nie przekracza dziś w Polsce nawet 400 tysięcy. Tych, którzy mieszczą się we wspomnianym progu 6-11 tys. zł miesięcznie, jest za to ponad sześć milionów. W pewnym sensie padamy więc, jako klasa średnia, ofiarą własnej liczebności.

Dla pełnego obrazu trzeba jednak przyznać, że zbyt łatwo pozwoliliśmy politykom o nas zapomnieć. A był czas, kiedy wydawało się, że po fali strajków w likwidowanych zakładach przemysłowych z połowy lat 90. i późniejszym o kilka lat fenomenie rolniczej Samoobrony – to właśnie klasa średnia zajmie centralne miejsce na arenie protestów społecznych. Białe Miasteczka pod budynkami rządowymi, strajk nauczycieli, protesty frankowiczów – to właśnie my w ostatnich latach najgłośniej wykrzykiwaliśmy niezgodę na inercję, w jaką popada państwo polskie. Więcej: w odróżnieniu od górników czy rolników, walczących raczej o zachowanie zawodowych przywilejów, udało nam się też przekonać część opinii publicznej, że protestujemy w imieniu całego społeczeństwa.

Niestety, po wszystkim rozeszliśmy się do domów. Tworzymy bowiem wielki patchwork drobnych przedsiębiorców i profesorów, wielkomiejskich hipsterów i mieszkańców wsi o wybitnie konserwatywnych światopoglądach, młodych i emerytów. W rezultacie, jak mówi o nas prof. Jarosław Flis, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, tworzymy też grupę społeczną politycznie „nieoperatywną”, czyli niezdolną do walki o swoje za pomocą narzędzi klasycznej polityki.

Prof. Antoni Dudek, politolog, patrzy na to nieco inaczej: – Nie powiedziałbym, że klasa średnia nie ma dziś żadnego reprezentanta w świecie polityki, bo zarówno Platforma Obywatelska, jak i Polska 2050 Hołowni próbują ten elektorat zagospodarować. Natomiast w sferze programowej przedstawiciele klasy średniej faktycznie przestali być aktorami pierwszoplanowymi. Politycy wolą trafiać do nich za pomocą projektów czy idei odpowiadających na potrzeby konkretnych grup zawodowych, choćby lekarzy, urzędników czy nauczycieli.

Jak żyć?

Może więc czas pogodzić się z tym, że klasa średnia stała się bytem anachronicznym? Niektórzy socjologowie twierdzą, że jako grupa społeczna kurczymy się, odkąd powstaliśmy, bo jak każdy byt ze środka, podlegamy presji z dwóch stron. Nasze elity, jak opisał to klasyk badań tematu Pierre Bourdieu, z lubością kopiują klasę wyższą i część z nich w końcu doświadcza awansu. Na dole zaś trwa zażarta walka o status quo. Pamiętacie furię, jaką u części społeczeństwa wywołało wprowadzenie 500 plus albo tzw. polskie strefy na greckiej czy tureckiej riwierze? Nie chodziło przecież o styl uprawiania turystyki. Bardziej o to, że do wakacyjnych ogrodów klasy średniej za pieniądze od państwa niespodziewanie wtargnęli rzekomi barbarzyńcy.

Nasze imperium faktycznie przemija. W USA i w Europie Zachodniej narodziny klasy średniej wiązały się z gospodarczym boomem, połączonym z powiewem egalitaryzmu, który wprost z okopów II wojny światowej trafił na salony tamtejszych elit. Ten cud trwał jednak niespełna jedno pokolenie. Z danych OECD wynika, że w latach 1986-2016 udział klasy średniej w społeczeństwach najbardziej rozwiniętych krajów świata zmniejszył się z 64 do 61 proc. Słabnąca dynamika dochodów sprawiła, że średniakom coraz trudniej było w tym czasie awansować do naprawdę bogatych, za to coraz częściej zmagali się z ryzykiem społecznej i majątkowej degradacji. Pomiędzy latami 2007 a 2016 mediana realnych dochodów klasy średniej wzrastała w krajach OECD o zaledwie 0,3 proc. rocznie. To znacznie wolniej niż w okresie od połowy lat 90. XX wieku, gdy dochody rosły im realnie w tempie 1 proc. rocznie. Pod tym względem najlepsza była dekada od połowy lat 80., kiedy w krajach należących do OECD klasa średnia bogaciła się w średnim tempie aż 1,9 proc. rocznie. Tymczasem tylko od połowy lat 90. do 2016 r. koszty ochrony zdrowia wzrosły tam o 94,3 proc. Koszty edukacji poszły w górę o 132,1 proc., a ceny mieszkań – aż o 137,6 proc.

W latach 1990-2005 wzrost gospodarczy i globalne zmiany w dystrybucji majątku pozwoliły dodatkowemu miliardowi ludzi dołączyć do klasy średniej. W Polsce w tym czasie doświadczaliśmy stagnacji. W latach 1992-2016 nasza liczebność właściwie nie uległa zmianie. W tym samym czasie odsetek dorosłych Polaków identyfikujących się jako klasa wyższa wzrósł z 8 do 15 proc., a klasa niższa stopniała z 41 do 34 proc.

Wygląda na to, że przystanek o nazwie „klasa średnia” przestał być na tyle atrakcyjny, żeby komuś chciało się na nim wysiadać. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2022