Kapitalizm na nowe czasy

Skoro Japończycy już raz okazali się prekursorami w rozwiniętym świecie, to może i dziś wskażą nam kierunek jego dalszego rozwoju?

24.01.2022

Czyta się kilka minut

Wiec wyborczy Donalda Trumpa podczas tournée po miastach tzw. Pasa Rdzy, wyludniających się z powodu kryzysu ekonomicznego i bezrobocia. Geneva, Ohio, październik 2016 r. / JEFF SWENSEN / GETTY IMAGES
Wiec wyborczy Donalda Trumpa podczas tournée po miastach tzw. Pasa Rdzy, wyludniających się z powodu kryzysu ekonomicznego i bezrobocia. Geneva, Ohio, październik 2016 r. / JEFF SWENSEN / GETTY IMAGES

Co zrobić, by Donald Trump albo ktoś jego pokroju nie został ponownie prezydentem USA? Otóż młodych ludzi pragnących studiować na ­Harvardzie należy – po wstępnym odsianiu najsłabszych kandydatów – wybierać losowo. W ten sposób przyszłe elity kraju będą mieć poczucie przypadkowości w życiu człowieka i nabiorą pokory wobec większości Amerykanów, którzy nigdy nie ukończą tej uczelni ani żadnych innych kilkuletnich studiów. To bowiem arogancja elit skłania zwykłego obywatela do głosowania na takich populistów jak Trump.

Autorem powyższej propozycji – na pierwszy rzut oka absurdalnej – nie jest jakiś zawistny reprezentant klas niższych lub niedoceniony naukowiec z prowincjonalnej uczelni. Głosi ją Michael Sandel, filozof polityki i profesor tegoż Harvardu. Rocznik 1953, nazywany jest „gwiazdą rocka wśród filozofów”. Jeżdżąc z wykładami po różnych krajach, ma zawsze zapewnione audytorium (czasem nawet na stadionach).

Swoje poglądy Sandel przedstawia ostatnio w książce „The Tyranny of Merit”, bestsellerze wydanym w 2020 r. (dosłownie: „Tyrania zasługi”; tytuł polskiego przekładu to „Tyrania merytokracji”). Jednak rekrutacja na elitarne uczelnie stanowi w tej pracy jedynie wątek poboczny – bo istotą problemu dzisiejszej Ameryki według Sandela ma być brak utożsamienia się elit z większością społeczeństwa, tą gorzej wykształconą i mniej zamożną.

Winę za ten stan rzeczy widzi on w wynaturzonej formie merytokracji właśnie (rządach osób wybitnych, utalentowanych), przybierającej cechy gorsze nawet niż kiedyś arystokracja i porządek feudalny.

Szansa dla każdego (zdolnego)

A przecież to właśnie merytokracja miała być lekiem na niesprawiedliwość społeczną, w której przywileje wynikały z urodzenia, a nie z osobistych zasług.

Jeszcze na początku XX w. elitarne uczelnie w USA dopuszczały głównie zamożnych WASP-ów, czyli białych protestantów pochodzenia anglosaskiego, którzy na studia przybywali nierzadko z własną służbą. Kres temu położył ostatecznie SAT – standaryzowany test, wprowadzany od 1926 r.

Wprawdzie bogaci i wpływowi wciąż mają boczną furtkę, by upchnąć pociechy na najlepszych uczelniach (choćby przekazując pokaźną darowiznę), ale z założenia miejsce czeka tam na każdego, kto jest zdolny i chce się uczyć. Młody człowiek, który tego dokona, może mieć poczucie, iż sukces zawdzięcza sobie, i że inni – leniwi albo mniej utalentowani – nie powinni być jego wyrzutem sumienia. Idealna merytokracja powinna zapewnić wszystkim jedynie równość startu, choćby przez stypendia dla dzieci z biednych rodzin.

Taką koncepcję hierarchizacji społecznej niełatwo podważyć – wpisuje się ona w „amerykański sen”, który każdemu oferuje szansę sukcesu.

Co więc poszło nie tak?

Nowe „elity” i „przegrana” większość

Otóż po dekadach jej praktykowania okazuje się, że merytokracja wytworzyła nową arystokrację. Na elitarnych uczelniach dominują dzieci ludzi bogatych, a mit mobilności społecznej – choć w USA wciąż żywy – okazuje się bliższy rzeczywistości w Kanadzie, Danii czy Japonii. Co więcej, dostać się na któryś ze znanych uniwersytetów jest dziś dużo trudniej niż jeszcze w latach 70. XX w. Np. Stanford przyjmował wówczas 20 proc. chętnych, a dziś jest to poniżej 5 procent.

Zamożni rodzice projektują życiorysy swoich dzieci od najwcześniejszych lat, nie tylko przez wybór szkół, ale i atrakcyjnych (bo punktowanych) sportów czy hobby. Najlepsi coaches, przygotowujący prywatnie do testu SAT, biorą tysiąc dolarów za godzinę. Metka ukończenia słynnej uczelni, najlepiej z wysoką lokatą, daje taki prestiż, że popycha niektórych rodziców do korupcji, by umieścić tam dziecko, a innych do koloryzowania własnych studenckich wyników – dotyczy to obecnego i byłego prezydenta USA.

Rzecz w tym, że jakiekolwiek czteroletnie studia, nawet słabe, kończy tylko jedna trzecia Amerykanów. Reszta może mieć poczucie przegranej już w młodym wieku – poczucie tym bardziej dotkliwe, jeśli da sobie wmówić poczucie winy z racji rzekomej własnej głupoty czy lenistwa. Tymczasem w klasycznym feudalizmie położenie klas niższych wynikało przynajmniej z obowiązującego prawa, a i co bardziej wrażliwą arystokrację zawstydzać mógł jej dziedziczony status.

Problem wyostrzył się za sprawą globalizacji. Tradycyjny przemysł wywędrował z amerykańskiego interioru do Azji. Wielu Amerykanów, zwłaszcza białych mężczyzn, potraciło możliwość utrzymania rodziny na przyzwoitym poziomie. W efekcie narastać zaczęły patologie: samobójstwa, rozwody, spożycie alkoholu i narkotyków, a także środków przeciwbólowych, traktowanych jako panaceum na ból duszy.

To o takich ludziach prezydent Barack Obama mówił, że „sięgają po broń i religię”, Larry Summers zaś – były sekretarz skarbu, a potem prezydent Harvardu – kwitował, iż globalizacja tylko urealniła wartość ich pracy, „traktowani są więc tak, jak być powinni”.

Michaela Sandela trudno przypisać do prawicy; on sam określa się jako socjal­demokrata. Krytykuje jednak głównie elity Partii Demokratycznej – za, jak twierdzi, opuszczenie zwykłych ludzi, a czasem pogardę wobec nich.

Aby nie szukać daleko: określenie wyborców Trumpa mianem „godnych pożałowania” albo jako tych, dla których „nie ma ratunku”, mogło kosztować Hillary Clinton prezydenturę. O refleksję jednak trudno – w 2018 r., uznając swą porażkę sprzed dwóch lat, Clinton podkreślała zarazem, że to na nią głosują ludzie nowocześni i wykształceni, wytwarzający łącznie dwie trzecie amerykańskiego PKB.

Zapomniana mądrość (praktyczna)

Wiele przykładów i cytatów przytaczanych przez Sandela odnaleźć można także w innym świeżym, bo wydanym w październiku 2021 r. bestsellerze. „The Dying Citizen” („Umierający obywatel”) wyszedł spod pióra Victora Davisa Hansona – wybitnego historyka, dla odmiany konserwatywnego, także z rocznika 1953.

Podobieństw jest więcej: obaj naukowcy wskazują na zanik poczucia dobra wspólnego i cnót obywatelskich w USA – wartości, których nie nauczają elitarne uczelnie. Obaj odróżniają inteligencję od praktycznej mądrości (ang. wisdom) – absolwent Harvardu dysponuje zapewne tą pierwszą, jednak może być pozbawiony tej drugiej.

Obaj mówią też „sprawdzam”, pytając o efekty ultramerytokratycznych rządów ostatnich dekad. Np. dlaczego rządzący nie przewidzieli ujemnych stron globalizacji i skutków wojen, w które USA angażowały się na świecie? Dlaczego dopuszczono do kryzysu roku 2008, ratując potem instytucje finansowe i zarobki ich prezesów, a nie zwykłych Amerykanów, którzy stracili oszczędności życia?

Sandel porównuje gabinet Obamy, naszpikowany absolwentami Harvardu, do prezydentury Franklina Delano ­Roosevelta z lat 30. i 40. XX w. Wprawdzie ­Roosevelt sam ucieleśniał postać W­ASP-a, ale realizując swój Nowy Ład – w reakcji na ówczesny Wielki Kryzys – otoczył się praktykami z prowincji. Ludźmi zdolnymi, lecz często bez potwierdzonego papierem wykształcenia. Intrygująco prezentował się pod tym względem także brytyjski rząd premiera Clementa Attlee z Partii Pracy, który objął władzę w 1945 r. po Churchillu i zasłynął przeprowadzeniem wielu ważnych reform. W gabinecie premiera Attlee zasiadało aż siedmiu polityków, którzy mieli za sobą doświadczenie bycia górnikami.

Konkluzja: czy zatem również dziś w debacie publicznej nie jest potrzebny większy udział głosu tzw. przeciętnego człowieka?

Apel o trochę szacunku

Ani socjaldemokrata Sandel, ani tym bardziej konserwatysta Hanson nie wysuwają czysto socjalnych postulatów – wskazując jednak, jeśli już, na zbyt niskie ich zdaniem zarobki warstw niższych. Istotę ich wywodu stanowi natomiast apel o szacunek dla tej pracy, która nie wymaga wyższego wykształcenia, w tym pracy fizycznej – apel o uznanie jej niezbędności dla społeczeństwa.

A że jest z tym w Stanach problem, przekonują wyniki badań, gdzie wśród darzonych niechęcią grup społecznych – ludzi otyłych, czarnoskórych, biednych i słabo wykształconych – to ci ostatni plasują się najniżej.

Można spekulować, jaką rolę w zerwaniu więzów wspólnotowych odgrywa postępująca ateizacja (34 proc. Amerykanów deklarowało w 2008 r., że religia nie jest ważna w ich życiu; z kolei odsetek osób niezwiązanych z żadną religią szacuje się na ok. 15 proc.), a jaką – z drugiej strony – owa popularna odmiana amerykańskiego protestantyzmu, która dobrobyt materialny, a nawet zdrowie zrównuje z błogosławieństwem Bożym.

Tak czy inaczej, daleko obecnym realiom społecznym do wartości głoszonych przez Martina Luthera Kinga, który przekonywał, że w ostatecznym rozrachunku praca śmieciarza i lekarza są równie ważne, bo bez nich szerzą się choroby.

Znamienne, że książka Michaela Sandela odniosła sukces nie tylko w Stanach, ale także po drugiej stronie Pacyfiku – w Japonii sprzedano 80 tys. jej egzemplarzy.

I to jest właściwy moment, aby się tam przenieść.

Japoński chłopiec do bicia

Przez ponad dwie minione dekady Japonia była dla światowych mediów, zwłaszcza ekonomicznych, ulubionym chłopcem do bicia. Taśmowo punktowano symptomy jej choroby: stagnację, starzenie się społeczeństwa, niechęć do imigracji, protekcjonizm handlowy, nieefektywny system zatrudnienia, a do tego specyficzny model demokracji dający władzę jednej partii. Schyłek Japonii wydawał się nieunikniony.

Ostatnio jednak, choć w Japonii nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, głosy te osłabły. Pojawiają się za to opinie rewidujące wcześniejszą krytykę. „Zachodni ekonomiści, ja też, tak krytyczni wobec Japonii około 2000 roku, powinni może udać się do Tokio i złożyć przeprosiny cesarzowi. Nie, że oni [Japończycy] poradzili sobie wzorowo – ale u nas jest dużo gorzej” – tak pisał rok temu Paul Krugman, amerykański ekonomista i noblista.

Swoje zrobiły na pewno skutki wspomnianego kryzysu finansowego, który dopadł Zachód w 2008 r. Niski wzrost gospodarczy w krajach zachodnich stał się odtąd normą, również problemy demograficzne Japonii przestały być wyjątkowe. Teraz mówiono za to, że kraj ten jest prekursorem zjawisk, które prędzej czy później dotkną cały rozwinięty świat.

Równocześnie jednak trudno było nie zauważyć, że na tle kłopotów USA i Europy – takich jak masowa nielegalna imigracja, rosnące różnice majątkowe, terroryzm, a ostatnio fala populizmu i konfliktów kulturowych – Japonia zachowuje nadzwyczajną wręcz stabilność.

Klasa średnia się broni

Krytyka pod adresem Japonii, płynąca poprzednio z zachodniej zagranicy, opierała się na „zdroworozsądkowych” (jak sądzono, stąd cudzysłów) prawach neoliberalnej ekonomii. Według takiej optyki japońską stagnację mogła zakończyć tylko deregulacja jej gospodarki i większa obecność w kraju zagranicznej konkurencji. Z kolei lekarstwem na starzenie się społeczeństwa miało być skokowe zwiększanie imigracji. Radykalnej zmiany wymagać miała też polityka zatrudnienia w korporacjach (zwłaszcza utrzymywanie personelu bez względu na koniunkturę), a także system wynagrodzeń i awansów promujący staż, a nie umiejętności.

Słowem, Japończykom potrzeba było więcej globalizacji i wolnego rynku.

Powierzchowna analiza danych zdaje się potwierdzać słuszność tych recept. W minionych dekadach Japonia obsunęła się w rankingu PKB liczonego na jednego mieszkańca, a średnie zarobki prawie nie ruszyły tu z miejsca, podczas gdy USA czy Wielka Brytania zanotowały ich wzrost o kilkadziesiąt procent.

Jak zatem tłumaczyć ekspiacyjne słowa Krugmana?

Choćby tak, że w tym czasie w Stanach pojawiły się dwa żyjące obok siebie społeczeństwa: „wygranych” i „przegranych” na globalizacji (w efekcie blisko połowa Amerykanów opuszcza ten świat, zostawiając swoim potomkom zgromadzony majątek na poziomie poniżej 10 tys. dolarów). Tymczasem Japonia pozostała krajem zróżnicowanej, ale jednak nadal klasy średniej.

Dane te uzupełnić można jeszcze o fakt, iż stagnację wynagrodzeń kompensował w Japonii brak inflacji, i że kraj ten jest największym wierzycielem amerykańskiego długu oraz jako jeden z nielicznych na świecie często notuje nadwyżki w handlu z Chinami. A to jest już naprawdę osiągnięcie – dla porównania: deficyt potężnych Niemiec w handlu z Chinami wyniósł w 2020 r. aż 21 mld euro.

Czy zatem ponownego rozważenia nie wymagałoby pytanie, co w dzisiejszej polityce stanowi zdrowy rozsądek, a co dogmat?

Kwestia społecznej stabilności

Japonia podchodzi z dystansem do globalizacji także w sferze rolnictwa i handlu produktami rolnymi. Wychodzono tu z założenia, że całkowite uwolnienie rynku rolnego byłoby, owszem, korzystne dla konsumentów, ale doprowadziłoby do upadku wielu gospodarstw i dalszej depopulacji wsi. Poza tym uzależnianie się od importu żywności grozi przerwaniem jej dostaw w czasie napięć międzynarodowych (doświadczyła tego Wielka Brytania po brexicie).

Owszem, niepisana umowa nakazująca japońskim firmom utrzymanie etatowych pracowników także podczas recesji odbija się na efektywności gospodarki. Ale czy poczucie bycia czymś więcej niż „kosztem pracy” w organizacji nie przekłada się na lojalność do niej, a pośrednio na utrzymanie stabilności społecznej?

Można by też zrezygnować z wielu osób, których praca polega głównie na kłanianiu się w pas przy wejściu do banku, na naciskaniu guzików w windzie albo na wskazywaniu drogi przechodniom. Tylko że ludzie ci wychodzą codziennie do pracy, czując się potrzebną częścią społeczności. Efektywność usług i zarobki są przez to niższe, ale też japońskie bezrobocie nie przekracza zwykle 3 procent.

Imigracja zaś łagodzi napięcia demograficzne, lecz jej niekontrolowany przebieg może skutkować podważeniem poczucia bezpieczeństwa, napięciami społecznymi, a także wzrostem ksenofobii i populizmu, zwłaszcza w homogenicznym społeczeństwie.

Rozpiętości? Tak, ale...

Elementy globalizmu i neoliberalnej ekonomii nie mogły, rzecz jasna, całkiem ominąć Japonii – trzeciej, bądź co bądź, gospodarki świata. Powstało więc np. wiele sklepów z tanimi chińskimi towarami, a udział zatrudnionych na „śmieciówkach” podwoił się od 1990 r. i dziś sięga aż 40 procent. Pamiętać tylko trzeba, że dotyczy to często gospodyń ­domowych, którym ze względów podatkowych nie opłaca się przekraczać określonego pułapu dochodu, a także dorabiających emerytów.

Rozpiętości dochodowe jednak istotnie wzrosły – i są dziś na średnim europejskim poziomie (daleko im zatem wciąż do tych w USA). Istotne też, że ogólny majątek Japończyków jest bardzo równo­miernie „rozsmarowany” w populacji. Znane z innych miejsc świata porównywanie zasobów będących w posiadaniu najbogatszego „jednego procenta” obywateli w stosunku do reszty ma więc tutaj niewielkie zastosowanie.

To efekt wysokich podatków spadkowych i relatywnie skromnych uposażeń w zarządach słynnych japońskich korporacji. Stanowią one zwykle kilkukrotność przeciętnego wynagrodzenia w danej firmie – podczas gdy w USA potrafią być setki razy wyższe. Japonia ma oczywiście swoich miliarderów, choćby właścicieli dużych przedsiębiorstw, jednak eksponowanie bogactwa jest tu niemile widziane.

Japońsko-amerykańskie paradoksy

Ktoś powie, że za trwałością modelu japońskiej gospodarki stoi nie tyle poczucie dobra wspólnego, co polityczny interes – chronione sektory gospodarki wspierają przecież partię rządzącą. Jedno wszak nie wyklucza drugiego, bo w efekcie społeczeństwo jest bardziej spójne i mniej w nim resentymentów.

Także pod względem sposobów spędzania wolnego czasu, rozrywki i spożywanego jedzenia Japończycy wydają się dziś dużo bardziej egalitarni niż mieszkańcy USA, gdzie różnice dochodowe utworzyły równoległe światy ludzi korzystających z osobnych hoteli czy restauracji. Victor David Hanson, który pracuje na Uniwersytecie Stanforda, czyli w sercu Doliny Krzemowej, mówi, że jej pracownicy mają często lepsze rozeznanie na temat atrakcji Paryża czy Tokio niż tego, co dzieje się po sąsiedzku, wewnątrz kalifornijskiego interioru.

Paradoks z zestawianiem USA i Japonii polega także na tym, że w czasie, gdy Japończycy opierali się zewnętrznym receptom, Stany nabrały cech kojarzonych wcześniej z Japonią. Mordercza rywalizacja o miejsce na elitarnej uczelni i cały przemysł edukacyjny z tym związany – to są przecież japońskie realia w okresie po II wojnie światowej.

Dziś Uniwersytet Tokijski wciąż zachowuje prestiż, ale obsesja, by dostać się właśnie tam, wydaje się mniejsza niż dawniej. Jego absolwenci zasilają często wyższą administrację, za to zdolna, lecz mniej szablonowa młodzież, choćby ze smykałką do biznesu, wybiera inne uczelnie – albo nie studiuje w ogóle. Dla nich guru jest miliarder Yūsaku Maezawa, absolwent liceum, który dorobił się w branży e-commerce, a dziś odbywa podróże kosmiczne.

Amerykanie przodują dziś także w innych japońskich „specjalnościach”: więcej pracują od Japończyków i częściej popełniają samobójstwo. Raczej mało wiarygodnie brzmią też proroctwa o schyłku Japonii z perspektywy kraju, w którym od kilku lat spada długość życia.

Program premiera Kishidy

Skoro Japończycy już raz – w latach 90. XX w. (odtąd datował się słaby wzrost gospodarczy, a zjawiska starzenia się społeczeństwa i niskiej dzietności zaczęły się nawet wcześniej) – okazali się swoistymi prekursorami w wysokorozwiniętym świecie, to może wskażą i dziś dalszy kierunek jego rozwoju?

Choćby z tego powodu warto zatrzymać się przy programie „nowego kapitalizmu”, który premier Fumio Kishida zaprezentował podczas exposé w grudniu 2021 r. W skrócie chodzi o wzrost gospodarczy i szeroką redystrybucję jego owoców.

I tak, zmniejszanie rozpiętości dochodowych ma wzmocnić więzy społeczne, co zdaniem Kishidy odpowiada japońskiej tradycji. Chce on wręcz wymusić zwiększenie zarobków tych przeciętnie i gorzej uposażonych Japończyków, a szykowana reforma podatków ma dociążyć instytucje finansowe i prawdopodobnie najbogatszych obywateli.

Kołem zamachowym gospodarki mają stać się innowacje i program totalnej digitalizacji kraju. Premier obiecuje, że w ciągu trzech lat cały archipelag japoński zostanie opleciony siecią szybkiego i wydajnego internetu. Koszt przedsięwzięcia szacuje się na 40 mld dolarów, a jego obsługą zajmować mają się ponad 2 mln Japończyków. W efekcie każdy zakątek kraju ma uzyskać możliwość zautomatyzowanej dostawy produktów, także przez drony, zdalnej pracy i edukacji oraz telemedycyny i inteligentnego rolnictwa.

Przy pomocy internetu planowany jest też nowy system opieki nad seniorami, który na bieżąco będzie dbać o ich samopoczucie. Mówi się o robotach pomagających w czynnościach domowych i sanitarnych, zdolnych też do odbycia prostej konwersacji. Jednych taka perspektywa przeraża, dla innych alternatywa w postaci samotnej starości na odludziu jawi się jako gorsza.

Redystrybucja i innowacje

Wśród pierwszych decyzji Kishidy było podniesienie zarobków opiekunom ludzi starych i chorych. Inne sektory gospodarki do zwiększania płac mają zachęcać ulgi podatkowe sięgające 40 procent. Poprzednie rządy otwierały się już stopniowo na imigrację zarobkową, teraz obcokrajowcy łatwiej otrzymają prawo stałego pobytu.


Marek Rabij: Przywykliśmy myśleć o sobie jako o kowalach własnego losu. W rzeczywistości coraz częściej czujemy się jak między młotem a kowadłem. My, czyli polska klasa średnia.


 

A jakie są szanse powodzenia tego nowego programu?

Z kręgów biznesowych zaczęły dochodzić pomruki o socjalistycznych ciągotach premiera, wątpliwości budzi też możliwość wpływania rządu na decyzje płacowe prywatnych firm. Równocześnie jednak kraj dysponuje rezerwuarem pieniędzy na inwestycje.

Są to gigantyczne oszczędności Japończyków. Według szacunków tylko w najbliższej dekadzie odchodząca generacja zostawi po sobie 5 bilionów dolarów, czyli tyle, ile wynosi roczne japońskie PKB. Jeden z pomysłów zakłada zwolnienie z podatku spadkowego, gdy należna kwota zostanie zainwestowana na szczeblu lokalnym, np. w któryś element programu digitalizacji: inteligentny szpital czy dom opieki.

„Nowy kapitalizm” zatem, obok redystrybucji, polegać ma w uproszczeniu na innowacyjnym, umiejętnym zagospodarowaniu negatywnych procesów społecznych: spadku populacji i wyludniania się prowincji. Dodać można tu także popularyzację pracy wśród emerytów, nawet do osiemdziesiątki.

Mniej ambitni, ale szczęśliwi

Pozostaje jeszcze zastanowić się nad popularnością w Japonii wspomnianej na początku „Tyranii merytokracji” Michaela Sandela. Pewną rolę gra tu zapewne wyczulenie Japończyków na swój status wewnątrz społeczności, zwłaszcza w sytuacji, kiedy słaby wzrost gospodarczy znacznie utrudnił młodym przekroczenie poziomu życia ich rodziców, podczas gdy wcześniej było to normą. Wobec niższej mobilności społecznej dodatkowego znaczenia nabiera też środowisko pochodzenia człowieka.

Wśród najpopularniejszych słów roku 2021 w Japonii znalazło się ­„oyagacha”. To zbitka dwóch wyrazów: „rodzice” oraz „automat w salonie gier” (konkretny: taki, z którego wypada kapsuła z maskotką niespodzianką). Sens wyrażenia jest taki, że dziecko nie ma wpływu na swoje pochodzenie, a to, kim są rodzice, najbardziej determinuje jego drogę życiową.

Konstatacja, iż słowo „oyagacha” jest tak popularne, wywołała burzliwą debatę w japońskich mediach, a Takayoshi Doi, profesor z Uniwersytetu Tsukuba, poświęcił zjawisku obszerne badania. Rezultaty okazały się zaskakujące. Niepokoić może, iż młodzi ludzie, dostrzegając bariery społeczne, są dziś dużo mniej ambitni od rodziców i dziadków. Wielu wcześnie rezygnuje z marzeń, a nawet z wysiłku, gdy realistyczny cel wymagałby zbyt wielu wyrzeczeń.

Nie dziwią zatem alarmistyczne opinie części ekspertów, winiących państwo za stworzenie warunków, w których młodzi z biedniejszych rodzin nie realizują swojego potencjału. Frapuje jednak, iż to samo pokolenie wydaje się szczęśliwsze od poprzednich. Pogodzone ze swoim losem, jest zarazem mniej zestresowane, rzadziej łamie prawo i targa się na życie.

***

Czyżby więc Japonia znowu wyprzedziła swój czas? Modne wszak staje się ostatnio hasło mówiące o „feudalizmie XXI wieku”, z dziedziczonymi rolami społecznymi. O ile jednak gdzie indziej wiąże się to z zanikiem klasy średniej oraz z powszechnością zjawiska prekariatu (gdzie niższym zarobkom towarzyszy niepewność zatrudnienia), o tyle w Japonii, czując się częścią szerszej zbiorowości, można jeszcze funkcjonować na przyzwoitym poziomie.

Do nowych czasów jak ulał pasuje postać obecnego premiera. Ten syn i wnuk polityka, z rocznika 1957, stanowi, owszem, część współczesnej japońskiej „arystokracji”; ukończył też dobrą prywatną uczelnię. Wcześniej jednak trzy razy z rzędu nie dostał się na Uniwersytet Tokijski.

Sam fakt, że mało kto zwrócił na to uwagę, pokazuje, jak zmieniła się Japonia. ©

Autor mieszka w Japonii, stale współpracuje z „TP”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka, „Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny”, ukaże się w tym roku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2022