CK piłka

Polski futbol to monstrum, które w ostatnim ćwierćwieczu przerobiło w dziada wszystkich polskich trenerów po kolei.

03.06.2008

Czyta się kilka minut

Największą bodaj reklamę banku - "wydajesz, zarabiasz" - zobaczyć można naprzeciwko Pałacu Kultury, zaraz przy Centralnym. Leo, wpatrzony w monumentalną piaskową budowlę po drugiej stronie, zdaje się powtarzać słowa Rastigniaka skierowane do miasta-potwora: "teraz się zmierzymy".

***

Pociąg jadący z Warszawy do Wiednia w niedzielny poranek przecina krainę jeszcze uśpioną, lecz już połączoną jedną drżączką; w mijanych domach, polskich, czeskich, austriackich, już za parę dni zapalą się telewizory, tworząc długi iluminowany ciąg. Miliony twarzy Leo zaświecą na polskich plazmach, przyznając rację odwróconej logice banku (jeśli wydajesz, to zarabiasz) lub normalnemu prawu dziejów, wedle którego Polska nie wychodzi z grupy, a wszystko i tak wygrywają Niemcy. Pasażer-kibic czuje tę wzmożoną, nadchodzącą kumulację w przestrzeni. Katowice, Zebrzydowice, Breclav, Wien - jego pociąg nanizuje się na tory wysokiego napięcia. Tak, teraz się zmierzą, Leo (dziesiątki jego zdjęć w wyłożonych przez PKP gazetach i folderach) i polski futbol, monstrum, które w ostatnim ćwierćwieczu przerobiło w dziada wszystkich polskich trenerów po kolei.

Sytuacja walki i konfrontacji została wyostrzona do granic. Przez samego Beenhakkera. Wdeptując całą nogą w rynek reklam, podwoił i tak wysoką stawkę. Wcześniej, gdy reklamował piwowarskiego sponsora reprezentacji, "krok po kroku", nie wyskakiwał nadto ze zbiorowości, brał niejako dla siebie i innych, mówił o wspólnym budowaniu i o wspólnym piciu. Teraz, akceptując tryb reklamy poza drużyną, i to reklamy rozgrywającej się w czasie realnym, na równi z wydarzeniami wokółmistrzowskimi, zapowiadającej "zmiany" na dzień ogłoszenia składu ekipy, udramatycznił i steatralizował własną pozycję i własne działania, stał się aktorem swojego przedstawienia. Kampania reklamowa w najgorętszej chwili zdublowała wypadki, wprowadziła echo, obtoczyła wyniosły monolit, jakim zdawał się Leo, rynkowym blichtrem, czyli uświadomioną grą pozorów. Nie chodzi o stronę finansową; raczej o naddatek obecności tam, gdzie dotąd brzmiał jeden ton - tylko i wyłącznie piłkarsko-duchowy.

Beenhakker polifoniczny, wydający kilka publicznych głosów, nie jest tak mocny jak Beenhakker jednotonowy. Tym bardziej że - zważywszy obrót zdarzeń, wpadkę z Amerykanami, nędzę kolejnych spotkań, wiosenną rozsypkę zawodników emigrantów, tych Janów bez Ziemi, bez murawy, wpuszczanych na boisko od łaski i na krótko - zeszłoroczna para zaczęła uchodzić; był wartki strumień, zrobiło się rozlewisko. Epilepsje PZPN-u, polityczne próby postawienia finalnych kropek w jego tasiemcowych obradach, wzmożone chóry dziadów polskich, sprawa Rogera, która uaktywniła durniów, czyli nożyce na stole, z Janem Tomaszewskim na czele (chwała tym paru kibicom, którzy zdekonstruowali idiotyzm swym transparentem głoszącym, że jeden z piłkarzy Legii "nigdy nie będzie Brazylijczykiem"), wszystko to osłabiło czar i pozycję Leo. Beenhakker po raz pierwszy zaczął przebąkiwać o końcu swej pracy, miast o eliminacjach do mistrzostw świata i budowaniu drużyny na Euro 2012; po raz pierwszy uchylił furtkę z boku, a nie wskazał na horyzont, gdzie czeka w naprężeniu dobra przyszłość.

***

Pasażer pociągu relacji Warszawa-Wiedeń, sprawdzający pięć dni przed Euro gotowość Europy Środkowej do przeżycia histerii (nim stanie się historią), czyta, by uciec od myśli o futbolu, esej Coetzeego o rugby i przypomina sobie najwspanialszą bodaj scenę sportową, jaką zapamiętał z ostatnich lat: końcowe trzy minuty półfinałowego meczu Francja-Nowa Zelandia na zeszłorocznych mistrzostwach świata. Ława All Blacks, przesuwająca się centymetr po centymetrze w stronę bramy francuskiej, miarowo, systematycznie, metodycznie, i ława obrony francuskiej, stawiająca żmudnie opór, ustępująca centymetr po centymetrze, niemal do linii bramkowej, lecz ostatecznie - pół metra przed linią - powstrzymująca nawałnicę.

Pasażer-kibic piłkarski nigdy nie widział w sporcie czegoś tak fenomenalnie strategicznego, tak idealnie ucieleśniającego ducha walki, ujawniającego, czym jest zmaganie się z przeciwnikiem, ilustrującego, czym jest zderzenie dwóch przeciwstawnych sił, i udowadniającego, że w swych najwyższych przejawach rugby stoi intelektualnie i estetycznie wyżej nad piłką nożną. Dzieli się tą prowokacyjną myślą z pasażerem Austriakiem, który wraca z wizyty u polskiej dziewczyny (przyszła dzielnie na dworzec o szóstej rano, zrobiła mu kanapki, chyba dobre); rozmowa jednak szybko wraca do futbolu. Austriak ceni polskie kobiety, lecz nie ceni polskich mężczyzn - mecz z Polską będzie spacerkiem. Ma te same zmartwienia, co rodacy narzeczonej: wszystko rozstrzygnie się w meczu z Chorwacją, a z Niemcami nie widzi szans, gdzieś tak od 1936 układ jest nierówny poza niezrozumiałym wzlotem w 1978 w Argentynie; poza tym ćwierćfinał to szczyt marzeń, to austriacki Everest przykrojony do ludzkiej miary. Czech, który dosiada się w Ostravie (trzech pasażerów pociąg wiózł), świetną polszczyzną oznajmia, że mistrzem będą Niemcy, a Czesi zajdą najwyżej do ćwierćfinału; doprawdy, duch CK marnieje w tym pociągu.

***

Wiedeń w niedzielne popołudnie uwodzi swą pustką w kwartale muzealnym, i dalej, na ulicach wokół Ringu. Jest upał, miasto przeniosło się na okoliczne wzgórza, od czasu do czasu na trawnikach widać pozostawiane sobie zielone sylwetki. To nowi Marsjanie, wycięci z drzewa piłkarze z piłką przy nodze czy głowie. Dyskretnie zaludniają skwery; wyglądają łagodnie, idyllicznie, wydają się wewnętrznie niezdolni do faulu. Ale przed Ratuszem, tam, gdzie zwykło w dzień święty spacerować powietrze, trwają prace, wznoszą się rusztowania, niektóre dziwaczne. Będzie stał tu wielki ekran, będą stały trybuny, tworząc rodzaj ministadionu, i będą stały jakieś prowizoryczne budynki, z tymczasowymi restauracjami i salami na spotkania i dyskusje. Wszystko nazywa się FanZone Wien i na ogrodzeniach wiszą już znaki informacyjne: nie wolno tu będzie wchodzić z bronią, z alkoholem, z narkotykami i innymi narzędziami żarliwego kibicowania.

Przed Hofburgiem podobnie; stoi już rusztowanie pod wielki ekran, wszędzie, wzdłuż i wszerz, rosną stalowe rury.

W poniedziałek sytuacja się zagęszcza, zona kibica się rozszerza, pół centrum od strony Parlamentu i Ratusza zostaje ogrodzone i jest od rana niedostępne dla przechodniów i tramwajów, stukanie i wiercenie tworzy perkusyjny podkład pod zgiełk miasta. Jest słońce, jest werwa, wokół rozchodzi się uczucie wzmożoności, narastania; wyobrazić sobie można - z góry przepraszając za niestosowność porównania - że z podobnym wigorem wznoszono gotyckie katedry dla kibiców Pana Boga.

Miasteczko kibiców zajmuje najlepsze wiedeńskie przestrzenie. Wciska się między najszlachetniejsze mury, dochodzi do parku przed Hofburgiem, wysadzonym taką ilością róż, jakby odbywał się tu turniej na Wimbledonie. Jest miękko, sielankowo, wraz z kanikułą spływa na ulice pogodna spokojność. Czy ta szlachetna patyna, delikatność dźwigana przez płatki przetrzyma najazd żarliwych? Wielkie billboardy z napisami w językach zakwalifikowanych do Euro głoszą radość ze wspólnego spotkania i bycia razem. Dajmy Wiedniowi szansę przetrwania, zresztą nie czas żałować róż, gdy padają bramki. W Międzynarodowym Instytucie Badań nad Kulturą, parę kroków od Ratusza, zaczyna się właśnie sesja poświęcona piłce. Tytuł pierwszego referatu brzmi "Futbol jako jedna ze sztuk pięknych". Więc może róże przetrwają. Tytuł jednego z późniejszych wystąpień brzmi: "Stadion jako miejsce budowania przemocy". Więc mogą też nie przetrwać.

Miasto, oczywiście, wykazuje ochotnie synergię, ale w sposób dyskretny, bardzo dyskretny. Bordowe flagi z logo mistrzostw wywieszone na ulicach są skromne i w dobrym guście. Na dachach samochodów właściciele mocują austriackie flagi; jak na austriacką uczuciowość wygląda to niemal na ekshibicję. Nie ma ich wszak wiele, wedle wyrywkowych prób statystycznych przeprowadzonych przez kronikarza zdobią jeden samochód na trzydzieści w śródmieściu, dwa razy więcej w dzielnicach odległych. Są nieduże i trzepoczą nieznacznie na wietrze na miarę ćwierćfinału co najwyżej; w porównaniu z Porto z ostatnich mistrzostw obsadzenie narodowe w scenerii miasta jest zadziwiająco ubogie. Wystawy też nie epatują żadnymi symbolami; żadnych plakatów, rysunków, eksponowanych czapeczek i albumów; dłuższy spacer po centrum odkrył jedno tylko istotne użycie: dwa kawiarniane fotele - przepołowione kule z logo Kugel Mozart (oczywiście), wyłożone w środku materią z deseniem futbolówki.

Ostatecznie wydaje się, że Wiedeń stawia na odwieczne dziedzictwo, cesarz, muzyka, Freud, tort Sachera, a nie na przelotną euforię. Tylko przy Hofburgu jakaś lokalna telewizja, chyba niemiecka, pyta przechodniów, kto wygra mistrzostwa. Słychać dwie pierwsze odpowiedzi: Deutschland, Deutschland... Trzeba iść dalej.

***

Czy kibic czyni dobrze, zamieniając się w przedwczesnego pasażera i zbyt szybkiego kronikarza? Z Orzechowej Góry, czyli z Nussberg, która wznosi się nad miastem od strony zachodniej, i ze swymi - bardzo porządnymi - winnicami jest najbliższą dla Wiedeńczyków arkadią, leżącą wprost w zasięgu ręki; widok jest piękny i od razu historiozoficzny. Wiener Praterstadion i Ernst-Happel-Stadion wyglądają jak małe gniazda, które przyjmują przelotne stada. Trzy tygodnie widziane z Nussberg to mrugnięcie powieki, miasto błyskawicznie wchłonie datę i przekaże annałom. Kronikarz wie przeto dobrze, co robi. Przechadzając się wiedeńskimi ulicami i placami, ocierając plecy o metalowe siatki FanZone Wien, smakuje to, co w każdym wielkim wydarzeniu jest najsłodsze: chwilę graniczną, poprzedzającą fakty. Czas się pręży, przestrzeń wibruje w oczekiwaniu, puste miejsca czekają na wypełnienie, wszystko jest jeszcze możliwe. Dlatego już jutro wieczorem wsiądzie w pociąg powrotny, tym razem nocny. Będzie mógł śnić ujrzane miejsca, widzieć, jak się zaludniają, jak piłka wreszcie płynie po murawie, jak padają pierwsze bramki, Rogera przewrotką, Żurawia z woleja, Bąka główką w ostatniej minucie. Trzeba wierzyć w noc; noc to ta rzadka chwila, w której na pewno nie wygrywają Niemcy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2008